O mnie

Moje zdjęcie
Kobieta wciąż zadziwiona otaczającym ją światem. Z wykształcenia archeolog, z wyboru Wolny Człowiek i Kustosz we własnym Muzeum. Z urodzenia Wrocławianka, z wyboru mieszkanka małej wsi. Na pytania miejskich kolegów: "co ty robisz do licha na tej wsi"??? odpowiada: "żyję!!!". Zawsze niepokorna i pozostanie taką do śmierci. Wyznaje w życiu maksymę: "Ludzie posłuszni żyją, aby spełniać oczekiwania innych. Nieposłuszni realizują swoje marzenia". Kobieta owa ma wciąż wiele pomysłów, które uparcie realizuje na powyższej zasadzie. Posiadaczka 2 psów i 1 Chłopa. Chce się dzielić z ludźmi swoim kawałkiem życia prowadząc Gospodarstwo Agroturystyczne, Muzeum Dwór Feillów oraz Hodowlę Psów Rasy Golden Retriever.

wtorek, 26 kwietnia 2011

Czarne jaja i poszukujemy zaginionej świątyni.

Jajo, to jeden z najstarszych uniwersalnych symboli. Pojawia się na przestrzeni wieków w różnych kulturach. Związany jest z najbardziej pierwotnymi wierzeniami, że świat lub stwórca świata, wyłonił się z kosmicznego jaja. To symbol początku, archaiczny kult urodzaju, z którym nie uporało się chrześcijaństwo, nie zdołało go wyrugować, więc ową symbolikę zaadoptowano. Po dawnych wierzeniach pozostała nam struktura mitologiczna, lecz jej treść została przykryta nową treścią.
Mam małą obsesję odkrywania rzeczy zapomnianych nie tylko na poziomie materialnym, ale przede wszystkim w duchowej sferze. Jeśli odsunie się nieco na bok tę nową nakładkę religijną, wyłaniają się z jaja rzeczy oczywiste w swej prostocie. Spuścizna pogańska uległa bowiem jedynie powierzchownej chrystianizacji.
Jajo związane jest z obrzędami wiosennymi, kiedy co raz silniejsze promienie słońca budzą uśpioną przyrodę do życia. Obrzędy z nim związane miały zapewnić ludziom żyzne pola, płodność zwierząt oraz dostatek i pomyślność dla człowieka jako jednostki.

W obecne święta byłam jakaś taka zblazowana. Towarzyszy mi bowiem od kilku tygodni dziwny nastrój lekkiej depresji, jakby przesilenie wiosenne nie mogło się zakończyć. Zrobiłam tradycyjne stroiki na powitanie gości, lecz nie do końca byłam z nich zadowolona. Nie wykazałam się inwencją twórczą, która jest kluczem do mojego wewnętrznego zadowolenia z siebie.






Kiedy uporałam się z obowiązkami i złapałam chwilę wyciszenia, wsłuchałam się w głos wewnętrzny i dałam artystyczny wyraz swojemu stanu duszy. Pomalowałam jaja na czarno. 


I to mnie zadowoliło. Niezwłocznie pobiegłam ze swoim stroikiem, aby pochwalić się zarówno Chłopu, jak i gościom.
-Wiesz- mówi Chłop- postaw tu obok nich taką karteczkę:



Goście zaś z Górnego Śląska mieli taki oto pomysł:
-Wyskrob na jednym swastykę, my wyślemy je z życzeniami od „piątej kolumny” dla Jarosława.
Nawiasem mówiąc, dzięki obecności na czas świąt „piątej kolumny”, czuliśmy się bardzo bezpiecznie.


Jeden z członków "piątej kolumny"
o pseudonimie Dyzio.


Mroczny nastrój, poczucie humoru moich gości i chłopa oraz przewijający się w mojej duszy wątek pogański, pchnął mnie do wyskrobania takich oto wzorów:

Pierwsze jajo- na rozruch.

Jajo w wersji ludowej

Jajo pogańskie. Ornamentyka oryginalna. 
Swastyki i trykwetry były głównym symbolem płodności  w pradziejach.

Czułam się mocno usatysfakcjonowana, zatem dla równowagi w koszyczku, dorobiłam klasyczne jaja dekupażowe, jasne i radosne.


A koszyczek prezentował się tak:



Wieczorem usiadłam z mapami, przejrzałam prognozę pogody i stwierdziłam, że pierwszy dzień świąt to ostatni moment, aby wyrwać się w góry przed poniedziałkowym załamaniem pogody. Nie jesteśmy ludźmi, którzy świętują przy stole.
Już od jakiegoś czasu nurtowała mnie obecność Pogańskiej Świątyni u stóp góry Tłoczyny, zwanej też znajomo „Łysą Górą”. O istnieniu owej świątyni, czy też kapliczki, jak podają niektóre źródła, dowiedziałam się ze „Słownika geografii Sudetów”.
Ustaliliśmy zarys naszej wędrówki, zabraliśmy ze sobą naszą Gaję- szpica małego, zapakowaliśmy świąteczną babkę i ruszyliśmy na szlak.

