O mnie

Moje zdjęcie
Kobieta wciąż zadziwiona otaczającym ją światem. Z wykształcenia archeolog, z wyboru Wolny Człowiek i Kustosz we własnym Muzeum. Z urodzenia Wrocławianka, z wyboru mieszkanka małej wsi. Na pytania miejskich kolegów: "co ty robisz do licha na tej wsi"??? odpowiada: "żyję!!!". Zawsze niepokorna i pozostanie taką do śmierci. Wyznaje w życiu maksymę: "Ludzie posłuszni żyją, aby spełniać oczekiwania innych. Nieposłuszni realizują swoje marzenia". Kobieta owa ma wciąż wiele pomysłów, które uparcie realizuje na powyższej zasadzie. Posiadaczka 2 psów i 1 Chłopa. Chce się dzielić z ludźmi swoim kawałkiem życia prowadząc Gospodarstwo Agroturystyczne, Muzeum Dwór Feillów oraz Hodowlę Psów Rasy Golden Retriever.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Certyfikat jakości dla mojej firmy.

Telemarketing jest plagą naszych czasów, ale skoro od lat ten proceder trwa, to znaczy że ma się dobrze. Cóż, prowadzę taką działalność, że moje dane muszą być upublicznione w Internecie. Z tego powodu liczę się z różnymi skutkami ubocznymi. Nie ma zatem tygodnia, żebym nie miała minimum 3 telefonów z bzdurnymi propozycjami dotyczącymi przede wszystkim przebadania mnie od stóp do głów, od zewnątrz i od środka na jakimś niby super nowoczesnym sprzęcie.

Pół biedy, jak indywiduum z drugiej strony druta/fali chce mi coś sprzedać, towar lub usługę. Czasem nawet jest to zabawne, jak w przypadku historyjki, kiedy zadzwonił do mnie DuchLata. Nigdy nie korzystam z żadnej propozycji kupna czegokolwiek tą drogą, jednak rozumiem, że są ludzie, którzy z tego właśnie źródła czerpią informacje o niezbędnym w swoim domu produkcie lub usłudze. Rozumiem to, nie czepiam się, pogodziłam się z tym faktem, choć uważam, że mimo wszystko powinnam mieć możliwość nie zgadzania się na tego typu telefony. Świata jednak nie zmienię, nie zamierzam się przejmować takimi rzeczami, bo nie mam na to wpływu.
Jak wspomniałam, czasem jest zabawnie:

-Czy jest pani zadowolona z wysokości swojego abonamentu?- zapytał mnie przez słuchawkę miły młody męski głos dzwoniący z polecenia firmy telekomunikacyjnej.
-Tak, jestem bardzo zadowolona- odparłam rozbawiona, bo akurat byłam w dobrym humorze, spowodowanym nie ilością alkoholu, a jedynie dobrym towarzystwem –wyjaśniam tak na wszelki wypadek :-)
Yyyy…- zabrzęczało coś po drugiej stronie.

No tak, tego scenariusza nie przerobili z kolegą, bo przecież każdy jest niezadowolony z wysokości abonamentu. Choćby ten abonament był w wysokości 5 zł, też będzie to powód do niezadowolenia. A czemu? Bo po prostu jest, a my chcielibyśmy mieć wszystko za darmo. Cóż, tak nas natura stworzyła i to jest wykorzystywanie przeciwko nam.

Dalsza rozmowa była niemal standardowa. Miły młody człowiek usiłował mi jednak podnieść abonament dodając do oferty jakieś pierdoły, które nie były mi potrzebne. Bardzo długo trwało udowadnianie mi, że ta oferta jest mi potrzebna, na co równie długo odpowiadałam, że skąd on może na boga wiedzieć, co zwykłam byłam uważać za niezbędne i co mnie do życia potrzebne jest? Im bardziej brnął w temat, tym częściej przechodziłam na składnię łacińską (czasownik na końcu zdania) i czas zaprzeszły (zwykłam byłam), co u mnie oznacza, że jestem bliska furii i lada moment zacznę krzyczeć, a rozmówcę wybija z tematu. 
Durna rozmowa, niczym dziada z obrazem, skończyła się tym, że w akcie desperacji chłoptaś stwierdził, że nie mogę odrzucić tej oferty, że jest to oferta obowiązkowa dla każdego klienta, na co rzekłam, że w takim razie proszę mi przygotować i przesłać kurierem dokument rozwiązujący naszą umowę z firmą świadczącą usługę. W tym momencie włączył się Wielki Brat i rozmowa została przerwana. Koleś się po prostu zagalopował, ja oczywiście rozwiązania umowy nie dostałam (na czym mi tak naprawdę wcale nie zależało) i o dziwo mogłam pozostać przy starej ofercie.

