O mnie

Moje zdjęcie
Kobieta wciąż zadziwiona otaczającym ją światem. Z wykształcenia archeolog, z wyboru Wolny Człowiek i Kustosz we własnym Muzeum. Z urodzenia Wrocławianka, z wyboru mieszkanka małej wsi. Na pytania miejskich kolegów: "co ty robisz do licha na tej wsi"??? odpowiada: "żyję!!!". Zawsze niepokorna i pozostanie taką do śmierci. Wyznaje w życiu maksymę: "Ludzie posłuszni żyją, aby spełniać oczekiwania innych. Nieposłuszni realizują swoje marzenia". Kobieta owa ma wciąż wiele pomysłów, które uparcie realizuje na powyższej zasadzie. Posiadaczka 2 psów i 1 Chłopa. Chce się dzielić z ludźmi swoim kawałkiem życia prowadząc Gospodarstwo Agroturystyczne, Muzeum Dwór Feillów oraz Hodowlę Psów Rasy Golden Retriever.

niedziela, 24 czerwca 2012

Jak znalazłam wała, zamiast kwiatu paproci.


W Tuskulum czas płynie swoim własnym nurtem, zupełnie niezależnym od kalendarza juliańskiego, liturgicznego, a nawet nie zależnie od pór roku, co może mieć wpływ na chaos w miejscu, w którym powinien być ogród. Nie odliczamy też czasu do weekendów, gdyż każdego dnia mamy takie same obowiązki. Jeśli są szczenięta, czas odliczamy tygodniami od momentu urodzenia się maluchów, kiedy jest sezon turystyczny od gości do gości. W pozostałe części roku, po prostu czekamy na sezon jeden, lub drugi. Nic dziwnego, że zawalam wszelkie daty, od urodzin, imienin w najbliższej rodzinie i u przyjaciół, po własną datę ślubu. Nie pamiętam, ile razy udało się nam w nią trafić, ale rzadko. 

Podobnie mam ze świętem Kupały i Nocą Świętojańską- nigdy nie wiem, kiedy przypada. Ma to tyle dramatyczne konsekwencje, że ludzie na wsi zobowiązani są wówczas dokonać przypadającej raz na rok  ablucji. Z tej racji, że źródła podają różnie (od najkrótszej nocy w roku, po dzień św. Jana (to chyba dzisiaj?), na poszukiwanie kwiatu paproci ruszam, tak na wszelki wypadek, już po 20-tym czerwca. Być może moje poszukiwania są z góry skazane na niepowodzenie, gdyż w paprociach buszuję podczas dnia, ale co ja na to poradzę, że boję się nocą wychodzić poza własne podwórko? Nawet pies nie dodaje mi otuchy. Czując mój strach, lub co gorsza, widząc nocą rzeczy, których ludzkie oko nie wypatrzy, pies boi się bardziej. A wtedy ja się boję jeszcze bardziej, ponieważ moja wyobraźnia zaczyna wariować. Jedyną istotą, która nie boi się niczego, to Chłop, ale nocą z kolei on traci poczucie humoru i na wędrówkę nie da się skusić.


Jakoś tak w okolicach właściwego, zgodnego z budową Wszechświata (brzmi poważniej, niż Układ Słoneczny) przesilenia letniego, zabrałam Fionę i ruszyłyśmy w las. Żebym chociaż grzybów przy okazji nazbierała, albo jagód! Nawet kleszczy nie przyniosłyśmy, bo jesteśmy z tych, kogo się kleszcze nie imają (Fionie pomagają kropelki, a ja po prostu tak mam i już). 


Wracamy gruntową drogą, kontemplując własne pole, aż coś mnie tknęło i postanowiłam skrócić sobie dystans podążając, wbrew sobie, po świeżo gryką obsianej ziemi.

Tu wtrącę się z dygresją, że nasz Wielki Syf podziałał na dzierżawcę wielce motywująco tak, że zgłosił się jednak i  nieśmiało zapytał, czy może jednak skorzystać z naszego pola. Zgodziliśmy się chętnie, tym samym odpadł nam problem kupowania na siłę brony do stalerzowania chwastów w celu uzyskania dopłat. Szybciutkim truchtem Chłop udał się do stosownej placówki i dołożył wniosek o dopłaty uzupełniające. Będzie kasa na bronę, wybraną starannie i kupioną z rozmysłem. Przy okazji dowiedziałam się, że do zorania pola wcale nie potrzeba pługa, ale o moich rolniczych odkryciach może opowiem kiedyś indziej.


Idę ja sobie po tej ziemi, świeżo obsianej, lekko cierpię, że depczę po jedzeniu. W sumie, to nie znoszę kaszy gryczanej, zatem wyrzuty sumienia są mniejsze. Idę zupełnie w innym kierunku, niż dom, ale coś mnie tam ciągnie. Nagle widzę- jakiś worek leży na środku pola. Myślę sobie i szlag mnie trafia, że cieć na traktorze wrzucił śmieci. Cały czas bowiem, tu i ówdzie znajduję puste paczki po papierosach i czasem w krzaczkach puszki po piwie. Ale podchodzę, patrzę, a tam… balonik!!! :-) I wisi przy nim jakiś wałek. 




Podnieciłam się straszliwie, naiwnie myśląc, że tutka ukrywa jakąś urodzinową niespodziankę dla znalazcy. A tu ktoś zrobił sobie ze mnie wała :-( 
Była tam tylko karteczka:


Cóż, życie :-) Ale te 10 minut spaceru do domu i zastanawianie się, co jest w środku- bezcenne :-)
Natychmiast przyszła mi do głowy myśl, że warto byłoby puścić coś takiego w świat i wsadzić tam jakiś drobiazg dla znalazcy oraz karteczkę: ten, kto to znajdzie, nich da znać, czy coś takiego. Jeśli uda mi się przywieźć z jakiegoś festynu baloniki nabombane helem, pomysł zrealizuję :-)

Balonik (bez tutki, a zatem bez nadziei dla kolejnego znalazcy) wypuściłam wolno. Poszybował na drugą stronę Kwisy, a może dalej, ku słońcu? :-)

Nie jest jednak tak źle. Od Złotego Kota otrzymałam przesyłkę, w której znalazłam wygraną na candy torbę. To rzeczywiście obszerna torba!


 Mieści się do niej pół szafy i jeszcze da się wygospodarować miejsce na szpica :-)
Torba jest świetna i do wszystkiego pasuje. Klaudia, bardzo dziękuję :-)



Jest mi niezmiernie miło, że niektórzy biorą udział w tworzeniu naszego muzeum. Wspominałam, że od Alicji z Tkackich historii otrzymaliśmy nawijarkę. Tym razem w sporej paczce od Jagódki z Chaty Magoda  znaleźliśmy "starożytne prawidła" :-) 


Bardzo dziękujemy! Postaram się za te dowody sympatii i wsparcia sukcesywnie odwdzięczać się jakimiś drobiazgami. Do Alicji dotarły już moje frywolitkowe robótki, kolczyki i mini serwetki:



A ja frywolnie dziergam i dziergam, co sprawia mi ogromną frajdę :-)


Wiecie, co to oznacza? Szykujcie się już na CANDY w TUSKULUM! :-)

niedziela, 17 czerwca 2012

Życiowe abstrakcje.


Od pewnego czasu moje wizyty we Wrocławiu są mocno abstrakcyjne. Nigdy nie wiem, jak potraktuje mnie ojciec, który cierpi na zaawansowaną już niestety chorobę Alzheimera. Czy mnie pozna, pomyli z kimś innym, dopisze stadko dzieci, jak to było ostatnim razem? Leki "na mózg" pomagają. Tym razem, niewątpliwie długo przez mamę przygotowywany na mój przyjazd, ojciec rozpoznał mnie (a przynajmniej tak twierdził), potrafił przypisać mnie do Chłopa (ty jesteś od Krzysia? :-) i pytał o pieski, choć nie potrafił wymienić żadnego z imienia. Co ciekawe, jeszcze jakiś czas temu mama mówiła, że pytając o swoje obie córki nie wymienia naszych imion. Pamięta za to zięciów. Mówi o nas „ta od Krzysia” i „ta od Andrzeja”. Czy ojciec podczas pobytu miał jakąś ciągłość w rozpoznawaniu mnie, nie wiem. Podczas, gdy malowałam rodzicom altanę na działce, słyszałam, jak mówił do mamy: „on maluje”. Znając konserwatywne poglądy ojca objawiające się między innymi tym, że od wczesnego dzieciństwa byłam strofowana za zachowania niegodne grzecznej dziewczynki (np. gwizdanie i zawody w pluciu na odległość), ojcu zapewne w głowie się nie zmieściło, że kobieta może trzymać pędzel w ręku i odwalać brudną robotę. Obawiam się, że cała zasługa za robotę spadnie na Chłopa lub szwagra, ale co mi tam.

Z tych działkowiczów, to niezłe ziółka. 
Makowe pole odkryłam pomiędzy ogrodami :-)


 Ach, dlaczego nie odziedziczyłam takich praktycznych talentów po rodzicach? :-(
Zrobienie i utrzymanie nawet najmniejszej grządki to dla mnie kosmiczna technologia :-(






Ojciec jakiś czas temu miał robiony tomograf mózgu. Mocno to przeżył. Od tamtej pory twierdzi, że w kapsule, do której wjechał, wymienili mu mózg na nowy. Bardzo się tym przejmuje i uważa za swój obowiązek dbać o ten nowy mózg. Objawia się to tym, że absolutnie nie chce wychodzić z domu bez czapeczki. Upał, czy nie, ojciec łapie za czapkę, a mama próbuje wyperswadować mu ten pomysł. Biorąc pod uwagę walory komunistycznego budownictwa, sąsiedzi z prawa, lewa, spod spodu i z góry mają niezłe słuchowiska. Nie wspominając już o działkowiczach, bo na terenie działek sceny rozgrywają się na otwartej przestrzeni. Podczas pobytu na działce czasem nie wiedziałam, gdzie się schować i w jaką dziurę wleźć. Jestem pewna, że wszyscy mają nas za rodzinę patologiczną, ale co mi tam.


Po dniu spędzonym z pędzlem zarządziłam dzień dla siebie, mimo niepokojących sygnałów z domu, że Mantra drugi dzień leży po bramą wjazdową czekając na mnie. Chłop mówił to takim tonem, jakby leżał tam razem z nią. Chłop też trzeci dzień z rzędu rąbał pierogi z Biedronki, ale skoro po ruskich sięgnął po mięsne, to znaczy, że miał jakieś urozmaicenie. Uznałam, że odrobina egoizmu z mojej strony tylko wyjdzie moim stworzeniom na dobre (docenią moją obecność i opiekę) i ruszyłam w miasto.

W pierwszej kolejności zajrzałam do niedawno oddanej Sky Tower. Nie było jednak tam nic ciekawego. Wrocław ma już chyba dosyć galerii handlowych. Sky Tower głównie świeci pustkami, jeśli chodzi o zagospodarowanie. Jest tam kilka sieciówek i dosyć sporo, jak na tę przestrzeń,  kawiarni. 



Koniecznie chciałam zobaczyć wyremontowany (no, prawie wyremontowany) Dworzec Główny.
Spodobał mi się zarówno w ogóle, jak i w szczególe:







Szczególnie przypadł mi go gustu strop, jakby stylizowany na wnętrze starego drewnianego wagonu.





Tymczasem w Tuskulum, podczas mojej nieobecności, też było mocno abstrakcyjnie. Chłop, zanim wysłał do Urzędu Marszałkowskiego wezwanie do usunięcia naruszenia prawa, powędrował poskarżyć się w LGD (Lokalna Grupa Działania, gdzie nasz wniosek został wysoko zaopiniowany). Tam sympatyczne panie przeraziły się naszym pomysłem założenia sprawy w Sądzie Administracyjnym za argumentację podając, że oni będą się mścić i nigdy niczego już nie załatwimy. 
Nadal nie mogę wyjść z lekkiego szoku. Mentalność komunistyczna, a może po prostu małomiasteczkowa, wciąż  żyje w narodzie. Jak to jest możliwe, aby było przyzwolenie na to, że urzędnik działa poza prawem? Co to znaczy, będą się mścić? 
Empatyczny z natury Chłop dał się ubłagać sympatycznym dziewczynom i wstrzymał się kilka dni z wysłaniem wezwania. Postanowiliśmy dać ostatnią szansę wskazanej palcem w ostatnim wpisie urzędniczce i zwróciliśmy się na podany adres mailowy z prośbą, aby przesłała nam wykładnię, na jakiej podstawie uznała, że nasze muzeum, istniejące od 5 stycznia tego roku, zgodnie z ustawą o muzeach, według niej nie istnieje. Nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi. 
Uważałabym się za ostatnią oślą dupę, gdybym odpuściła tym bardziej, że sam Chłop znalazł wykładnię Ministra Rolnictwa świadczącą na naszą korzyść. W piątek  zatem wezwanie zostało wysłane do Urzędu Marszałkowskiego i niewątpliwie sprawa znajdzie swój epilog w Sądzie Administracyjnym. Na założenie sprawy mamy dwa miesiące, na razie czekamy na rozwój wypadków.

To nie koniec abstrakcyjnych przygód Chłopa w Tuskulum. I pomyśleć, że niektórzy mówią, że na wsi jest nudno!
Pomiędzy gaciami a bluzkami, pośród których buszowałam na wrocławskim ucywilizowanym targowisku-Arena, rozdzwonił się telefon.
-Ale miałem przygodę- odezwał się rozemocjonowany Chłop.- Idę sobie z Fioną wzdłuż drogi na kupę, patrzę, a tu jedzie sznur samochodów. Schodzimy z drogi, a w tym samym momencie wychyla się z auta głowa i woła: "Panie Krzysiu, my do pana!!!".
Co się okazało? Organizatorka Dnia Otwartych Domów Przysłupowych, pani Ela ściągnęła do Tuskulum media-prasę i telewizję. Przyjechał też z mediami obecny burmistrz Gryfowa Śląskiego, były poseł- Olgierd Poniżnik (mamy zaproszenie do Ratusza na kawę :-) Chłop, samotny na gospodarstwie, a tym samym rozczochrany i nieogolony, udzielił wywiadu lokalnej prasie i telewizji po czym zaprezentował identyczną postawę, jak ja po wywiadzie na Jarmarku Wielkanocnym. Zawstydził się i przejął, że źle wypadł.  Podobno go zatkało. Impreza, spontaniczna i niezapowiedziana niestety mnie ominęła. 

Jedno mnie zastanawia. Tu prasa, telewizja, imprezy, wywiady, publikacje, a urzędasy* w Dolnośląskim Urzędzie Marszałkowskim twierdzą, że naszego Muzeum nie ma :-)

*Różnica pomiędzy urzędnikiem a urzędasem jest mniej więcej taka, jak pomiędzy kibicem, a kibolem.

sobota, 9 czerwca 2012

Skandal urzędniczy, głupota, czy norma?


Ostatnie półtora tygodnia było dla mnie bardzo ciężkie pod względem emocjonalnym. Pożegnaliśmy już cały Tryptyk Izerski. Maluchy trafiły do swoich rodzin, ale o tym napiszę kilka zdań w drugiej części wpisu.

Parę dni temu otrzymaliśmy pismo z Dolnośląskiego Urzędu Marszałkowskiego (chyba), w którym ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu stało, że nie mamy muzeum i właśnie dlatego odmawia się nam pomocy na remont muzeum. Pomoc oferowana może być jedynie placówkom już istniejącym, a nie mającym dopiero powstać.


I tu mnie zamurowało. Jak nie mamy muzeum, skoro przecież mamy? Nasze muzeum powstało 5 stycznia 2012 roku. Wniosek złożony był w lutym. Dołączono wszelkie dokumenty związane z powstaniem muzeum właśnie pod tą datą.
Czy można być na tyle tępym, aby nie wiedzieć, że muzeum to nie tylko sala ekspozycyjna , ale przede wszystkim instytucja prowadząca działalność opisaną w załączonym regulaminie? Nawet jeśli tego się nie wie, muzeum działa na podstawie ustanowionego prawa- ustawy o muzeach.

Jak ochłonęłam z lekkiego szoku, dotarło do mnie, że pismo to, które nie wiem nawet, jak nazwać, bo nie zostało zatytułowane, świadczy, że urzędnik zajmujący się tą sprawą, pani Olga Wartalska złamała wszelkie możliwe przepisy i paragrafy. Mało tego, jest nieważne, ponieważ nie możemy ustalić, kto je wydał. 


W nagłówku stoi Urząd Marszałkowski, w treści mowa jest o postanowieniu Samorządu Dolnośląskiego, a podpisane jest przez jakiegoś faceta, który nie wiadomo z czyjego upoważnienia to pismo wydał.



Na to też są paragrafy, nie myślcie sobie, że się czepiam. To pismo, w świetle prawa, nie byłoby ważne  nawet wtedy, gdyby fundusze nam przyznano. Mało tego, jeśli jego nieważność zostałaby stwierdzona, trzeba byłoby zwracać otrzymane fundusze. To się chyba nie dzieje naprawdę!? Moje pytanie zatem brzmi, co to ma być?! Głupota, złośliwość, celowe działanie na szkodę? Wyjaśniła się dla mnie sprawa, dlaczego Polska wykorzystuje jedynie ułamek unijnych funduszy. Niejeden odpuści, machnie ręką, a proceder na szkodę całego kraju będzie trwał dalej. Przecież co rok jesteśmy rozliczani w Brukseli z tych funduszy i przez niewykorzystywanie środków, pula pieniędzy jest wciąż okrajana. Kiedy wreszcie urzędnicy, którzy od nas wymagają ścisłego trzymania się litery prawa,  zaczną sami go przestrzegać?

Pani prowadząca sprawę i chętnie pokażę ją z imienia i nazwiska (można nawet wysłać "wyrazy"), ponieważ urzędnik nie ma w tym kraju żadnej odpowiedzialności za swoje decyzje, zatem niech się tutaj trochę powstydzi, złamała wszystkie przepisy, jakie dotyczą przyznawania funduszy unijnych. 


Przede wszystkim nie zapoznała się z dokumentami, jakie załączyliśmy i nie uzasadniła nam, dlaczego uważa, że nasze muzeum nie istnieje? W związku z tym stanęliśmy przed arcyciekawym wyzwaniem udowodnienia, że nie jesteśmy przysłowiowym wielbłądem.

W razie jakichkolwiek wątpliwości co do istnienia muzeum, jeśli dokumentacja jest niewystarczająca, urzędnik ma obowiązek przed wydaniem decyzji, wyjaśnić z nami stan rzeczy włącznie z osobistą wizytą w siedzibie muzeum. Prywatnie wydaje mi się, że dołączyliśmy za dużo papierów i po prostu babie się nie chciało ich wertować.

Złamano też ustawę o muzeach uznając, że muzeum, mające uzgodniony regulamin z Ministrem Kultury i Dziedzictwa Narodowego, nie istnieje.

Być może złamano jeszcze szereg innych paragrafów, ale to co powyższe wystarczy już, aby wnieść skargę do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego oraz wcześniej wysłać do Urzędu Marszałkowskiego wezwanie do usunięcia naruszenia prawa. Zakładając, zapewne słusznie, że wezwanie to zostanie zlekceważone, a stanowi wymóg przed założeniem sprawy w sądzie, już szykujemy się do smarowania skargi. Zastanawiam się, czy nie wysłać jeszcze zawiadomienia o łamaniu prawa do NIK, ponieważ nie może tak być, aby urząd wydawał nieważne w świetle prawa decyzje, które mogą w przyszłości być wykorzystane na niekorzyść osoby biorącej fundusze. Nie można wypłacać pieniędzy na podstawie nieważnych z mocy prawa decyzji administracyjnych wydanych nie wiadomo przez kogo i z czyjego upoważnienia.

Chłop mi podpowiada, że nasze pieniactwo sądowe nie zakończy się na tym etapie. Mamy już w planach atak na urząd Konserwatora Zabytków w celu udostępnienia nam dokumentacji archeologicznej naszego terenu. Materiały te, w świetle prawa, są informacją publiczną i każdy obywatel ma prawo dostępu do nich. Z sobie tylko znanych powodów urzędnicy Konserwatora Zabytków ukrywają te materiały, jak największy skarb, przed całym światem. Z dostępem do nich mają kłopot nawet pracownicy naukowi.

Ustaliliśmy, że równolegle do tych wszystkich spraw, złożymy nowy wniosek, może napisany prostszym językiem i z mniejszą ilością załączników, żeby się urzędnikowi nie zagotowało w głowie. Jeśli decyzja będzie dla nas korzystna, fundusze otrzymamy wcześniej niż drogą sądową.

Zaiste, biorąc pod uwagę powyższe, nie wiem, czy się śmiać, płakać, czy kogoś w dupę kopnąć!
*******

Moje szczenięta już nie są moje. Trafiły do Swoich Ludzi, którzy czekali na nie jeszcze przed ich urodzeniem. Najbardziej przeżywa się odjazd ostatniego pieska. Nie chcę się już nakręcać, choć pewnie jeszcze, może jutro, zrobię podsumowanie na blogu hodowlanym, ale chciałabym w tym miejscu podziękować wszystkim rodzinom Izerków. Za całokształt. Wiem, że przez te dwa miesiące przeglądali moje blogi, zadali sobie trud, aby nas poznać z prywatnej strony i jeszcze w dodatku polubić :-) Cieszę się, kiedy ludzie nie traktują nas jedynie jako sprzedawców. Wtedy jest szansa i na zaprzyjaźnienie się i na wgląd w dalsze życie psiaków, które powołaliśmy do życia. Choć absolutnie tego nie oczekiwałam (w końcu biorę pieniądze za pieski) to niezwykle miło się nam zrobiło, kiedy otrzymaliśmy jeszcze kilka dodatkowych prezentów. Wszyscy świetnie się przygotowali celnie trafiając w nasze gusta i ornamenty. Były nawet dwa czteropaki :-) 


Bolesławiecki Kufel dla Chłopa w ulubionej przez niego ornamentyce stylizowanych stempelków.


Dla mnie filiżanka w uroczy ludyczny wzór również trafiony w mój gust. Niekoniecznie bowiem zachwycam się stempelkami :-)


Dla mieszkańców Tuskulum stylowy Opiekuńczy Anioł Szczęścia :-*

Ogromna niespodzianka- Wydruk mojego hodowlanego bloga, z którego już mogłaby być niezłej objętości książka :-)

Psiaki dostały torbę z zabawkami i smakołykami :-) Zabawkami bawią się po kolei. Fiona, pierwszy pies na zabawki, ostrożnie i nieśmiało po nie sięga, jakby uważała, że to nie dla niej, a dla matki i taty maluchów. Kochana, baw się na zdrowie, byłaś dzielną i cierpliwą ciocią :-)



Los jakby chciał mi wynagrodzić smuteczki i zgryzoty. Dowiedziałam się dziś, że wygrałam candy u Złotego Kota. Cudna torebka, uszyta własnymi zdolnymi rączkami przez Klaudię, będzie wkrótce moja :-) Jak dotrze, to na pewno się pochwalę :-)

Bardzo wszystkim dziękuję za te wszystkie "niespodziewajki". Jestem straszną gadżeciarą, zatem mam radochę, że ho ho... :-)

W poniedziałek wyjeżdżam na kilka dni do Wrocławia, aby pomóc rodzicom w remoncie altany na działce. Przez kilka dni odetchnę od wszystkiego, co kocham (Chłopa, piesków, wsi, internetu), aby powrócić kochając jeszcze bardziej :-)

piątek, 1 czerwca 2012

Po Dniu.


W sobotę, przed Dniem Otwartych Domów Przysłupowych, ożył nasz piec chlebowy. Z tej racji, że komin jeszcze nie jest dopracowany i jest nieszczelny, dym, a potem zapach pieczonego chleba, rozszedł się nie tylko po stajence, którą już coraz częściej określamy szlachetnym mianem "muzeum", ale i po całym domu i podwórku.


Jest coś magicznego w tej niemalże ceremonii najpierw rozpalania pieca, a potem wypiekania chleba. A zapach samego chleba, wcześniej wyrobionego własnymi rękami, to jeden z najpiękniejszych aromatów, dla mnie piękniejszy od zapachu kwiatów. Zapach kwiatów jest stworzony przez naturę dla owadów, zapach chleba stworzył sam człowiek i pobudza on ludzkie zmysły. No, może i jeszcze zmysły naszego Jaskra, który jest "pies na chleb" :-)


Nie wiedzieliśmy czego się spodziewać tej niedzieli, wypiekliśmy 6 bochenków. Przyszło koło 20 osób, tak na dwa bochenki. Niestety większość pojawiła się równocześnie w tym samym czasie. Szkoda, ponieważ nie byłam w stanie każdemu poświęcić tyle czasu, ile chciałam. Każdy zapewne miał jakiś inny powód, dlaczego akurat wybrał nasz dom i każdy był zainteresowany czymś innym.

Nie jestem pewna, czy podoba mi się taka forma imprezy. Chyba wolałabym, aby ludzie wpadali spontanicznie i tak jakoś bardziej pojedynczo. Jest bowiem wtedy szansa na zapoznanie się, wymianę doświadczeń, zaspokojenie ciekawości obu stron.
W tym zamieszaniu nie robiłam fotek wycieczkom. Tej niedzieli w wolnych chwilach jedynie Izerki doczekały się portretów.

Przedstawiciel Tryptyku.
Więcej fotek piesków z niedzieli TUTAJ.

Pokażę Wam jeszcze kilka bardzo ciekawych zabytków techniki z wystawy w naszym jeszcze prowizorycznym muzeum.

Spektakularny artefakt- łopata od śmigła niemieckiego myśliwca Focke-Wulf FW 190 Pochodzi z terenu byłego lotniska w Starej Kamienicy koło Jeleniej Góry. Obecnie jest to pole orne. Bardzo mało wiadomo o historii tego lotniska. Tylko dlatego, że łopata  jest z drewna, uratowała się przed atakiem złomiarzy, którzy podobne, aluminiowe, skutecznie przerobili na płyn wysokoprocentowy.





Świder do drążenia drewnianych rur wodociągowych. Drewniane rury były na naszych terenach w użyciu od średniowiecza do końca XIX wieku.



Szczególnie upodobałam sobie aparat fotograficzny mieszkowy z lat 20-tych XX wieku. Pochodzi z Wrocławia, jest sprawny. Jeśli są jeszcze do nabycia szerokie klisze, można robić zdjęcia.




Silnik do maszyn rolniczych


Opornica rozruchowa- komplet do powyższego silnika. Służyła do łagodnego startu silnika, zapobiegała uszkodzeniom sprzętu.



 Szkoleniowy model silnika elektrycznego z lat 20-tych XX wieku. Zgodnie z ówczesnym trendem związanym z fascynacją techniką (kult 3xm- miasto, masa, maszyna), równie dobrze mógł służyć za dekor w jakimś gabinecie.


 Wialnia z około 1900 roku. W pełni sprawna. Służyła do oczyszczania ziarna z plew oraz do selekcji ziarna pod względem wielkości.




Jeszcze przed Dniem Otwartym na swoim miejscu docelowym, czyli w sypialni stanęła szafa za czteropak :-)





Nasza sypialnia wydaje się nabierać jakiejś spójności.