O mnie

Moje zdjęcie
Kobieta wciąż zadziwiona otaczającym ją światem. Z wykształcenia archeolog, z wyboru Wolny Człowiek i Kustosz we własnym Muzeum. Z urodzenia Wrocławianka, z wyboru mieszkanka małej wsi. Na pytania miejskich kolegów: "co ty robisz do licha na tej wsi"??? odpowiada: "żyję!!!". Zawsze niepokorna i pozostanie taką do śmierci. Wyznaje w życiu maksymę: "Ludzie posłuszni żyją, aby spełniać oczekiwania innych. Nieposłuszni realizują swoje marzenia". Kobieta owa ma wciąż wiele pomysłów, które uparcie realizuje na powyższej zasadzie. Posiadaczka 2 psów i 1 Chłopa. Chce się dzielić z ludźmi swoim kawałkiem życia prowadząc Gospodarstwo Agroturystyczne, Muzeum Dwór Feillów oraz Hodowlę Psów Rasy Golden Retriever.

niedziela, 27 marca 2011

Popitka z zagrychą.

O tym, że nie cierpię wszelkich prac, związanych z typowymi, tradycyjnie przypisywanymi kobietom, zajęciami w gospodarstwie domowym, pisałam już na początku mojej przygody z blogowaniem, w poście „Nie jestem kurą domową”. Prędzej ruszę z jakimś remontem, malowaniem, dekoracjami, niż z robieniem przetworów. Nawiasem mówiąc, sąsiad obiecał mi dziewiętnastowieczną wiejską szafę, oczywiście pomalowaną jakimś lakierem, więc już sobie ostrzę pazurki (wiertarkę) i doczekać się nie mogę, gdy wpadnie w moje łapska. 
Okazuje się jednak, że nie jest ze mną tak źle i w sensie tych przetworów.  Eksperymentować z jedzeniem lubiłam od zawsze, od zawsze też jestem na tyle leniwa, że jeśli brak mi motywacji, to po prostu temat zawieszam. Wystarczy jednak lekko kopnąć mnie w zadek, abym motywację znalazła i cieszyła się tym, co robię. W perspektywie bowiem mam ogromną satysfakcję z własnoręcznie zrobionych produktów, zaoszczędzone kilka złotych w portfelu, a jeśli nawet coś wyjdzie drożej lub tyle samo, co w sklepie, to przynajmniej wiem, co jem. Do pełnej samowystarczalności nie dojdę nigdy i nawet nie mam takich ambicji, lecz mogę lepiej, niż do tej pory, wykorzystać możliwości, jakie daje mi życie na wsi.

Z produktów, z których jesteśmy w tej chwili najbardziej dumni, są oczywiście wina. Cieszy mnie w tym temacie fakt, że przy ich produkcji, spełniam rzadką rolę zaledwie pomocnika szefa w kuchni. Miło jest czasem odpocząć od roli suki alfa we własnym domu.

Pieczołowicie, pod dyktando Chłopa, ostrożnie zlewam napój bogów do butelki docelowej.

Po pierwszym odruchu zwrotnym, jaki niesprawiedliwie, całkiem subiektywnie, popełniłam względem tuskulańskiego gronowo- jabłkowego, nauczyłam się nie oceniać młodego wina po smaku wprost z baniaka, ale przewidywać jego przyszłe walory. Po warunkiem, że owe walory doczekają swojej szansy. Następne wino, jakie zlaliśmy i którego spróbowałam, jak już odstało i zostało schłodzone, było to równie wytrawne wino, lecz z całych gniecionych winogron. Nie będę rozwodzić się nad jego boskim smakiem i aromatem, aby nie sprawić wrażenia osoby popadającej z jednej skrajności w drugą, w każdym razie smak doceniłam. Chętnie urąbałabym się i znów zaległa pod płotem, ale po prostu szkoda mi było niszczyć to, co za kilka miesięcy będzie napojem godnym bogów.


Gdzieś zginął mi projekt etykiety. Nie wiem, czy to widać, więc napiszę:
Wyśmienite gronowe wytrawne wino tuskulańskie
"Nawet z martwego zrobi jurnego".

Trzecie i ostatnie wino, to takie, co do którego mieliśmy bardzo wiele wątpliwości. Powstało z czystego soku z wielu odmian jabłek, rosnacych w naszym, bardzo wiekowym sadzie.