Lepszy numer zrobił Chłop babie usiłującej wcisnąć mu książkę, która (książka, nie baba) miała w tytule wybitne osoby, kluczowe w dziejach świata. Ważne jest tu słowo „wybitne”.

-Przygotowaliśmy dla pana książkę o wybitnych osobach, które miały wpływ na losy naszego świata. Oczywiście znajdzie pan w niej życiorys naszego papieża Jana Pawła II…- tu nastąpiło streszczenie życiorysu naszego papieża Jana Pawła II, bo przecież na Wojtyle można zbić największy kapitał w poszukiwaniu głupków. A o głupków akurat w tym kraju trudno nie jest.

Zobaczyłam radosny wyraz na pysku Chłopa i szelmowski błysk w jego oku.

-A jest tam może rozdział na temat Adolfa Hitlera?- zapytał Chłop natchnionym głosem.

Idiotka po drugiej stronie fali, bo inaczej nie można jej nazwać, zachłysnęła się przeczuwając fana Adolfa i pewnie sobie pomyślała, że skoro w papieża naszego Jana Pawła II nie trafiła, to może lepiej jej pójdzie z Hitlerem.

-Ależ tak, oczywiście, biografia Adolfa Hitlera jest opisana na kilku stronach…
-No wie pani co?!- przerwał jej ze "świętym oburzeniem" Chłop- to jest niedopuszczalne, żeby postać Adolfa Hitlera była w jednej książce z postacią świętego naszego papieża Jana Pawła II! To jest oburzające proszę pani, ja się na to stanowczo nie zgadzam!- piłował Chłop, a ja sobie mogłam tylko wyobrazić minę rozmówczyni. –Ja stanowczo odmawiam zakupu takiej książki!- rzekł Chłop na finał i rzucił słuchawką. To znaczy  kiedyś by się to nazywało, że rzucił słuchawką. Skutkiem ubocznym telefonów mobilnych, nawet stacjonarnych jest to, że nie można już dosłownie rzucić słuchawką, aby dać wyraz swojemu oburzeniu.

Po tej rozmowie jeszcze z pół dnia turlaliśmy się ze śmiechu po dywanie.

Miarka jednak przebiera się, kiedy dzwonią do mnie oszuści, którzy wykorzystują moją ufność w dobre intencje ludzi i wiarę w prawdomówność osoby, z którą rozmawiam. Nie mam wtedy poczucia humoru. Próba oszustwa i wyłudzenia ode mnie pieniędzy na podstawie fałszywych informacji budzi mój sprzeciw i prawdziwe oburzenie. Nie wiem, czy są to przypadki kwalifikujące się do zgłoszenia ich odpowiednim organom ścigania, ale raczej nie. Myślę, że oszukany w ten sposób człowiek nie znajdzie zrozumienia, zostanie potraktowany, jak głupek, który dał się naciągnąć. Kwoty też nie są takie, aby wzbudzały zainteresowanie, raptem kilkaset złotych ściągnięte od frajera. Jedyne, co mi pozostaje, aby się bronić przed tego typu oszustami, to nawciskanie epitetów rozmówcy, tudzież obnażenie mechanizmu oszustwa na blogu. Może w ten sposób uda się mi ostrzec kilka osób.

-Mamy do pani taką sprawę- rzekła strapionym, pełnym ubolewania i współczucia  głosem osoba po drugiej stronie fali, kiedy już upewniła się że rozmawia z właścicielką „firmy” Tuskulum. Notorycznie przez naciągaczy jesteśmy traktowani jako firma i nie dlatego, abyśmy poczuli się dopieszczeni, tylko z niewiedzy, co do charakteru naszej działalności.
Mamy klienta, który chce u nas wykupić domenę tuskulum pl Sprawdziliśmy, że macie państwo adres tuskulum.republika.pl i poczuliśmy się zobowiązani, aby poinformować was o tym i zaproponować wykupienie domeny, zanim inny klient to zrobi.