Naszą ekscytującą i obfitującą w wątki sensacyjne, wędrówkę po fragmencie Grzbietu Kamienickiego w Górach Izerskich, opisałam na moim blogu turystycznym.

Jeśli chcecie wiedzieć:
-jakie skarby kryją opuszczone chatki w Izerach?
-czy odnaleźliśmy zagubioną w czasie i przestrzeni świątynię?
-na jakich czynnościach przyłapaliśmy młodych chłopców pod Jelenimi Skałami?
-jaki procent prawdopodobieństwa dzielił mnie i Gaję do odbycia podróży na Planetę Małego Księcia?

Jeśli chcecie zobaczyć rzecz absolutnie sensacyjną- jak klęczę pod krzyżem!
-Być świadkiem spotkania Chłopa z jego mitycznym stworem.

Serdecznie zapraszam z nami na wycieczkę:


czwartek, 21 kwietnia 2011

Magiczne jajo.


Niech z magicznego jaja wyklują się Wam i zrealizują najskrytsze pragnienia. 
Ja na fotografii zwizualizowałam swoje marzenie :-)

niedziela, 17 kwietnia 2011

Jak poradzić sobie z niewierną żoną

...sposobem historycznym.

Daje nam przykład jeden z właścicieli zamku Czocha.

Zamek Czocha był od wieków związany z rodami rycerskimi, ale pojęcie rycerskość nie zawsze oznaczało to samo, co w dzisiejszych czasach.
Opowiem Wam miejscową legendę, ale jako, że jestem gorącą orędowniczką równości praw w puszczaniu się (oczywiście, jeśli ktoś już naprawdę musi :-), nie opowiem legendy tak tak przedstawiają ją w przewodnikach. Pokusiłam się, aby spojrzeć na nią oczami zarówno kobiety, jak i mężczyzny.

Legenda o Studni Niewiernych Żon:



Okiem mężczyzny:
Mężczyźni od wieków mieli kłopoty ze swoimi żonami. Co tylko wyruszyli na jakąś dłuższą wyprawę, liczyli się z tym, że po powrocie może spotkać ich jakaś niemiła niespodzianka. Nic więc dziwnego, że na zamku Czocha wykształciła się tradycja wyrafinowanego karania zdradliwych żon. Jeden z panów na zamku z rodu von Nostitz, który powróciwszy z bardzo dlugiej wyprawy wojennej, zastał swą żonę w połogu, po prostu wrzucił ją do studni na wewnętrznym dziedzińcu zamku. Zachęcony tradycją inny przedstawiciel tegoż rodu, zastawszy swą niewdzięczną żonę w ramionach swojego woźnicy, powtórzył ten wyczyn.
Historia wspomina inną niewierną panią z zamku Czocha, niejaką Ulrike, której małżeństwo rostało zawarte z rozsądku, a małżonkowie wyjątkowo mocno do siebie nie pasowali do tego stopnia, że nie utrzymywali cielesnych kontaktów właściwych osobom poślubionym. Mężczyzna jednak swoje potrzeby miał i nic w tym dziwnego, że gdy został zaproszony jako poseł na dwór króla Francji, zabawił tam dlużej niż pierwotnie sądzono. Gdzie jak gdzie, ale na dworze francuskim uciech cielesnych nigdy nie brakowało. Jednak wszystko, co dobre kiedyś się kończy, trzeba było powrócić do domu. Jakież było jego zdziwienie i szok, gdy ujrzał swą żonę z dzieckiem. To się nie mieściło w glowie-żona nie dochowała wierności, podczas gdy on wykonywał swoje obowiązki względem króla. Pomny tradycji ukarał ją wrzucając do studni, a dziecko kazał żywcem zamurować w kominku w sieni skąd jeszcze dziś dobiega jego płacz.