Fragment 0,6 hektarowego sadu. Tyle dało się dzisiaj złapać obiektywem. W styczniu udało mi się pobielić te moje 120 drzewek. Zajęło mi to 2 dni. Może nie są pobielone "od linijki", ale fajnie wyglądają w tych "białych kalesonach" :-)

Latem, prócz jabłek, w sadzie można spotkać różnego gatunku Rusałki :-)
Nic, tylko rwać. Jabłka oczywiście :-)

Ze starych odmian jabłoni, jakie zidentyfikowałam, są malinówki (absolutny hit), antonówki (wielkie, jak piłki do siatkówki), papierówki, reneta, gloster. Nie muszę chyba dodawać, że sad nasz pestycydu, czy herbicydu nie poczuł na sobie przez ostanie kilkadziesiąt lat, jeśli w ogóle kiedykolwiek. Nigdy też w naszym jabłku nie znalazłam robaka.
Wracając do wina. Jego butelkowanie przebiegało w atmosferze niepewności, czy wyjdzie nam z tego wino, czy jakiś syf, który nadawać się będzie jedynie na destylat. Wbrew naszym obawom, okazało się, że to jedyne wino, które wyszło półsłodkie. W dodatku takie pyszne, że mam ochotę napisać, że jest najlepsze ze wszystkich trzech rodzajów. Ale jakże wino jabłkowe może być lepsze od gronowego? Ot i zagadka egzystencjalna.


Chłop przy pracy w kuchni, widok niecodzienny. 
Rzekłabym- rozczulający :-)

 Efekt końcowy



Następnym hitem w gospodarstwie, jeśli jeszcze jesteśmy w temacie popitki, jest tuskulański adwokat, jakiego nie znajdziecie nigdzie na świecie. Odkąd robię adwokata sposobem domowym, nie jestem w stanie docenić smaku likierów sprzedawanych w sklepach. Niegdyś trunek ten wyrabiałam dodając do klasycznego przepisu brandy, obecnie receptura tuskulańskiego adwokata owiana jest wątkiem tajemnicy. Uchylę jedynie jej rąbek i napomknę, że owa tajemnica ma subtelny, lecz nadający jej spcecyficzny i niepowtarzalny charakter, aromat tuskulańskich winogron i jabłek. Nie potrzeba nam już brandy.
Adwokat nie doczekał się etykietki, bo klej nie zdołałby zaschnąć na butelce. Znika on bowiem w przeciągu 3 dni. Z podobnych przyczyn nie sposób zrobić zdjęcia trunkowi, lecz obiecuję jutro uzupełnić opisane walory o ilustrację.

Będąc młodą praktykantką, jedną z ważniejszych życiowych mądrości, którą zdobyłam na studiach, było to, że nie ma popitki bez zagrychy. I tego się trzeba trzymać, gdyż tylko żule piją alkohol nie zakąszając.
Wcześniejsze niż zazwyczaj, wiosenne słońce, było przyczyną kilku nowych projektów w dziedzinie własnych prowiantów. Chodząc sobie od bloga do bloga, głównie osiedleńców, co rusz natykałam się na jakieś projekty związane z ogrodnictwem. Cóż, ludzie stanowią dla mnie dużą inspirację, ale nie mam złudzeń. Znając siebie, prędzej rozszczepię atom, niż wyhoduję pomidora od nasionka. Ale szczypiorek... hmm... Mam złe doświadczenia z hodowlą szczypiorku, który próbowała wprowadzić do mojego gospodarstwa mama. Posiała mi go na skalniaku, to zapewne wyplewiłam, albo coś go zagłuszyło. Posiała mi w jeżynach (co to za pomysł w ogóle)- diabli wiedzą, co się mogło z nim stać? Do trzech razy sztuka. Kupiłam zatem skrzyneczkę, nasionka siedmiolatka, czy jak mu tam, przygotowałam miejsce na oknie. Ziemi nie kupiłam wychodząc z założenia, że nie wypada, skoro wokół tyle hektarów. I nie wiem, czy to nie był błąd.
Kilka dni po postawieniu skrzyneczki na kuchennym oknie, z ziemi zaczęło coś wyłazić.