Naprawdę się zmartwiłam, ponieważ jak wspomniałam, wciąż mam wiarę w dobre intencje ludzi i ich prawdomówność. Nie jestem jednak aż taka głupia, aby wierzyć bezwarunkowo, zatem założyłam sobie trzy scenariusze:

-Strapiona szczerze kobieta mówi prawdę
-Kobieta perfidnie udając strapioną, próbuje wymusić na mnie zakup domeny
- Jakiś nieżyczliwy mi skurwysyn próbuje naświnić mi w sieci i zabrał się za to od strony mojej internetowej witryny.

Ostatni punkt był o tyle prawdopodobny, że akurat w tym czasie był taki jeden, który świnił mi w necie.
Nie mając żadnych dowodów na próbę oszukania mnie, sama się stropiłam i rzekłam, że za domenę nie zapłacę, gdyż musiałabym również wykupić inne adresy, takie jak net, com, eu, etc. A na takie rzeczy mnie po prostu nie stać. Wolałabym, aby ten ich klient nie wykupywał adresu z nazwą mojej „firmy”, ale oczywiście nie mam na to wpływu, bo rządzą tutaj prawa rynku. Tak szczerze zmartwiona pogadałam sobie na temat etyki w sieci, bezpieczeństwa, poprosiłam panią, aby uprzedziła klienta, że moja strona z nazwą Tuskulum ma już z dziesięć lat i może niech sobie ich klient wymyśli inną nazwę, bo będziemy sobie wzajemnie przeszkadzać. Rozstałyśmy się z panią w atmosferze wzajemnego strapienia, ja z powodu niezrozumiałej sytuacji, ona, jak się później okazało z powodu nieudanego interesu.

Sprawa się rypła, gdy pół roku później zadzwoniła nie wiem, czy ta sama pani i strapionym głosem rzekła, że ich firma zajmuje się sprzedażą domen internetowych i właśnie zgłosił się do nich klient, który chce wykupić adres muzeumzapusta pl, a że my mamy podobny adres, to zwraca się do nas, powodowana względami etycznymi i troską, że jeśli zgodzimy się wykupić ten adres, jakże nam potrzebny, to ona temu klientowi odmówi.

Trafił mnie jasny szlag i nawet nie potrzebowałam okresu przejściowego związanego z czasem zaprzeszłym, aby zacząć się drzeć. 

Niech Was nie zwiedzie ten uśmieszek.
Jak trzeba, to przypieprzę! :-)

Najpierw dobitnie i dosyć głośno wytłumaczyłam głupiej cipie (przepraszam za wyrażenie, ale dla oszustów nie mam miłosierdzia), że Zapusta to malutka wioska, gdzie są trzy domy na krzyż, a muzeum w takiej pipidówie to jest kuriozum. Kto na świętego boga miałby interes wymyślić taką samą nazwę i chcieć ją wykupić pod podobnym adresem? Wrzeszczałam długo nazywając ją i ich firmę po imieniu (czyli oszustami i to w dodatku głupimi, skoro wymyślili sobie wyłudzenie ode mnie kasy na podstawie takiego adresu) i dziwię się, że kretynka się nie rozłączyła, tylko mnie słuchała. W końcu ja się rozłączyłam, bo już nie miałam o czym wrzeszczeć. W głowie mi się do dziś nie mieści, do jakich metod posuwają się ludzie. Tego już nie można nazwać manipulacją, to już jest według mnie oszustwo. Oczywiście, nic się z tym dalej zrobić nie da, ale co się nawrzeszczałam i co się głupia baba nasłuchała, to moje.
Wtedy zrozumiałam, że telemarketing stracił swoją niewinność rodem ze wspomnianego Ducha Lata. Zaczęłam się zastanawiać, do czego jeszcze mogą posunąć się naciągacze i wyłudzacze pieniędzy metodą telefoniczną. Zwracam uwagę, że nie piszę tu o przestępstwach kryminalnych typu „na wnuczka”, które podpadają pod ściganie, ale o rzeczach niby błahych, które jednak budzą niesmak i sprzeciw, a jak dasz się naciągnąć, czynią z ciebie frajera i durnia.