Okiem kobiety:
Mężczyźni zawsze mieli wyrafinowane sposoby karania swoich niewiernych żon. Na zamku Czocha tradycją było wrzucanie ich żywcem do studni. Jeden z władców zamku w ten właśnie sposób rozprawil się ze swoją małżonką, gdy po powrocie z wojny zastał ją w połogu. Jego potomek powtórzył ów wyczyn wrzucając swą żonę, gdy ta szukała pociechy i zrozumienia w objęciach jego woźnicy (musiał mieć niezłą furę! :-).
Legenda upamiętniła jedną z pań na zamku-Ulrike, której zawarte z rozsądku małżeństwo było wyjątkowo nieszczęśliwe i pełne upokorzeń dla samotnej kobiety. Pewnego razu małżonek, który i tak nie spełniał wobec niej żadnych obowiązków wynikających z zawarcia ślubu, został wysłany jako poseł na dwór króla Francji. Długo tam zabawił, gdyż miejsce to znane było ze wszelkiego rodzaju uciech zarówno duchowych, jak i cielesnych. Zwłaszcza cielesnych. Nieszczęśliwa, osamotniona Ulrike znalazła pociechę w ramionach jakiegoś wrażliwego na cierpienie niewiasty człowieka i nic w tym dziwnego, że po długiej nieobecności w domu, mąż zastał ją wraz z dzieckiem-owocem miłości do innego mężczyzny. Okrutnik, znając tradycję tego miejsca, natychmiast zrzucił nieszczęsną kobietę do studni, a dziecko kazał żywcem zamurować w kominku w sieni, gdzie po dziś dzień słychać jego płacz.



Zamek Czocha kryje wiele tajemnic. Część z nich, wraz z informacją o samym zamku i jego atrakcjach, opisałam na blogu turystycznym, serdecznie zapraszam:


Na potrzeby powyższej grafiki wykorzystałam fragment (ale za to najistotniejszy) obrazu Munka "Krzyk".

środa, 13 kwietnia 2011

Fiona- wizytówka hodowli.

Kiedy na dobre rozgościliśmy się w nowym miejscu i podjęliśmy decyzję o założeniu własnej hodowli, zapadła też decyzja, że do naszego stadka dołączy nowa suczka- córka Triss. Mieliśmy marzenie, aby co kilka lat zostawiać sobie suki ze swoich miotów- owoce naszej pracy. Niestety, przyszłość pokazała, że los miał wobec nas nieco inne zamiary.
Początkowo chcieliśmy zarejestrować hodowlę pod przydomkiem Ramsen, na cześć starej nazwy Złotnickiej Czuby, pod którą mieszkamy. Jeśli Związek Kynologiczny zaakceptowałby nasz wybór, tak właśnie nazywałoby się całe nasze gospodarstwo. Niestety, w ówczesnym statucie związku było napisane, iż nazwa hodowli nie może być podobna do żadnej innej, nie może być też w innym języku, niż język polski lub języki martwe, w tym łacina. Teraz jest już inaczej, lecz my mieliśmy pecha. Z jakiegoś bliżej nieznanego nam powodu, ZKwP odrzuciło tę nazwę. Być może ktoś miał zarejestrowaną nazwę Ramzes, lub coś podobnego.
Wewnętrzny Diabeł, niezwykle złośliwie, jeszcze gdy mieszkaliśmy we Wrocławiu, podpowiadał mi przydomek „spod Mysiego Ogona”. Tak Chłop mówi na mnie w domu: mysz, ogon, mysi ogon :-)  Na szczęście, tu, na miejscu, zorientowałam się, że moja przygoda z kynologią, to nie żart, lecz prawdziwa pasja. Długo wertowałam słowniki, w poszukiwaniu brzmienia i kontekstu i wreszcie znalazłam- Tuskulum.
Wg Słownika Wyrazów obcych- W. Kopalińskiego, to ciche, odludne schronienie wiejskie, miejsce odpoczynku dla mieszkańców gwarnego miasta i miejsce spokojnej pracy umysłowej.
Słowo to pochodzi od autentycznej miejscowości (Tusculum), dokąd udawali się na wypoczynek bogaci, Starożytni Rzymianie.
To był strzał w dziesiątkę! Przecież o to właśnie nam chodziło, aby odpoczywali u nas ludzie przyjeżdżający z miasta na wieś.

Ledwo udało mi się zarejestrować przydomek hodowlany w Związku Kynologicznym w Polsce, napisał do mnie z wielkimi pretensjami Czech- hodowca terierów, jakim cudem moja hodowla nazywa się tak, jak jego? Parę lat później, gdy zostaliśmy przymuszeni do zunifikowania się z międzynarodową federacją kynologiczną FCI, nie chciałam zmieniać nazwy hodowli, która już miała markę, lecz do przydomka hodowlanego Tuskulum dodałam słowo Quissam (jedna z łacińskich wersji nazwy pobliskiej rzeki Kwisy). I tak wszyscy kojarzą nas jako Tuskulum, tylko w hodowlanych dokumentach i to od niedawna, bo od roku 2007, widnieje rozszerzona nazwa hodowli.

Pierwszy miot z naszym własnym przydomkiem hodowlanym, przyszedł na świat 15 maja 2002 roku. Pomimo, że byliśmy bardzo młodymi ludźmi, jednak z racji wcześniejszej praktyki oraz rodzinnych tradycji, byliśmy doświadczeni w tym, co robimy. Spotykaliśmy się jednak z tym, że nie każdy traktował nas poważnie i nie każdy miał do nas zaufanie. Mieliśmy to w nosie, po prostu robiliśmy swoje, stopniowo zyskując sobie miejsce w „goldenowym świecie”.