Na opakowaniu nasion było napisane- pikować co ileś tam. Czym, przepraszam, mam coś takiego pikować? Dłutem, czy pilniczkiem???

-Czy ty widziałeś kiedyś wschodzący szczypiorek?- pytam Chłopa.
Uznałam go za znawcę, skoro od czasu do czasu, w dzieciństwie, pomieszkiwał z rodzicami na wsi. W dorosłym wieku pewnych rzeczy się nie przyswaja, więc czuję się usprawiedliwiona, że nie wiem, jak wygląda szczypiorek w stanie larwalnym.
-Nie- powiedział mój ekspert.
-Hm... A nie wiesz przypadkiem, czy młody szczypiorek ma listki?- pytam zaintrygowana wyglądem mojego szczypiorku.
-No, raczej nie- nie uspokoił mnie Chłop, oj, nie uspokoił.
-Może trzeba było kupić ziemię w sklepie, a nie brać z pola? Diabli wiedzą, co w tej skrzynce się czai. Ale wiesz co, na wszelki wypadek nie wyrwę tych roślinek, poczekamy, może stracą listki i zrobi się z nich szyczypiorek. W końcu kijanka nie przypomina żaby, a szczenię po urodzeniu bardziej wygląda na szczura, niż na psa- logicznie wybrnęłam z niewygodnego tematu.
Cztery dni po wzejściu roślinek z listkami, zaczęło wschodzić w skrzynce coś na kształt młodej trawki. Pieczołowicie podlewam moją hodowlę rozcieńczoną serwatką (nie codziennie) i zastanawiam się, czy nie opiekuję się przypadkiem podagrycznikiem, świerząbkiem i perzem.
Przynajmniej mój szczypiorek, czy co ja tam hoduję, ma oryginalną i niepowtarzalną konewkę :-)
Szczypiorek na oknie, a za oknem hektary :-)

Wspomniałam o serwatce i zaraz opowiem, skąd ona się wzięła. Jeszcze miesiąc temu byłam pewna, że zrobienie domowego twarogu, to jakaś kosmiczna technologia, zupełnie mi niedostępna. Nie znam nikogo ze swoich rówieśników, kto ma najbledsze choćby pojęcie o produkcji serów. Wyjaśnienie tego jest proste. Świadomość kulinarną nabyłam w latach 90-tych, kiedy w sklepach można było już kupić wszystko. W latach 80-tych, których marazm i puste półki pamiętam doskonale, byłam dzieckiem, karmionym tym, co mama dosłownie upolowała na mieście. Nie mogę sobie przypomnieć produkcji twarogu w moim domu, choć mama i starsza siostra upierają się, że takowa się odbywała.


Pierwszy ser, tak na próbę, wyprodukowany z kilograma sklepowego mleka. 

Kiedy wyprodukowałam swój pierwszy twaróg, obdzwoniłam rodzinę z uczuciem, jakbym co najmniej odnalazła życie na Marsie, nie znajdując niestety zrozumienia dla mojego entuzjazmu.
-Co ty dziecko, to ja cię nie uczyłam twarogu robić?- dziwi się mama.
-Nie, nie uczyłaś!- odpowiadam.
Zaopatrzona w elektroniczną wersję książki o produkcji serów, jaką przesłała mi nieoceniona Kasia z dalekiego świata, przymierzę się wkrótce do zrobienia jakiegoś śmierdzącego przepoconymi stopami, zgliwiałego sera.

Obecnie Chłop chodzi po mleko do krowy. Obawiam się, że gdybym ja tam poszła, to podarowałabym sobie wszelką produkcję nabiału. Wygląd gospodarza, który obsługuje krowy, budzi obawy bujnego życia w owym mleku. Mleko najpierw pasteryzuję, a potem zaszczepiam bakterie z poprzedniej partii (pierwsze bakterie były zaszczepione ze sklepowego kefiru). Gospodarza od krów też się boję, bo mnie podrywa, a ma z 80 lat. Pewnie pija swojskie trunki, mające znaczny wpływ na wigor. Mimo wszystko, trochę mnie to przeraża. Na Chłopa wprawdzie czyha tam Wieśka Mamunowa, ale że jest to egzemplarz mocno przechodzony (Wieśka, nie Chłop) i zmęczony wykonywanym zawodem wiejskiej jawnodajki, za bardzo się nie obawiam. 