I przekonałam się dzisiaj. Wczesnym popołudniem, kiedy zbierałam się do lasu, by pomóc Chłopu przy zwózce drewna, zadzwonił telefon.

-Czy dodzwoniłam się do hodowli?- zapytał żeński głos po drugiej stronie fali.
-Taaaak… -rzekłam nieco spłoszona, bo głos nie wyjawił swojego interesu, a ja mam akurat przerwę w hodowli, zatem interesantów raczej nie obsługuję. Ale zawsze może trafić się ktoś, kto chce się o coś zapytać.
A w jakiej sprawie pani dzwoni?- zapytałam.
-Jesteśmy firmą (tu padła jakaś nic nie mówiąca skrótowa nazwa, która sugerowała, że jest to firma z dupy) i zajmujemy się wystawianiem certyfikatów jakości. Przygotowaliśmy dla pani firmy znak jakości, który jest prestiżowy i będzie mogła go sobie pani powielać na każdej ze stron, na reklamach. To będzie świadectwem dla pani klientów, że pani hodowla jest wiarygodna, że jest wysokiej jakości… Taki znaczek kosztuje jedynie 220 zł netto, ale jak mówię, jest świadectwem jakości pani firmy. Proszę potwierdzić, czy możemy przygotować dla pani taki certyfikat?

Słucham i uszom nie wierzę, bo czekam na inne informację.

-A proszę mi powiedzieć, na jakiej podstawie, prócz tego, że zapłacę państwu te 22o zł, zostanie mi ten znaczek nadany? Czy ja mam się spodziewać jakiejś komisji, ktoś przyjedzie, sprawdzi w jakich warunkach żyją moje psy, jak odchowuję szczenięta?
-Ale czemu od razu komisja? – moja rozmówczyni traci spokój ducha i słyszę zdenerwowanie-  Może to klient polecił panią.

Zastanawia mnie słowo MOŻE. Zaczynam się drzeć:

-Pani sobie chyba żartuje?! Proponuje mi pani kupienie jakiegoś znaczka, który ma świadczyć o jakości  mojej hodowli? A na jakiej w ogóle podstawie, na podstawie tego, że zapłacę wam pieniądze???

Robię oddech, który wykorzystuje moja rozmówczyni:

-Żal mi pani, że tak pani myśli…-mówi i rzuca słuchawką.

Baranieję. Co za bezczelność?! Rozłączyła się, zanim zaczęłam naprawdę wrzeszczeć i wyzywać ją od oszustów. Jestem niepocieszona i jednocześnie zbulwersowana. Ze swoimi klientami, którzy o mnie pamiętają, mam kontakt. Nie sądzę, aby osoba, która mi dobrze życzy, chciała wmanewrować mnie w płacenie ponad 200 zł za jakiś wirtualny znaczek. Kolejna metoda na perfidne wielokierunkowe oszustwo. Kupując jakiś znaczek, zostaje się oszukanym, ponieważ ten szemrany certyfikat nic nie znaczy. Umieszczając ten znaczek na swoich stronach oszukuje się swoich klientów, którzy wierzą, bo chcą wierzyć w uczciwość sprzedawcy. Może w innych branżach nie jest to tak bulwersujące, ale sprzedaż żywych stworzeń za ciężkie pieniądze ludziom którzy ci zaufali, oparta na oszustwie, jest czymś, co mnie się w głowie nie mieści.

Jest jeszcze inna sprawa. Jakim trzeba być kretynem, żeby kupić sobie nic nie znaczący znak jakości, który można sobie samemu stworzyć za pomocą bezpłatnych graficznych programów ogólnie dostępnych w sieci?


Jeśli spotkaliście się z podobnymi absurdalnymi próbami wyłudzenia od naiwnych ludzi pieniędzy, podzielcie się ze mną w komentarzach. Niektóre telefony tak mnie zaskakują, że na poczekaniu nie zawsze potrafię właściwie zareagować. Przygotowana lepiej wykorzystam swój dar wrzeszczenia na tych, na których niestety nie ma innej metody.

piątek, 8 listopada 2013

Polski urząd, czyli orka po ugorze tępą drewnianą sochą.