Pierwsze maluchy w naszej hodowli, pośród nich jest Fiona.

Na ojca naszych pierwszych szczeniąt wybraliśmy, sprawdzonego już przez nas, pięknego i utytułowanego czempiona, reproduktora z Czech- Bena Poklad Doubravky, będącego w polskich rękach i mieszkającego w hodowli cudnych kotów rasy maine coon -Lavenderlove. 

Ch. Pl. BEN Poklad Doubravky

Jeszcze we Wrocławiu mieliśmy po nim maluszki od Bułeczki, wyhodowane na przydomek mamuśki-formalnej właścicielki Buły- z Niedźwiedziej Gawry. Nie czas tu i miejsce, aby rozwodzić się szczegółowo nad tym, co mnie urzekło w tym psie. A był to zarówno jego wygląd zewnętrzny, jak i ciekawe dla mnie linie hodowlane. Od tamtej pory jestem cichą fanką skandynawskich linii, w szczególności doceniam pracę fińskiej hodowli Karvin oraz europejskiej wariacji opartej właśnie na ich pracy, którą reprezentuje między innymi węgierska hodowla Galans. W decyzji o samodzielnym nabyciu następnych zwierząt, decydowała właśnie ta krew.
W tym czasie, o którym tu mowa,  było niewielu reproduktorów dostępnych w Polsce. Podróże za granicę były dużo trudniejsze i kosztowniejsze niż dziś. Ograniczona dostępność reproduktorów, mój upór, aby nie iść po najmniejszej linii oporu i nie jechać do rozchwytywanego wówczas psa o europejskiej sławie (nie tyle ze względu na jego walory, a raczej na to w czyich był rękach), zaowocowało takim, a nie innym charakterem hodowli. Mój wybór to połączenie racji rozumu i racji serca, z większą ilością tego drugiego. Zawsze już tak będzie. Podejmując bowiem decyzje hodowlane, równie ważna, jak wiedza, jest intuicja i umiejętność przewidywania przyszłości na podstawie mętnych często poszlak. Hodowla to nie rozmnażanie, to cała filozofia, ale na ten temat będę się rozwodzić z czasem na równoległym blogu poświęconym tylko i wyłącznie pieskim sprawom. Jak widać, tematów mi nie zabraknie, post robi się coraz dłuższy, a Fiony, jak nie ma, tak nie ma :-)



Fionka- w wieku 5 tygodni

Urodziła się jednak i wychowała z grupką podobnych jej złotych malców. Od pierwszego dnia przeczuwałam, że to będzie właśnie ta mała, silna, rezolutna istotka. Wdała się urodą w ojca. W fachowej terminologii nazywa się to, że została przez nas wyselekcjonowana na ojca. Nie była najlepsza w szczegółach. Miała potężny łeb, o który troszeczkę się obawialiśmy, iż będzie uznawany przez sędziów za zbyt męski w typie, jej zgryz też budził nasze malutkie obawy, na szczęście po wymianie zębów okazały się one nieuzasadnione. Miała też troszkę zbyt jasne oczy i nieco zbieżne tylne łapki, ale jako całość biła rodzeństwo na głowę. Na te oczy testowałam sobie potem sędziów. Jeśli ktoś zwracał na tę barwę uwagę, wówczas wiedziałam, że mam do czynienia ze znawcą rasy, a nie z sędzią z przypadku. Jeśli na wystawie dostałam opis: prawidłowa barwa oka (a takich było z 90%!) za głowę się łapałam, zdając sobie sprawę, że płacę ciężkie pieniądze za spotkanie z niekompetentnymi ludźmi, którzy nawet nie zadali sobie trudu, by nauczyć się wzorca rasy, nie mówiąc już o tym, że nikt im nie pokazał prawidłowo wybarwionego oka u golden retrievera.



Fiona w wieku 4 miesięcy

To był częsty obrazek. Nieszczęściem, tuż po rozlokowaniu szczeniąt w nowych domach, 
dostałam nawrotu choroby reumatycznej. Zamiast chodzić z sunią na spacer, 
zapuchnięta i z gorączką, jęczałam i polegiwałam z nią gdzie popadło.