Chłop z pięciolitrową kanką w drodze do domu.
Z tej objętości wyszło nam 830 gram sera, do tego cudowna serwatka, która-o dziwo- nadaje się do picia. Z mleka sklepowego się dla mnie nie nadawała. Trochę śmietanki z masłem też było, ale z 5 litrów, to ilość śladowa.

Tymczasem piekę aromatyczne babki Grażynki. Grażynka, również z dalekiego świata, odkrywa przede mną, dzięki swoim przepisom, nieznane mi do tej pory połączenia smakowe. Mam wrażenie, że to dopiero początek mojej przygody z kulinarnym światem Grażyny i że wsiąknę w niego na tyle głęboko, na ile mi czas, finanse i dostępność produktów pozwolą. Przepis na poniższą babkę możecie znaleźć tutaj.



 Jak widać,kształt, rozmiar nie ma znaczenia.

Kolejnym kulinarnym hitem w moim domu jest żurek owsiany blogerki Agik. Do tej pory myślałam, że żurek można robić tylko z żyta. Dziwne jest też to, że dopóki nie przeczytałam u Agik o owsianym żurku, nawet nie spojrzałam na etykietkę kupowanych w spożywczym gotowców. A tam- więcej mąki pszennej niż żytniej, a najbardziej zaniepokoił mnie enigmatyczny produkt: aromat czosnkowy. Nawet nie napisano „identyczny z naturalnym”, co stwarza podejrzenia, że z naturą nie ma on nic wspólnego.
Żurek owsiany jest smaczniejszy od żytniego, a na pewno od kupnego. Jest troszkę inny w smaku, mnie i osoby, które miałam możliwość poczęstować, zachwycił. Żurek owsiany najlepiej smakuje podany w wypieczonym tuskulańskim chlebku. Proste, szybkie, pożywne, smaczne, w stu procentach naturalne jedzenie. Przepis na żurek, sugestie, dyskusje,  znajdziecie też tutaj.

 Zakwas

Produkt finalny w tuskulańskim chlebku.


Wersja na drugi dzień. Tym razem dodałam do żurku wydrążony wczoraj z chlebowej miseczki miąższ i dodatkowo dołożyłam jajko.


Reasumując: pijemy, jemy, ciężko fizcznie pracujemy, więc nie tyjemy.
Co robimy? Prócz porządkowania obejścia, wycinki rozbujałych chaszczy, wierzb, bzów, leszczyn, postawiliśmy za płotem drogowskaz. Wypalałam go całą jesień. 


Chłop przygotowuje mocowanie słupa

Słup cierpliwie czeka

Słup stanął na tle stodoły i ogrodu skalnego.

Troszkę mam dosyć robienia w sezonie letnim za informację turystyczną dla zagubionych, poszukujących zabytków zmotoryzowanych turystów, którzy pchają się na pobliskie ruiny w poszukiwaniu zamku Rajsko. Na pomoc gminy, w postawieniu jakichś tablic informacyjnych, nie ma co liczyć, postanowiliśmy więc wziąć sprawy w swoje ręce.

 A na koniec niespodzianka dla fanów dolnośląskich stodół i przy okazji zapowiedź przyszłej i niedalekiej w czasie (póki jeszcze rośliny nie zasłaniają widoków), wirtualnej wycieczki po Tuskulum.  Oto nasza własna stodoła połączona ze stajnią (to te czarne drzwi po prawej, blisko rogu budynku).


poniedziałek, 21 marca 2011

Aneks do Iwana, czyli kwestia poszanowania ludzkich szczątków.

Mam nadzieję, że niewielu z Was posądziło mieszkańców Tuskulum o bezczeszczenie zwłok i robienie sobie jaj z ludzkich szczątków. Iwan bowiem jest plastikowym modelem, podarowanym dawno temu Chłopu przez wujka lekarza. Grzebanie zatem plastiku w ziemi, byłoby wielce nieekologiczne. Został on na straży dobytku tak, jak go znalazłam, a mnie przy tej okazji nasunęło się kilka refleksji związanych z problemem zmarłych w czasie wojny żołnierzy obu armii, które tutaj starły się pod koniec wojny.

Bitwa o Lubań, to jedna z największych, krwawych potyczek, jakie miały miejsce pod koniec II wojny światowej. Mało kto o niej wspomina, gdyż jest świadectwem porażki Armii Czerwonej- czyli funkcjonującej w ludzkiej świadomości- armii wyzwolicieli.
Bitwa o Lubań to ostatnie duże zwycięskie dla Niemców starcie owej wojny (a nie Ardeny!). O jej skali świadczy fakt, że na niewielkim stosunkowo terenie, w Lubaniu i okolicach, zniszczono około 100 radzieckich czołgów. Po wejściu do Lubania Armii Czerwonej, w lutym 1945 roku, doszło tu do walki, w wyniku której Niemcy odbili bardzo ważny dla ich zaopatrzenia węzeł kolejowy. Do zakończenia wojny w maju 1945 roku, do czasu kapitulacji Niemiec, teren ten pozostawał w rękach niemieckich.

Nie wszystkie zwłoki po wojnie zostały odnalezione i pochowane z należnym im szacunkiem. Dotyczy to z resztą wielu rejonów naszego kraju. Państwo niemieckie rozwiązało ten problem w nastepujący sposób. Powstała organizacja, z przedstawicielstwem w Polsce, która zajmuje się pochówkiem odnalezionych przypadkiem niemieckich żołnierzy oraz ich identyfikacją. Przedstawicielstwo zatrudnia robotników, którzy nie zawsze uczciwie podchodzą do zlecenia. Niestety, na giełdach staroci, które niegdyś penetrowaliśmy dosyć intensywnie, od czasu do czasu pojawiały się ściągnięte ze zwłok fragmenty wyposażenia niemieckich żołnierzy. Można było zakupić klamry, pasy, uzbrojenie, hełmy- jednym słowem, szelkiego rodzaju chodliwe pamiątki. I tak nie to jest jeszcze najgorsze. Zwłoki obierane były bowiem i z butów, bluz, czapek. To niesmaczny i wstydliwy proceder. W ostatecznym jednak rozrachunku, przynajmniej zwłoki zyskały należny im szacunek, a rodziny dostają informację o swoich bliskich. Dla niemieckich żołnierzy powstało kilka nekropolii, między innymi w Nadolicach.

Jak sprawa wygląda z poszanowaniem zwłok żołnierzy Armii Radzieckiej, mieliśmy przekonać się o tym osobiście.
Kilka lat temu wybraliśmy się na spacer po lesie z naszą suczką Mantrą. Przy okazji, z wrodzonej ciekawości, zaglądaliśmy we wszystkie dziury, jakie tylko znaleźliśmy na swojej drodze. W jednym z takich miejsc odkryliśmy szczątki żołnierza radzieckiego. Po identyfikacji na podstawie wyposażenia (ja dodatkowo oszacowałam sobie jego wiek, niestety był to młodziutki, zaledwie dwudziestoletni chłopak), przykryliśmy go warstwą ziemi, ale przygoda ta nie dawała nam spokoju. Zwróciliśmy się z prośbą do znajomego, który jest osobą miejscową i ma kontakt z człowiekiem zajmującym się dokumentowaniem i zbieraniem pamiątek z II wojny światowej z tego terenu, aby zgłosił fakt odkrycia zwłok owej osobie, co też uczynił.
Dalsze losy owego „naszego” żołnierza wprawiły nas w prawdziwe osłupienie. Gdyby nie fakt, iż mamy do czynienia z ludzkimi szczątkami, można by sprawę porównać do najlepszego kabaretu na świecie.
Wszystkie instytucje, które teoretycznie powinny być zainteresowane tego typu przypadkiem, w tym konsulat rosyjski, odmówiły zajęcia się tym człowiekiem. Więcej, zgłaszającemu powiedziano, że po jakiego diabła w ogóle odkopywał te zwłoki, niech je zakopie na powrót. W rzeczywistości zwłoki owe nie były za mocno przysypane, były wręcz na wierzchu, lekko przysypane osuniętą z okopu ziemią.
Jest u nas więcej upierdliwych ludzi, nie tylko my. Człowiek, który zajął się owymi szczątkami, zniechęcony pukaniem od drzwi do drzwi różnych instytucji, w końcu oficjalnie powiadomił policję o odnalezieniu ludzkich zwłok. Policja, wielce zdegustowana owym zgłoszeniem, zlekceważyć tego nie mogła. Pomimo, iż wiadomo było, że zwłoki pochodzą z okresu wojny, uruchomiono standardową procedurę. Na miejsce, gdzie spoczywały szczątki, przyjechał prokurator oraz pogotowie ratunkowe (?!). Lekarz dokonał obdukcji, po czym stwierdził zgon. Zwłoki zabrano do prosektorium. Wszyscy mieli ogromne pretensje, że w ogóle musieli uruchomić procedurę taką samą, jak przy świeżych zwłokach.
Nie wiem, czy żołnierz spoczął wreszcie pośród swoich na cmentarzu w Lubaniu. Wiem, że nie jeden urząd miał zapewne jeszcze pretensje, gdyż pochówek taki musi być zorganizowany na koszt samorządu.