Październik zleciał nie wiadomo kiedy. Była cały czas piękna pogoda, zatem głównie pracowaliśmy poza domem robiąc porządki w różnych kątach gospodarstwa. Efekt? Posprzątany strych i przystrychowe zakamarki, a jest ich bez liku. Posprzątana stajnia i składzik, który kiedyś był letnim kojczykiem dla szczeniąt. Kojczyk z ciężkim sercem został zlikwidowany. Relacja tutaj. Nie ma co przeżywać i rozdrapywać ran. Musimy iść do przodu, nie oglądać się za siebie. Życie napisało nam inny scenariusz, niż sobie założyliśmy, ale go zaakceptowaliśmy.


W międzyczasie zakończyliśmy remont sali muzeum i pojechaliśmy do Wrocławia do Urzędu Marszałkowskiego, aby złożyć dokumenty do rozliczenia remontu. W Urzędzie przeżyliśmy przykre rozczarowanie, bo gdzieś zniknęły stoliki dla ludzi. Zarówno my, jak i inni petenci, mieliśmy ze sobą masę dokumentów- faktury, zaświadczenia, etc., które musiały być przez urzędnika podbite i skopiowane. Gdzieś wszyscy musieli się z tym bajzlem rozłożyć. Stolik i przynajmniej 2 fotele zawsze do tej pory stały na korytarzu, tym razem ich nie było. Jedna z urzędniczek, widząc nasze zadziwienie graniczące z oburzeniem szepnęła, że to dlatego, że przygotowują się do kontroli. Co na boga wspólnego ma kontrola ze stolikami na korytarzu, czy ktoś to rozumie?! Raz przy podpisywaniu umowy, zdarzyło się nam, że urzędnik zaprosił nas do swojego gabinetu w celu dopełnienia formalności. Tym razem tego nie zrobił, w efekcie czego dopadłszy jedynego wolnego krzesła w sekretariacie, umościłam się w kącie, a wszystkie formalności załatwiane były na kolanach. Żeby tego było mało… 

Urzędniczka, która została przydzielona nam do przybijania pieczątek „przedstawiono do refundacji” oraz do kserowania faktur i dokumentów, w środku roboty została odwołana do dyrektora. Sprawę przejął młody człowiek, który owszem, przeprosił nas za zamieszanie i był bardzo miły, ale ten bajzel i chaos panujący tego dnia w Urzędzie Marszałkowskim (a było to 7 października) nieuchronnie zapowiadał przyszłe kłopoty. Do tego wszystkiego, przy kopiowaniu faktur, popsuło się ksero, zatem zarówno urzędniczka, jak i następny człowiek, znikali z naszymi dokumentami na czas dłuższy. To cud boski i łaska niebios, że nie pogubili oryginałów faktur i dokumentów, które byłyby nie do odtworzenia.

Spędziliśmy w urzędzie prawie dwie godziny, wyszłam półprzytomna tym bardziej, że Chłop zażyczył sobie, by z Krzyków na wybrzeże Słowackiego iść na piechotę. I ganialiśmy po tym Wrocławiu w tę i we w tę. Przy okazji odebrałam sobie wreszcie świadectwo ukończenia studiów podyplomowych w dziekanacie na Szewskiej. Lubię chodzić, wędrówki nie są mi obce, ale niekoniecznie po mieście wdychając spaliny.

Trzy tygodnie później przeżyłam załamanie, ponieważ zostaliśmy wezwani do uzupełnień. Osoba, która prowadzi nasze rozliczenie, młodziutkie dziewczę, jak się później okazało, zatem chyba nadgorliwe, lub bojące się popełnić jakiś błąd, wysmarowało nam poprawek na 3 strony A4. Oczywiście, okazało się, że poginęły, lub nie zostały skopiowane niektóre faktury i polecenia przelewów. Jeden dokument nie miał też pieczątki. Nie mam poczucia humoru, jeśli chodzi o urzędników, zatem nie rozbawiło mnie, ale porządnie wkurwiło zadane na piśmie pytanie, dlaczego jeden ze skopiowanych dokumentów nie posiada pieczątki „przedstawiono do refundacji”? To nas się o to pyta?! Czy to my mieliśmy w ręku pieczątkę i tłukliśmy nią w papiery?