Fiona to domowe imię i wcale nie jest wzięte ze Szreka. W 2002 roku Szrek już był wprawdzie w świadomości i w głowach dzieciaków, ale u dorosłej części społeczeństwa chyba jeszcze nie do końca. Jednym słowem- nie miałam wówczas świadomości istnienia Szreka. Fiona to jedno z dalszych imion głównej bohaterki sagi o Wiedźminie, mojego ulubionego cyklu fantasy, nawiasem mówiąc Riannon również.
Obowiązkiem hodowcy jest nazwać cały miot na jedna literkę. Nie musi być to jakaś określona kolejność owej literki w alfabecie. Ja jednak zakładałam cykliczne urodzenia, zatem postanowiłam zacząć od początku. Miot był więc na literkę A.
Nie wiem dlaczego, ale wówczas wydało mi się to bardzo zabawne, nazwałam Fionę swoim imieniem. Kynolodzy znają ją więc pod oficjalną nazwą Anetka Tuskulum.

Fiona w wieku 6 miesięcy. Ujawnia się wtedy charakter typowego aportera.

Miałam pewnego razu zabawną sytuację w związku z tym imieniem. Było to na międzynarodowej wystawie w Opolu. Roczna wówczas Fiona, nikomu nieznana, była na swojej pierwszej wystawie. W oczekiwaniu na wejście na ring, siedzieliśmy sobie we trójkę na kocyku, delektując się jej charakterem i spokojem. Gdybyśmy byli z Triss, mielibyśmy ją na czubku głowy. Podeszła do nas dziewczyna, zainteresowana ślicznym, złotym, coraz rzadszym umaszczeniem, powoli wychodzącym wówczas już z mody.
-Co to za pies? Jak się nazywa?- zainteresowała się.
-Fiona- odparłam mechanicznie, zapominając, że jestem na wystawie, a tam posługujemy się oficjalnymi, nie domowymi imionami.
Dziewczyna nerwowo wertuje katalog, aby sprawdzić hodowlę i rodziców i oczywiście, nie może znaleźć suki o imieniu Fiona.
- Czy jest w katalogu?
-Tak, tam na pierwszym miejcu w klasie młodzieży. W rodowodzie ma Anetka Tuskulum.
-O Jezu, jakby moja suka nazywała się Anetka, to też bym zmieniła jej imię.
Uśmiechnęłam się jadowicie, co niektórzy błędnie uznają za życzliwy grymas.
-A co to za hodowla, ta Tuskulum?
-MOJA hodowla.
-Przepraszam, do widzenia- dziewczyna „strzeliła znikacza”, gdyż właśnie do niej dotarło, że nie tylko suka, ale i ja noszę to imię, które chyba za bardzo nie przypadło jej do gustu.

Na wystawach trzeba bardzo uważać, co się mówi i do kogo. Stojąc przy ringu i obgadując psa, szczególnie, gdy ci się nie podoba, zawsze trzeba się liczyć z tym, że obok stoi jego właściciel, podczas gdy drugi, lub wynajęty handler, biegają po ringu.
Na tej wystawie nam nie poszło. Fiona zdenerwowała się zupełnie nową, nieznana jej sytuacją i nie chciała się pokazać. Takie doświadczenia, choć kosztowne, są jednak bardzo potrzebne. Dwa tygodnie później, na wystawie w Jeleniej Górze, o nieco mniejszej randze, wygrała klasę młodzieży i potem już było bardzo nudno. Prawie zawsze wracaliśmy ze złotem.

Zwycięstwo na międzynarodowej wystawie  Lesznie 2004 rok

Fiona w wieku 2 lat wygrała swoją klasę (ze spuchniętym okiem po ugryzieniu przez kleszcza!) na międzynarodowej wystawie w Lesznie i w tym wypadku było jedynie formalnością zakończenie czempionatu. Miała 4 wnioski na trzy wymagane, jednak nie spełniła jeszcze kryterium czasu. Wygrywała za często i za szybko. Od pierwszego do ostatniego wniosku na czempiona musi upłynąć minimum pół roku czasu. Jest to logiczne kryterium, aby wyeliminować przypadkowość w nadaniu tytułu. Czempion ma być pięknością zawsze, a nie jedynie w krótkim okresie czasu, w jakim jest oceniany. Bez kryterium czasu można by wstrzelić się w formę psa i zyskać wymagane trzy wnioski w dwa weekendy, czyli nawet w tydzień (często organizuje się wystawy dwudniowe, gdzie pies może powalczyć o dwa tytuły, po jednym na każdy dzień).
Ale w końcu nadszedł ten dzień, przyszedł grudzień 2004. Od stycznia, gdzie zadebiutowała i wygrała w klasie dorosłej, minęło już sporo czasu (ze względu na szczenięta nie mogliśmy brać udziału we wcześniejszych wystawach). 