Obelisk w centrum cmentarza żołnierzy Armii Radzieckiej w Lubaniu

Kwatery z grobami żołnierzy Armii Czerwonej w Lubaniu.

piątek, 18 marca 2011

Czerwonoarmista Iwan, kopytko i wagon kolejowy...

...czyli zasoby Tuskulańskich włości.

Jednym z przejawów działania magii, jakiej doświadczam w miejscu, które sobie wykreowałam i fizycznie i w mojej własnej głowie, jest niesamowita zdolność tego miejsca do spełniania moich życzeń. Dwie stodoły, garaż, strych i kilka pomieszczeń gospodarczych, można porównać do tworów z innego świata, które wypluwają  z siebie potrzebne przedmioty niczym z bajki o stoliczku, co to sam się nakrywa. Tajemnica tego wszystkiego tkwi w tym, że nie tylko mój Chłop i jego rodzina, gromadząca różne, w tym dziwne, przedmioty od pokoleń, ale również poprzedni właściciel tego domu, nie mieli serca pozbywać się niepotrzebnych już nikomu sprzętów i przedmiotów. Poprzedni właściciciel pozostawił nam nie tylko rzeczy po jeszcze dawniejszym właścicielu (nawiasem mówiąc zmarły na przełomie lat 60 i 70-tych powojenny właściciel odwiedza nas tu czasem, sprawdzając, jak opiekujemy się jego gospodarstewm), ale również wyposażenie swojego sklepu oraz  przedmioty cudem zdobywane w latach komuny, gdzie każda rzecz stanowiła rarytas. Na taki rarytas, mianowicie na klapę od luku w towarowym wagonie kolejowym, natknęłam się w przepastnej stodole i wykorzystałam do kolejnego dekorku w moim domu. 


Ale o tym za chwilę. Opowiem Wam jeszcze o owej magii, jakiej doświadczam na co dzień.

Kiedy potrzebuję użyć jakiegoś przedmiotu i wiem, że nie mam go na stanie, wyrażam swoje życzenie głośno i okazuje się, że mamy go w: stodole, garażu, w futrowni, w stajence, na strychu. Tak było z pirografem, wozem na skalniak, latarnią i mnóstwem innych detali. Z tego powodu każdego niemal dnia przeżywam w Tuskulum przygody.

Pewnego letniego dnia zeszłego roku, zaniepokojona i zaintrygowana oraz lekko obrażona, czemu Chłop panuje nad naszymi zasobami i możliwościami gospodarstwa, a ja nie, postanowiłam zwizytować każdy kąt. Poza nieznanymi mi wcześniej pomieszczeniami (?!) natknęłam się na stróżującego czerwonoarmistę Iwana. Usiadłam wówczas na jakimś nie rozpakowanym od 10 lat pudle i potraktowałam to, jako znak. Nie wszystkie tajemnice należy bowiem ujawniać od razu. Trzeba pozostawić sobie jakiś margines tajemnicy, dzięki czemu każdy dzień w Tuskulum będzie niespodzianką.



W styczniu robiliśmy remont sypialni. Nie miałam pomysłu na szafkę pod telewizor. Nie wiedziałam, gdzie pomieszczę przedmioty z paździerzowej wyrzucanej komody, która nie pasowała charakterem do wnętrza pokoju. Kiedy tak chodziłam z kąta w kąt, przypomniałam sobie o starej, zapuszczonej XIX -wiecznej komodzie, która stanowiła pierwotne wyposażenie tego domu. Korzystając z chwilowej odwilży, udało mi się w ciągu kilku dni oczyścić ów mebel. Mam opory wobec robienia zdjęć przedmiotom znalezionym w ich pierwotnym stanie, dlatego pierwsza fotografia przedstawia mebel już oczyszczony, ale jeszcze przed lakierowaniem.


I komoda na swoim miejscu

 Mamy poważne kłopoty z wykończeniami. Mebel jest pozbawiony większości okuć przy uchwytach szuflad. Oczywiście, mówimy, że znajdziemy podobne na jakiejś giełdzie, ale znając nas, szybko o tej niedoróbce zapomnimy i zajmiemy się nowym projektem. Cały nasz dom prezentuje sobą, jak my to nazywamy, „punkową niedoskonałość” :-)

Po zainstalowaniu komody w pokoju, zaczęłam się zastanawiać nad pustą przestrzenią ponad telewizorem i jakimś dekorem, który charakterem pasowałby do owej XIX wiecznej komody.

Kiedy jak sroka w gnat, z otwartą buzią wydawałam z siebie jęki fascynacji połączonej z lekką zazdrością nad dekorkiem u Magody, która wykorzystała szewskie kopyta do ozdobienia ściany, Chłop popukał się w czoło i powiedział: „przecież cały koszyk takich kopyt leży w futrowni!
Futrownia- pomieszczenie gospodarcze, odpowiednik wypasionej stajni-obory, który znajduje się w obrębie domu mieszkalnego. W epoce (lata międzywojenne) pomieszczenie to było bardzo nowocześnie wyposażone w bieżącą wodę, kamionkowe żłoby, produkcji bolesławieckiej i metalowe poidła. Nazwa „futrownia” pochodzi od tego, iż poprzedni właściciel używał tego pomieszczenia, jako magazyn i trzymał w nim karmę dla nutrii, które hodował. My przejęliśmy jego nazewnictwo.


Wyciągnęłam z futrowni kopyta, oczyściłam, plakierowałam i ruszyłam na poszukiwanie jakiejś niezwykłej deski, do której mogłabym je przytwierdzić. W jednej ze stodół natknęłam się na wspomniane już wyżej 3 klapy od luku w towarowym wagonie kolejowym. Na cóż, do diabła, były poprzednikowi potrzebne klapy od wagonów? Po chwili doszliśmy do wniosku, że nie o same klapy mu chodziło, a o zawiasy, gdyż dokładnie takie same zawiasy znajdują się przy drzwiach od stodoły.

Zastosowanie zawiasów na potrzeby stodoły.



Zdjęcie w dużej rozdzielczości, szczegóły widoczne po kliknięciu.


Kopytka w kontekście. Moim zdaniem pasują charakterem do komody.


Nie zawsze gospodarstwo wypluwa z siebie natychmiast potrzebne przedmioty. Czasem trzeba złożyć zamówienie. Obecnie czekamy, aż ujawni się żeliwna płyta od pieca, gdyż zamierzamy tej wiosny postawić murowaną wędzarnię z grilem i kuchnią do gotowania jedzenia na ogniu w ciepłe letnie dni.

sobota, 12 marca 2011

Zapora Leśniańska i Zapora Złotnicka.

Jednym z głównych celów utworzenia tego bloga, była chęć przybliżenia czytelnikom piękna i ciekawych miejsc na terenie, który 10 lat temu stał się naszym miejscem na ziemi. Pozwólcie, że dziś powrócę do tego tematu.

W przewodnikach weekendowych i w internecie, przede wszystkim królują tu zamki, jako obiekty godne obejrzenia. Ja zaś zaczęłam od miejsc mało znanych, tajemniczych, ciekawych oraz od regionalnych wydarzeń. Do zamków dojdę z czasem. Jako, że duża część czytelników dołączyła później, zapraszam w wolnej chwili do poczytania o:

Dziś zaprezentuję prawdziwe perły- zabytki techniki- dwie zapory na rzece Kwisie w Leśnej i Złotnikach Lubańskich.

Kwisa, której źródła należy szukać w górach Izerskich, to nieprzewidywalna, dzika i niebezpieczna rzeka nawet w dzisiejszych czasach. Pomimo, iż istnieją dwie wielkie zapory, my sami, na przestrzeni 10 lat, byliśmy świadkami dwóch powodzi w Leśnej i kilku podtopień w Gryfowie Śląskim. 

Powódź w Leśnej, 2006 rok.

Przed powstaniem sztucznych zbiorników, sytuacja przedstawiała się bardziej dramatycznie. Powodzie nawiedzały ten rejon w sposób gwałtowny, powtarzały się wielkokrotnie, ginął dobytek, ginęli ludzie. Coś z tym trzeba było zrobić. Zapadła więc decyzja o podjęciu budowy zbiornika retencyjnego na Kwisie w okolicach zamku Czocha koło Leśnej.


Budowę tamy rozpoczęto w 1901 roku, a oficjalne otwarcie zapory dokonało się w 1905 roku. Przy tamie powstała elektrownia. Składa się z 6 turbin (z 1907 roku) o łącznej mocy 2,61 MW oraz 6 generatorów SWW z 1907 roku i współczesnych.
Po wojnie elektrownia ta stała się najstarszą zbiornikową elektrownią wodną w Polsce.


Powyższe archiwalne zdjęcia tamy Leśniańskiej pochodzą z książki Stanisława Leszczyńskiego "Od Marklissy do Leśnej"


Zapora w liczbach:
Zapora ma 45 metrów wysokości i 130 metrów długości. Korona jej gruba jest na 8 metrów, a u podstawy na 38 metrów. Zbiornik wodny, który powstał dzięki tamie, ma 5 km długości, 1 km szerokości, powierzchnię 140 hektarów, a mieści w sobie 15 mil m3 wody.

Przepust na zaporze Leśniańskiej

Zdjęcia z archiwum domowego

Druga zapora- Złotnicka, oddalona od naszego domu o 800 metrów, do użytku została oddana w 1924 roku. Jej nazwa pochodzi od położonej w pobliżu wioski, Złotniki Lubańskie. 
Tak niegdyś wyglądała Kwisa w miejscu dzisiejszego jeziora Złotnickiego.

Tama Złotnicka jest troszkę mniejsza od Leśniańskiej, ale też o nieco innej konstrukcji. Obie zapory są niepowtarzalne i stanowią olbrzymią atrakcję turystyczną w regionie. Przy Zaporze Złotnickiej powstały ciekawe tunele wykute w skale. Obiekt ten bowiem miał nie tylko spełniać swoją rolę zbiornika retencyjnego i elektrowni, ale przyciągać również turystów i miłośników pięknych widoków i niecodziennych rozwiązań technicznych.
Jeden z dwóch tuneli przy jeziorze. Stara widokówka z naszego archiwum.

Zapora Złotnicka w liczbach:
Zapora ma 36 metrów wysokości, długość korony to 168 metrów, grubość korony to 5 metrów, a w podstawie 27 metrów. Powierzchnia jeziora, jaką tworzy tama, to 125 hektarów o pojemnosci 10,5 mil m3.
Elektrownia zaopatrzona jest w 3 turbiny z 1921 roku, o łącznej mocy 4,42 MW.




Zapora Złotnicka na starych widokówkach z naszego archiwum.



Uwielbiam chodzić na tamę, jak spuszczają wodę przelewem. Niekiedy słychać szum aż w okolicach  naszego domu. Odnoszę wtedy wrażenie, iż mieszkam nad morzem.

Przepust przyprószony śniegiem.


Do dnia dzisiejszego zachowało się oryginalne wyposażenie obu elektrowni. Jest możliwość zwiedzania wnętrza elektrowni po umówieniu się z obsługą obiektów.

Oba jeziora pełnią funkcję rekreacyjną i stanowią kąpieliska. Należy ubolewać, iż nie można się dziś cieszyć atrakcją, dostępną "za Niemca", czyli możliwością rejsu statkiem po Kwisie. Obecnie z zamku Czocha sezonowo można skorzystać z rejsu niewielką łodzią wycieczkową.
Obydwa jeziora to atrakcyjne miejsce dla wędkarzy, występują tu niemal wszystkie ryby słodkowodne.