Bogu dzięki wpadliśmy na pomysł, jeszcze przed złożeniem wniosku o rozliczenie, aby zrobić aneks do umowy o zmiany w zestawieniu rzeczowo-finansowym. To wtedy musiałam się tłumaczyć, dlaczego deski podłogowe, które zadeklarowałam we wniosku, na fakturze mam jako listwy strugane. Teraz, daję słowo, nie wybrnęlibyśmy z tego. Mimo, że zestawienie rzeczowo-finansowe było zgodne z aneksem do wniosku (a aneks został zatwierdzony) poproszono nas o wyjaśnienie niezgodności jednej pozycji z ofertą, na podstawie której półtora roku wcześniej opracowywaliśmy zestawienie rzeczowo-finansowe.

-O co chodzi?- myślał Chłop i drapał się przy tym intensywnie po czółku– Przecież tutaj mamy uchwyt do przewodów i tutaj mamy uchwyt do przewodów. Acha-Chłop doznał olśnienia- Bo my tutaj mamy uchwyt do przewodów PŁASKICH. I musimy to wyjaśnić.
-O Jezusie- zajęczałam cichutko. –Czy w urzędach siedzą ludzie, czy automaty? Czy nie ma czegoś takiego, jak czynnik ludzki, humanistyczny, humanitarny…
-Czekaj, w tej rubryczce to mamy totalny hardkor. I słowo daję, nie wiem, jak z tego wybrniemy.

We wniosku, w wersji pierwotnej mieliśmy w rubryczce napisane „pręty do zrobienia krat w oknach”. Jak już robiliśmy aneks, to postanowiliśmy pozmieniać i powyjaśniać wszystkie nazwy, które widniały na fakturach, a które odbiegały od nazw w zestawieniu rzeczowo-finansowym. Napisaliśmy zatem w odpowiedniej rubryczce, jak stało na fakturze „pręt żebrowany”. Urzędnik, który przygotowywał aneks do umowy, zgubił gdzieś po drodze dwie literki, źle przepisał i zrobił nam z tego „pręt żebrowy”. Jako ludzie normalni i zdrowi na umyśle (choć nie zawsze mam takie wrażenie, szczególnie po wizytach w urzędach) potraktowaliśmy to jako nic nieznaczącą literówkę. W naszym wniosku o płatność znalazła się pozycja o prawidłowej nazwie, zgodnej z fakturą „pręt żebrowany”. I wyobraźcie sobie nasze zdumienie, kiedy dostaliśmy polecenie nie wyjaśnienia rozbieżności (chociaż i tak byłoby to chore), ale nakaz zmiany 'pręta żebrowanego" na "pręt żebrowy", żeby zgadzało się z błędnie wypełnioną rubryczką w aneksie. I znaleźliśmy się w czarnej dupie. Nie możemy ignorować polecenia urzędnika, od którego zależy nasz wniosek o dofinansowanie. Jeśli zaś zmienimy poprawny pręt żebrowany na błędny żebrowy, to będzie z kolei brak zgodności z fakturą.  Kurwa…

Zmieniliśmy, tak jak nam przykazano, a pół dnia zajęło mi napisanie wyjaśnienia, bo przecież następnym krokiem, który starałam się wyprzedzić, byłoby wezwanie do wyjaśnienia, dlaczego na fakturze jest pręt żebrowany, a we wniosku żebrowy. Nie wiem, czy z tego nie wynikną jakieś kłopoty.

Jeśli myślicie, że to szczyt urzędniczego matrixa, to mam jeszcze lepszy przykład.

Po niefortunnej "współpracy" z panią Olgą, o której w niewybredny sposób napisałam tutaj, a która po mojej publikacji stała się gwiazdą Internetu i jak sądzę całego Dolnośląskiego Urzędu Marszałkowskiego, zostaliśmy najwyraźniej zakwalifikowani, jako trudni petenci. Zostaliśmy przydzieleni do pana Pawła, do którego nie mieliśmy żadnych zastrzeżeń, ponieważ był kompetentny, potrafił nam udzielić natychmiastowej mailowej odpowiedzi (nawet w 15 minut) na nurtujący nas problem i naprawdę mieliśmy w nim oparcie. Czuliśmy się bezpiecznie, ponieważ zachowaliśmy całą korespondencję w razie, gdyby wpakował nas na manowce. A tego baliśmy się najbardziej, bo jak to rzekła pewna osoba z LGD, kiedy nasza sprawa oparła się prawie o Sąd Administracyjny- Oni będą się mścić. Owo mszenie się miało dotyczyć nie tylko nas, bo pewnie by jej to wisiało, ale roztaczać się miało na całe LGD. Pan Paweł miał jedną tylko wadę- wiedział o obowiązujących przepisach i paragrafach dotyczących wniosków więcej, niż pozostali urzędnicy. Z tego powodu wróżę mu zacną karierę, gdyż ani chybi szybko wskoczy na fotel swojego szefa, a może i karierę w wielkiej polityce zrobi, czego mu z całego serca życzymy, bo się chłopak marnuje przybijając pieczątki. W większości wypadków owa nadzwyczajna wiedza byłaby oczywiście zaletą, gdyby nie to, że czasem była sprzeczna z tym, co stało w podpisanej przez nas umowie. Przy sprawie dotyczącej aneksu o zmianę w zestawieniu rzeczowo-finansowym znaleźliśmy się w rzeczywistości równoległej rodem z Harrego Pottera i jego peronu dziewięć i trzy czwarte.

W umowie jeden z paragrafów oznajmiał, że wniosek o aneks do zestawienia rzeczowo-finansowego można złożyć najpóźniej w dniu złożenia wniosku o płatność. Podczas ustalania strategii, jak pogodzić wszystkie konieczne sprawy, aby nie jeździć co kilka dni do Wrocławia (to w końcu w obie strony 300 km!) postanowiliśmy, że aż takiego numeru z aneksem nie zrobimy, żeby przynosić go w ostatniej chwili, ale tak go napiszemy i wyślemy, żeby w tym samym dniu podpisać zatwierdzony aneks oraz złożyć wniosek o płatność. Aby mieć pewność, że dobrze myślimy, skontaktowaliśmy się w tej sprawie z panem Pawłem, który nam orzekł, że nie możemy tak zrobić, ponieważ pomiędzy podpisaniem aneksu do wniosku, a złożeniem wniosku o rozliczenie musi upłynąć minimum 5 dni. Jak to możliwe? Przecież nic takiego nie stoi w umowie z Urzędem Marszałkowskim!

Napisaliśmy wniosek, wysłaliśmy pocztą, a wiedząc, że urząd ma 3 tygodnie na rozpatrzenie wniosku, poprosiliśmy pana Pawła, aby się nie spieszyli i nas nie wzywali zbyt szybko, bo sobie wyjedziemy na 10 dni. A co, jesteśmy już po remoncie, mamy prawo sobie odpocząć. Złożenie wniosku o aneks automatycznie przedłuża termin złożenia wniosku o płatność. Jakież było nasze zdumienie, kiedy po powrocie z Woli, 22 września, zastaliśmy... Wezwanie do stawienia się z wnioskiem o płatność (?!) Zadziwieni zadzwoniliśmy do urzędniczki, która podpisała się pod wezwaniem. Oznajmiła nam, że w takim razie mamy przyjechać i w tym samym dniu podpisać aneks i złożyć wniosek o płatność. To zamierzaliśmy właśnie zrobić, ale zbaraniałam, bo jak się ta informacja miała do zalecenia pana Pawła o konieczności pięciodniowej przerwy pomiędzy jedną czynnością, a drugą? Zaniepokojona całą sytuacją, napisałam, o co tu chodzi? Wysłaliśmy wniosek o aneks, a oni nas wzywają do złożenia wniosku o płatność, jakby tego aneksu nie dostali. I dlaczego jeden urzędnik mówi nam jedno, a drugi zupełnie coś innego? Pan Paweł wytłumaczył to po swojemu:

Podczas kontroli Europejskiego Trybunału Obrachunkowego (ETO), zarzucono nam, że podpisujemy Aneksy i przyjmujemy wnioski o płatność tego samego dnia. A skąd Beneficjent może wiedzieć, że wszystkie jego prośby zostaną zaakceptowane. W związku z tym pomiędzy podpisaniem aneksu a złożeniem wniosku o płatność powinna być minimum kilkudniowa przerwa potrzebna na przygotowanie tegoż wniosku. Stąd te 5 dni przerwy, które staramy się zachować i w taki sposób instruuję Beneficjentów. Jeśli chcecie państwo złożyć wniosek o płatność tego samego w którym podpiszecie Aneks to proszę kontaktować się z  Działem Autoryzacji Płatności, ponieważ to oni przyjmują i rozliczają wnioski. Nie macie państwo czym się niepokoić ponieważ dopełniliście na ten moment wszelkich formalności. Wniosek o Aneks wpłynął przed 10 września wkrótce będzie gotowy do podpisania. Nowy termin złożenia wniosku o płatność to 1-10.10.2013 ponieważ wnioski o płatność w ramach Małych Projektów składa się tylko między 1 a 10 dniem każdego miesiąca.

Co mnie obchodzi jakieś ETO?! Mnie interesuje jedynie to, co mam w umowie z urzędem! Nie tylko, według umowy, mogę podpisać aneks tego samego dnia, co złożyć wniosek o rozliczenie, ale mogę ten aneks dopiero złożyć! Napisałam, że jeśli uda się wyznaczyć dla nas termin podpisania aneksu pomiędzy 1-10 października, to będziemy się starać załatwić obie te sprawy w jednym dniu. Nie mając jednak pewności co do tego, jak sprawy dalej się potoczą, czekaliśmy na wezwanie do podpisania aneksu. Doczekaliśmy się  maila 3 października, jednak formalnie to nie drogą e-mailową takie rzeczy się załatwia, ale pocztą tradycyjną za potwierdzeniem odbioru. 3 października wypadał we czwartek, w piątek poczta nie dostarczyła listu. Z e-maila wiedzieliśmy, że dostaliśmy wezwanie do stawienia się w Urzędzie Marszałkowskim na 7 października, w poniedziałek. W piątek po południu jasne stało się, że pocztą dostaniemy to wezwanie najwcześniej właśnie w rzeczony poniedziałek. Biorąc pod uwagę logikę urzędnika: A skąd Beneficjent może wiedzieć, że termin został wyznaczony w dniu, w którym dotrze do niego zawiadomienie? 

Była jeszcze jedna śmieszna sprawa. W tym samym piśmie, które wzywało nas do podpisania aneksu 7-go października, wyraźnie napisano, że obowiązuje nas złożenie wniosku o płatność do dnia 10-go października. I właśnie wtedy poczułam się jakbym znalazła się poza czasem. Mamy podpisać aneks 7-go, a wniosek o płatność złożyć 10-go.  Jednocześnie musimy zachować minimum 5 dni przerwy pomiędzy jedną czynnością, a drugą (tego nie było napisane w piśmie, to była informacja od pana Pawła). Pomiędzy 7-mym, a 10-tym jest 3 dni przerwy. W dodatku to wszystko mamy wykonać na podstawie pisma, które formalnie do nas nie miało prawa dotrzeć, bo urząd wysłał go za późno. 

I co byście powiedzieli będąc na naszym miejscu? Jakich doniosłych słów można użyć w tym wypadku, stykając się z urzędniczym pojmowaniem czasoprzestrzeni? Ja rzekłam oto, co następuje:
-Ja pierdolę!!!

Pojechaliśmy owego 7-go października, załatwiliśmy obie sprawy w jednym dniu, w tym w którym panował chaos przed kontrolą. Pan Paweł zapytał, czy ustaliliśmy z działem płatności sprawę rozliczenia, ja go zapytałam, jak sobie wyobraża dopełnienie warunku 5 dniowej przerwy, skoro mamy 7-go października, a wniosek o płatność musimy złożyć do 10-go? Pan Paweł nie orzekł nic, zaprezentował kamienną twarz pokerzysty, wzruszył ramionami i odwrócił się na pięcie nie żegnając się nawet z nami, a był to już nasz ostatni kontakt.

Szukam odpowiedniej puenty do tego wszystkiego, ale coś nie mogę jej odnaleźć. W zetknięciu z urzędniczymi absurdami tracę całe swoje poczucie humoru. A właśnie zabieram się za realizację drugiego wniosku, tego, dzięki któremu wcześniej przeżyłam muzealny matrix opisany w tym miejscu.

Obecnie czekamy, albo na drugie wezwanie do poprawek, albo na kontrolę, albo na zatwierdzenie płatności, albo na to, że się przecież będą mścić! :-)