Moment zakończenia czempionatu

Tak wygląda dyplom psiego czempiona

Spodobała się surowej sędzinie i w tym momencie zyskała tytuł czempiona. Fiona dostarczyła nam jeszcze wielu wystawowych emocji, listę jej medali zainteresowani znajdą pod linkiem tutaj. Dwadzieścia złotych medali, piętnaście wniosków na czempiona w sytuacji, kiedy nie jeździmy tak często na wystawy, mówi samo za siebie. Fiona czasem przegrywała, ale często wygrywała, nierzadko z sukami sprowadzonymi z zagranicy z renomowanych hodowli. Było to dla nas ogromne wyróżnienie, że w pierwszym pokoleniu możemy pochwalić się suką tej jakości. W czasie kariery wystawowej dostawałam od czasu do czasu maile, gdzie podpytywano mnie, gdzie będę wystawiać suczkę. Ludzie czasem rezygnowali z udziału w wystawie, wiedząc, że będziemy startować w ich klasie. Uważam to za duży błąd, ale to nie były moje decyzje.

Na światowej wystawie psów, w Poznaniu w 2006 roku.

Fiona, podobnie, jak każdy pies, prezentuje sobą specyficzny typ, który nie każdemu może się podobać. Zawsze jest mi trochę niezręcznie, kiedy chwalę się tymi jej osiągnięciami. Myślę jednak, że mam do tego prawo. Oceny i decyzje sędziów, nie tylko krajowych, ale i sędziów z całej europy, są obiektywne, ja nie mam żadnych, absolutnie żadnych znajomości pośród sędziów, gdyż zawsze stroniłam od tego typu zachowań i nie zależało mi na wkręcaniu się czy układaniu z tym środowiskiem. Unikam też nabywania psów od sędziów kynologicznych, gdyż często ich sukcesy wystawowe są podyktowane znajomościami, a nie rzeczywistą wartością psa. Ale ten wątek też rozwinę kiedyś w blogu poświęconym hodowli.

Fiona spełniła nasze ambicje wystawowe, pomogła mi przetestować niemal wszystkich sędziów, poznać ich typ psa, dowiedzieć się, czy warto w przyszłości zgłaszać inne psy na wystawy do nich. Nigdy nie wystawialiśmy psów poza granicami kraju, gdyż za dużo z tym kłopotów, a ja jednak traktuję kynoligię, jako hobby. Nigdy nie miałam ambicji, aby robić wokół swojej hodowli międzynarodowy szum. Bez przesady, znam swoje miejsce i przed szereg nie chce mi się wychodzić. Mimo to, teraz, po latach, dowiaduję się, że  Fiona była znana poza granicami naszego kraju, że hodowcy goldenów znali mój przydomek, dzięki niej. Jednym słowem- była prawdziwą naszą wizytówką.

W domowych pieleszach

Mam nadzieję, że nie tylko dzięki Fionie będziemy znani poza granicami kraju, gdyż niedawno dotarły do mnie wieści, iż pies z naszego ostatniego miotu, zarejestrowany w klubie rasy przy niemieckim związku kynologicznym VDH, najlepiej ze wszystkich startujących psów zdał testy psychiczne i testy na posłuszeństwo. Podobno w niemieckich kręgach hodowców panuje z tego powodu wielkie poruszenie, bo jak to, pies z Polski? Wciąż niechętnie Niemcy przyjmują psy z polskich hodowli do klubu rasy przy VDH.

Niestety, nie wszystko w życiu usłane jest różami. Fiona nie spełniła do końca naszych ambicji hodowlanych, choć pod względem emocjonalnego stosunku do niej, nie miało to żadnego znaczenia. Długi czas nie mogliśmy uzyskać od niej szczeniąt. Miała jakieś kłopoty hormonalne i albo nie zachodziła w ciążę, albo roniła płody. Kiedy straciliśmy już jakąkolwiek nadzieję, że doczekamy się od niej szczeniąt i sprowadzilyśmy z Moraw, spod Brna, Mantrę, Fiona zrobiła nam niespodziankę. Urodziła maluszki.
Chyba wtedy zaczęłam siwieć, gdyż na głowie miałam odchowanie szczeniaka (małej, rozbrykanej Mantry) i całego miotu malców. To naprawdę było niełatwe.

