-Ernte!- powiedziała dobitnie pewna starsza dama posługująca
się językiem Goethego. W palcach ściskała zielone grono winorośli i widząc
niedowierzanie w moich oczach,
uporczywie powtarzała, że winogron jest süss i czas na żniwa. Kiwałam
głową jak ostatnia kretynka, bo przecież dwa dni temu kosztowałam owoców i były
one wyraźnie sauer. Niestety, polemiki, czy winogron jest słodki czy jeszcze
kwaśny nie podjęłam, bo mimo prób nauki,
datujących się jeszcze od szkoły podstawowej, niemiecki mi do głowy nie wchodził.
I jakoś do dziś ten język nie kojarzy mi się z romantycznymi wierszami
Goethego, lecz bardziej z serialem Hans Kloss i Czeterej Pancerni (raus!
raus!). Co ta telewizja robi z ludźmi!
Nobliwa starsza pani oraz pozostałe niemieckie rodziny,
które odwiedzają nas całkiem licznie od 3 tygodni, znalazły się w naszych
skromnych progach nie przez przypadek. Powodem był artykuł autorstwa Kasi Wilk-Sosnowskiej ze zdjęciami Pawła Sosnowskiego, który ukazał się w
saksońskiej gazecie „Sachsischen Zeitung” opisujący nasze zmagania ze starą
materią oraz ideę muzeum. I oczywiście opowiadający historię naszego życia.
Nasi niemieccy goście wydają się poruszeni tym, że ktoś z Polski zaopiekował
się ich dziedzictwem i podjął starania, aby regionalny, wiejski dom nie
podzielił losów setek mu podobnych i nie zniknął z krajobrazu pogranicza. Ja
jestem poruszona, że goście spoza zachodniej granicy, przeczytawszy ów artykuł
w swojej regionalnej gazecie, wsiadają do samochodów i bez znajomości języka
podejmują próbę odszukania nas, zagubionych pośród pól i wiosek. Jeżdżą z
gazetą w ręku i pytają o nas wszystkich, których napotkają zanim do nas trafią,
celując przy tym palcem w nasze zdjęcie. Robią nam pośród sąsiadów większą
reklamę, niż jakiekolwiek media. A jacy są szczęśliwi, jak już dotrą! To nic,
że rozumiem jedynie pojedyncze słowa. Międzynarodowy język gestów i uśmiech w
większości wypadków wydaje się być wystarczający. Sytuację ratuje Chłop,
któremu wraz z kolejną wizytą, rozmowa idzie co raz lepiej.
Wczorajsi goście zostawili nam gazetkę,
na której wczesniej zakreślili ważniejsze wg nich fragmenty :-)
-Ernte- rzekł Chłop, kiedy nobliwa starsza dama, oblizawszy
się po konsumpcji zielonego winogrona, który wg mnie, jeśli miał być süss,
powinien być fioletowy, odjechała w stronę zachodzącego słońca- Szykujemy
butle, bo bardziej süss już nie będą.
Popatrzyłam na Chłopa podejrzliwie. Rzeczywiście, pierwsze
mrozy już za nami, ale przecież nie będziemy pakować do butli kwaśnych
winogron. Nie dalej, jak trzy dni temu opieprzyłam Chłopa, bo mi podstawił do
przerobienia wiadro zielonych i cierpkich winogron. Czyżby miał ochotę na
powtórkę?
-Spróbuj- rzekł- Ona mówiła, że to jest jakaś odmiana „lodowego
winogrona”. Po przymrozkach wydziela się słodycz.
Nieśmiało i nie bardzo przekonana urwałam jeden, najbardziej
moim zdaniem niedojrzały owoc, zielony jak ufoludek z Marsa.
-No żesz kurna, donnerwetter! Süss, jak w mordę strzelił!-
zadziwiłam się na sposób międzynarodowy- Szykuj butle!
Nastaw z malin i winogron
I zaczęły się żniwa. W tym roku nie robiliśmy wiosną i latem
żadnych win. Mniszek lekarski gdzieś się zagubił pośród wiosennych deszczów i
mgieł i po prostu na niego nie trafiliśmy, a owoców w sadzie nie było. Również
było to spowodowane mokrą i wietrzną wiosną. Jabłonie nie kwitły, a zalążki
pojedynczych owoców zerwał wiatr. W kredensie niepokojąco, pośród nielicznych
już butelek zeszłorocznego wina, widać było co raz większe prześwity. Groziła
nam lada moment klęska niedostatku napitku. Od lata, ku radości naszych wątrób,
wprowadziliśmy poważne ograniczenia i płynny towar z kredensu został
reglamentowany. Używamy go, póki co, na bardzo uroczyste okazje. Ostatnią taką
okazją było zakończenie remontu sali muzeum, o czym może napiszę następnym
razem. Jednym zdaniem, czas już uzupełnić zapasy i poczuć się bezpiecznie.