Ze swoimi maluszkami

Krycia nie udało się powtórzyć rok później, znów zaliczyliśmy „puste krycie”. Zdecydowaliśmy, że nie będziemy dalej próbować, tym bardziej, że suczka osiągnęła już wiek 7 lat. Zrobiliśmy ogromny błąd, którego nie mogę sobie wybaczyć po dziś dzień. Z chwilą, gdy decyzja o wycofaniu jej z rozrodu zapadła na dobre, powinnam była uprzeć się, by ją wysterylizować. Myślałam o tym, gdyż zdawałam sobie sprawę, iż jest to suczka objęta grupą ryzyka, jeśli chodzi o wystąpienie ropomacicza. Problemy hormonalne, tylko jeden raz rodziła, wiek powyżej 7 lat, to mocne argumenty za wykonaniem sterylizacji. Mój pomysł nie spotkał się z entuzjazmem Chłopa. Mieliśmy już wysterylizowaną Triss, która po tym zabiegu zaczęła mieć kłopoty z tarczycą i niewysterylizowaną Bułę, której absolutnie to nie szkodziło. Poza tym ubzdurałam sobie, że ropomacicze to bardzo ciężka choroba, która daje określone objawy, więc nie mogę tego przeoczyć. Wydawało mi się, że wystarczy sukę położyć na stół operacyjny w momencie, jak coś niedobrego będzie się z nią działo. Niestety, nie wiedziałam o jednej, najważniejszej rzeczy, że jest odmiana ropomacicza- ropomacicze zamknięte, bezobjawowe, którego jedynym objawem jest śmierć zwierzęcia.

Dzień przed operacją. Suczka bardzo już źle się czuła.
Weterynarz powiedział: "Jaka ona śliczna i w jakiej dobrej kondycji".
Potraktował ją, jak zwykły przypadek sterylizacji.
Tymczasem ropa rozniosła zakażenie po całym organizmie.

Kiedy więc Fiona zaczęła początkowo marudzić przy jedzeniu, za bardzo się nie przejęłam. Wszystkie moje psiaki mają zawsze jakiś zapas ciałka do zrzucenia. Kiedy jednak jednego dnia przestała jeść w ogóle, natychmiast zarządziłam wizytę u weterynarza. Niestety, a może na całe szczęście, był to 1 listopada, trzeba było poczekać do następnego dnia. Rano, podczas wsiadania do auta, z suki zaczęły ciec litry ropy, a weterynarz powiedział, że to dobrze, bo dzień wcześniej, zamknięta macica, mogłaby mu pęknąć w rękach podczas zabiegu. Wtedy pies nie ma szans na przeżycie, gdyż ropa rozlewa się do środka organizmu.



Po operacji. Na ostatnim zdjęciu po tych wszystkich okropnych perturbacjach.
Suczka wraca do siebie, o czym świadczy
 ciamkanie jej ulubionej zabawki- konga bałwanka.

Nie chcę opisywać tego koszmaru, jaki przeszliśmy. To był prawdziwy, straszny i miesiąc trwający Halloween. Dosyć, że osiwiałam przez to wszystko, a kilka miesięcy później ujawiniła się u mnie ciężka nerwica lękowa, z którą zmagam się po dziś dzień. Suka przeszła wszelkie, prawie śmiertelne, powikłania po tym wszystkim. Najpierw operacja sterylizacji, potem zapalenie osierdzia serca, a na końcu posocznica (sepsa). Przez miesiąc wisieliśmy na telefonie i monitorowaliśmy przebieg leczenia. Pokłóciłam się okropnie z moim weterynarzem, który sam nie wiedząc, co robić, powodowany ambicją, miał do mnie pretensje, że konsultuję się w tej sprawie z innymi weterynarzami. Suka żyje tylko i wyłącznie dzięki naszym szybkim reakcjom na niepokojące pierwsze symptomy (z sepsy rzadko się wychodzi) i doktorowi Sekuli, byłemu pracownikowi Wrocławskich Klinik Weterynaryjnych, który telefonicznie udzielał nam wskazówek co do dalszego postępowania. I mojej determinacji, nacisków i awantur z lokalnym weterynarzem, aby robił to, co mu mówię.

Cudem uratowana

Następnej wiosny ćwiczy z dziewczynką na potrzeby konkursu Młody Prezenter.

Dziś Fiona jest całkowicie zdrowa. To niesamowite, jak organizm jej zregenerował się po tej koszmarnej terapii, która sama w sobie, niezależnie od jej powikłań, mogła ją zabić.
Jest na powrót wesołą, rozrabiającą, a już dziewięcioletnią emerytką. No, może troszkę więcej jej uchodzi na sucho i na troszkę więcej jej pozwalamy. Nasze psiaki i tak są rozpuszczone do granic nieprzyzwoitości, więc możecie sobie wyobrazić.

wiek 7,5 roku, na kilka tygodni przed chorobą

Dla tych, którzy dotrwali do końca tej opowieści i zainteresowanych tematem hodowli w szczegółach, mam bonusik. Udało mi się bowiem stworzyć pierwszy, pilotażowy wpis w moim nowym projekcie:


Serdecznie zapraszam :-)

niedziela, 10 kwietnia 2011

Pożar w Zapuście.

To był zdecydowanie dzień pod znakiem żywiołu ognia. Zaczęło się od tego, że rankiem przypaliłam mleko podczas pasteryzacji. Nie, żeby tak od razu na śmierć, lecz troszeczkę. Tak to jest, jak robi się kilka rzeczy na raz. A spieszyłam się tego sobotniego ranka bardzo, gdyż w sadzie czekało mnóstwo roboty z karczowaniem wiekowych chaszczy na ścianie wschodniej. Z racji północnego, silnego i zimnego wiatru, nie było mowy o paleniu ogniska, jednak wycięcie i rozebranie tych wszystkich pni, gałęzi, ostrężyn i tak pochłania mnóstwo czasu. Wiadomo też, że nie jest to robota na jeden dzień.

Złożone na kupkę gałęzie czekają na bezwietrzny dzień

Kiedy pod wieczór wyruszyliśmy z psiakami na włóczęgę, poszliśmy tym razem inną drogą, niż najczęściej z naszymi emerytkami chadzamy. Zachciało mi się bowiem iść do lasu, a nie przez wieś. Gdybyśmy poszli, jak zwykle, wdepnęlibyśmy w sam środek armagedonu.
Wracając z lasu ujrzałam na horyzoncie, nad naszym domem, smugę ciemnego dymu.
-Czy to z naszego komina tak kopci?- zapytałam Chłopa.
-Nie paliłem jeszcze w piecu.
Ciemny dym w niczym nie przypominał dającego poczucie bezpieczeństwa białego dymu z komina.
Boże, chyba aż takiej sklerozy nie mam i nie zostawiłam niczego na kuchni? -pomyślałam i usiłowałam przyspieszyć powrót. Niestety, prowadziłam ze sobą nobliwą 12-letnią Triss, która akurat do domu nie lubi wracać, bo oznacza to koniec spaceru. Ze względu na jej podeszły wiek, nigdy nie wiem, czy jej ustawanie w drodze powrotnej, to fanaberia, czy zaraz mi zejdzie ze zmęczenia, jeśli nieco ją pogonię. Wlokłam się więc z duszą na ramieniu.
-Chyba S nie byłby taki głupi, aby palić ognisko w taki wiatr?- zastanawiałam się głośno, myśląc o najbliższym sąsiedzie.
-A kto go tam wie?
Im bardziej zbliżaliśmy się do domu, tym dym stawał się bledszy i jakby mniejszy, w końcu przestał być widoczny. To pewnie dalszy sąsiad- osiedleniec Z zapalił gałęzie w ogrodzie.

Kiedy o 18-tej nakarmiłam wszystkie psiaki i przebrałam się w lekkie domowe ciuchy, z zamiarem zakończenia dnia roboczego i udania się na zasłużone zbijanie bąków, usłyszałam wołającego Chłopa.
-Łap aparat, leć do Z, zobacz, co się tam dzieje!
Nawet nie musiał mi mówić, co się tam dzieje. Wspomnienie dymu i kierunku, z jakiego nadchodził, sugerowało jedno-pożar u Z.
Biegłam pod górę, ile tchu, zastanawiając się, co oznacza najmniejszy nawet pożar w  obliczu tego koszmarnego wiatru? Płonie dom, pola, czy nam to zagrozi, czy dojdzie do najbliżej położonego drewnianego przysłupowego domu sąsiada?




 Okazało się, że płonęła szopa wyładowana po dach suchym drewnem oraz blaszany garaż, a w zasadzie jego zawartość. Szczęściem, właściciel zdołał wyprowadzić auto, zanim garaż się zajął. Szopka płonęła parę metrów od domu- ślicznie urządzonego w stylu kolonialnym siedliska. Północy wiatr kierował płomienie w stronę widocznej drogi, a strażacy czuwali, aby ogień nie poszedł na boki.





Przy okazji tej, budzącej wyobraźnię, sytuacji wyszło na jaw, że wieś w żaden sposób nie jest chroniona od ognia. Pytanie strażaków o hydrant wzbudziło uśmiech politowania: "panie, tu wodociągów nie ma!". Dowiedziałam się też, że zbiornik przeciwpożarowy, który teoretycznie istnieje, w rzeczywistości jest suchy i drzewa w nim rosną. W przypadku pożaru jednej z naszych drewnianych chałup, nie mamy żadnych szans uratowania swojego mienia. Nie wiem, czy to normalna sytuacja?
Strażacy po wodę jeździli do położonych kilka kilometrów dalej Bożkowic. 




 I tak lali chłopaki do północy tę wodę z bożkowickiego jeziora, aż z szopki pozostała jedynie kupka popiołu.
Geneza pożaru jest nieznana. Wersja oficjalna głosi, że obok szopki,oparte o suche drewno, stały okna z szybami. Wersji nieoficjalnej nie ma. Nikt nic nie widział, z właścicielem włącznie. Nikt też nie będzie się nad tym specjalnie zastanawiał, nawet my :-)
Chyba, że pojawi się nowy pożar, wówczas zrobi się groźnie.