Wszystko przebiegłoby gładko, jak zawsze i rzecz nie warta
byłaby uwiecznienia w tuskulańskich kronikach, ponieważ wino w domu robione
jest już od kilku lat, gdyby nie jeden szczegół- nasi mali, ale aktywni
przyjaciele- drożdze, postanowiły wystawić naszą cierpliwość i mój nos (Chłop
nie narzeka) na ciężką próbę.
A było to tak. Kilka dni wcześniej Chłop przywiózł ze sklepu
w Gryfowie drożdże, ale nie były to znane mi od lat drożdże w płynie.
-Co to ma być?- zapytałam wrogo, bo stałam właśnie nad
wiadrem zielonych i cierpkich winogron, zastanawiając się, co do cholery mogę z
nimi zrobić, skoro Chłop już je zerwał? Rąbnąć Chłopa wiadrem przez łeb, czy
przyozdobić jego facjatę zielonymi i twarzowymi owocami?
-Bo wiesz, tych normalnych drożdży nie mieli, a w sklepie
powiedzieli mi, że te są lepsze.
-Ciekawe, w czym mają być lepsze, bo śmierdzą, jak drożdże
babuni z Biedronki.
-Chłe, chłe chłe…
Tu przypomnieliśmy sobie, jak pewnego razu w Biedronce
staliśmy w kolejce do kasy obok pewnego dżentelmena, którego zakupy były niezwykle
wymowne. Na taśmie miał wystawione dwie zgrzewki cukru i kartonik z drożdżami
babuni. No, gdyby tam było jeszcze trochę mąki, pomyślałabym naiwnie, że to
będzie wielka drożdżowa baba. A tak, no cóż… pewnie sprawdzał zawartość cukru w
cukrze.
Wrzuciłam torebki z drożdżami do szafy, bo sprawa wydała mi
się na ów dzień mało aktualna. Wina nie będzie, bo owoce do dupy. Zrezygnowałam
z użycia domowej przemocy i wysłałam Chłopa, żeby za karę za stodółkę wywalił
to, co zebrał.
Ale przyszedł ten dzień, kiedy komisyjnie stwierdzono, że winogron
jest suss, pierwszy baniaczek został postawiony, drożdże rozrobione zgodnie z
instrukcją producenta. Dwadzieścia minut w 100 ml wody, a potem siup do
baniaczka.
Używając przez lata drożdży w płynie byliśmy przyzwyczajeni,
że startowały one na drugi, trzeci dzień, a ich aktywność przebiegała bardzo
łagodnie. Przez dwa dni Chłop biegał koło spokojnego baniaczka i drapał się w
głowę, czy drożdże ruszą, czy korek jest szczelny. Aż tu teraz, 20 minut po
aplikacji, woda w rurce zaczęła bulgotać. Serca nam urosły i uśmiech przylepił
nam się do twarzy. Kiedy po następnych 20 minutach, korek wraz z rurką
eksplodował pod sufit, nadal trzymaliśmy fason i uczucie błogostanu nas nie
opuszczało. Przykryłam szyjkę butli gazą, aby nie namnożyła się drosophila melanogaster
i powróciłam do brzdąkania na gitarze. Kiedy gram repertuar Leonarda Cohena,
wszystkie psy leżą pod moimi nogami, w odróżnieniu od Chłopa, którego nie wiedzieć
czemu, wywiewa w najdalszy kąt gospodarstwa. Widać, że niemuzykalne z niego
stworzenie. W pewnym momencie zauważyłam, że obok mnie nie ma Fiony, a z okolic
butli dochodzą do mnie dziwne dźwięki.
-Bullll, bull, bull…- gadał baniaczek
-Hau, hau hau…- odpowiadała Fiona
-Bul, bul, bul, bul…
-Hał, hał, hał hał…
I niech mi ktoś powie, ze psy nie mają poczucia humoru!!!
Poszłam zdjąć z drugiej butli korek, bo zanosiło się na
powtórkę z eksplozji. Na progu jednak osłupiałam. Z pierwszej butli zniknęła przywiązana
do szyjki gaza (znalazła się później na podłodze, co było ulgą dla nas, bo myśleliśmy,
że znajdziemy ją w brzuchu Fiony), a z baniaczka wychodziło coś, co powinno
było fermentować w środku. Na pewno butli nie przepełniliśmy, ponieważ już raz
się nam taka akcja przydarzyła. Dom wtedy pachniał żulem. Od tamtej pory
skrupulatnie pilnujemy objętości. Winę zatem zrzuciliśmy na drożdże. Rzeczywiście,
były, hmm… lepsze. Następne godziny
spędziliśmy na bieganiu wokół butli, wycieraniu podłogi i zmienianiu gazy.
Kiedy zawartość pierwszego baniaczka się uspokoiła i można było na powrót go zakorkować,
taki sam cyrk urządziła nam druga butla postawiona dzień później. A że
produkowaliśmy tych butli codziennie po jednej i wszystkie tak samo się zachowywały,
zanosiło się na ostrą jazdę trwającą przez cały tydzień.
-Czy każde młode życie musi być takie upierdliwe?- jęczał cichutko
Chłop biegając ze ścierką.
Rzeczywiście, zaczynało to wyglądać, jak bieganie z pieluchami, czy podcieranie tyłeczków szczeniętom ze sraczką.
Rzeczywiście, zaczynało to wyglądać, jak bieganie z pieluchami, czy podcieranie tyłeczków szczeniętom ze sraczką.
-No cóż, młodzież musi się wyszumieć- odpowiadałam filozoficznie z pełnym
zrozumieniem dla potrzeb nowego życia, obserwując kłęby piany wydobywające się z
wielkiej butli, którą przezornie napełniłam tylko do połowy i dodałam pół
zalecanej dawki drożdży. Jak widać, niewiele to pomogło.
Na trzeci dzień, powiedzmy sobie to szczerze, w naszym domu
nie zaczęło śmierdzieć, nie zaczęło też capić, cuchnąć, ani nawet walić. W moim
domu, nie wstydźmy się tego słowa, bo miejsce ku temu i czas, zaczęło po prostu
jebać jak w nieszczelnej gorzelni. Nie dosyć, że nie mogłam i do dziś nie mogę
znaleźć sobie miejsca, żeby tego nie czuć, to jeszcze rozglądam się nerwowo,
czy zapaszek nie zwabi zaginionego od wielu miesięcy miejscowego kloszarda
Picka (to o nim śpiewają w ludowej piosence "tańcowała baba z Pickiem, wybiła mu zęby cyckiem", podobieństwo ksywki do członka znanego punkowego zespołu nie jest przypadkowe), nie mówiąc o najbliższych sąsiadach, którzy również za kołnierz nie
wylewają. Z niezrozumiałych dla nas powodów, codziennie o 9 rano zjawia się
sąsiad S, w sumie nie wiadomo po co. Mamy teorię, że może podświadomie jest
zsynchronizowany z dobrze sobie znanymi oparami.
Żeby tego było mało...
Siedzę sobie wieczorem przy kolacji, sześć baniaczków gada
do nas z każdego kąta w domu bul bul… największa butla jeszcze toczy pianę,
smród nieziemski.
-bul bul….
-bul bul….
-bul bul….
-prrrr…
-O nie! Wrzeszczę- To nie były drożdże! Które to?!
Rozglądam się wokoło, Chłop wbił wzrok w telewizor, psy
udają, że śpią, Jaskier leciutko macha ogonem.
-bul bul….
-bul bul….
-bul bul….
-bul bul….
-prrrr…
Udaję, że nie słyszę.
-bul bul….
-bul bul….
-bul bul….
-sssssss…
-No żesz kurna, błagam, tylko nie ssss…!- wrzeszczę.
Chłop marszczy nos, Jaskier energiczniej macha ogonem, suki
udają, że śpią.
Właściciele psów doskonale wiedzą, że psie prrr… to pestka w
porównaniu z psim sssss… Po chwili moje kochane stadko robi znakomitą
konkurencję dla produktów fermentacji drożdży. Powiedziałabym nawet, że
urządziły sobie konkurs, kto kogo przebije w konkursie na puszczanie gazów.
W takich warunkach ja się pytam, jak żyć? Nie ma też gdzie uciec.
Stado, z Chłopem włącznie, podąża za mną krok w krok, a porzucenie baniaczków
niechybnie zagraża ich młodej jeszcze zawartości. Pod naszą nieobecność,
niejeden by się przyssał.
-Pomyśl sobie, że kiedyś będziemy musieli to wszystko wypić- dzieli się ze mną swoją refleksją Chłop.
Cóż, rok 2014 zapowiada się smacznie i wesoło :-)
P.S. Pragnąc wynagrodzić mojemu mało muzycznie wyrafinowanemu Chłopu liczne wieczory z Leonardem Cohenem, dedykuję mu ten niezwykły song:
-Pomyśl sobie, że kiedyś będziemy musieli to wszystko wypić- dzieli się ze mną swoją refleksją Chłop.
Cóż, rok 2014 zapowiada się smacznie i wesoło :-)
P.S. Pragnąc wynagrodzić mojemu mało muzycznie wyrafinowanemu Chłopu liczne wieczory z Leonardem Cohenem, dedykuję mu ten niezwykły song: