O mnie

Moje zdjęcie
Kobieta wciąż zadziwiona otaczającym ją światem. Z wykształcenia archeolog, z wyboru Wolny Człowiek i Kustosz we własnym Muzeum. Z urodzenia Wrocławianka, z wyboru mieszkanka małej wsi. Na pytania miejskich kolegów: "co ty robisz do licha na tej wsi"??? odpowiada: "żyję!!!". Zawsze niepokorna i pozostanie taką do śmierci. Wyznaje w życiu maksymę: "Ludzie posłuszni żyją, aby spełniać oczekiwania innych. Nieposłuszni realizują swoje marzenia". Kobieta owa ma wciąż wiele pomysłów, które uparcie realizuje na powyższej zasadzie. Posiadaczka 2 psów i 1 Chłopa. Chce się dzielić z ludźmi swoim kawałkiem życia prowadząc Gospodarstwo Agroturystyczne, Muzeum Dwór Feillów oraz Hodowlę Psów Rasy Golden Retriever.

środa, 23 października 2013

Młode życie.

-Ernte!- powiedziała dobitnie pewna starsza dama posługująca się językiem Goethego. W palcach ściskała zielone grono winorośli i widząc niedowierzanie w moich oczach,  uporczywie powtarzała, że winogron jest süss i czas na żniwa. Kiwałam głową jak ostatnia kretynka, bo przecież dwa dni temu kosztowałam owoców i były one wyraźnie sauer. Niestety, polemiki, czy winogron jest słodki czy jeszcze kwaśny nie podjęłam, bo mimo prób nauki, datujących się jeszcze od szkoły podstawowej, niemiecki mi do głowy nie wchodził. I jakoś do dziś ten język nie kojarzy mi się z romantycznymi wierszami Goethego, lecz bardziej z serialem Hans Kloss i Czeterej Pancerni (raus! raus!). Co ta telewizja robi z ludźmi!

Nobliwa starsza pani oraz pozostałe niemieckie rodziny, które odwiedzają nas całkiem licznie od 3 tygodni, znalazły się w naszych skromnych progach nie przez przypadek. Powodem był artykuł autorstwa Kasi Wilk-Sosnowskiej ze zdjęciami Pawła Sosnowskiego, który ukazał się w saksońskiej gazecie „Sachsischen Zeitung” opisujący nasze zmagania ze starą materią oraz ideę muzeum. I oczywiście opowiadający historię naszego życia.

Wczorajsi goście zostawili nam gazetkę, 
na której wczesniej zakreślili ważniejsze wg nich fragmenty :-)

Nasi niemieccy goście wydają się poruszeni tym, że ktoś z Polski zaopiekował się ich dziedzictwem i podjął starania, aby regionalny, wiejski dom nie podzielił losów setek mu podobnych i nie zniknął z krajobrazu pogranicza. Ja jestem poruszona, że goście spoza zachodniej granicy, przeczytawszy ów artykuł w swojej regionalnej gazecie, wsiadają do samochodów i bez znajomości języka podejmują próbę odszukania nas, zagubionych pośród pól i wiosek. Jeżdżą z gazetą w ręku i pytają o nas wszystkich, których napotkają zanim do nas trafią, celując przy tym palcem w nasze zdjęcie. Robią nam pośród sąsiadów większą reklamę, niż jakiekolwiek media. A jacy są szczęśliwi, jak już dotrą! To nic, że rozumiem jedynie pojedyncze słowa. Międzynarodowy język gestów i uśmiech w większości wypadków wydaje się być wystarczający. Sytuację ratuje Chłop, któremu wraz z kolejną wizytą, rozmowa idzie co raz lepiej.

-Ernte- rzekł Chłop, kiedy nobliwa starsza dama, oblizawszy się po konsumpcji zielonego winogrona, który wg mnie, jeśli miał być süss, powinien być fioletowy, odjechała w stronę zachodzącego słońca- Szykujemy butle, bo bardziej süss już nie będą.

Popatrzyłam na Chłopa podejrzliwie. Rzeczywiście, pierwsze mrozy już za nami, ale przecież nie będziemy pakować do butli kwaśnych winogron. Nie dalej, jak trzy dni temu opieprzyłam Chłopa, bo mi podstawił do przerobienia wiadro zielonych i cierpkich winogron. Czyżby miał ochotę na powtórkę?

-Spróbuj- rzekł- Ona mówiła, że to jest jakaś odmiana „lodowego winogrona”. Po przymrozkach wydziela się słodycz.

Nieśmiało i nie bardzo przekonana urwałam jeden, najbardziej moim zdaniem niedojrzały owoc, zielony jak ufoludek z Marsa.

-No żesz kurna, donnerwetter!  Süss, jak w mordę strzelił!- zadziwiłam się na sposób międzynarodowy- Szykuj butle!

Nastaw z malin i winogron

I zaczęły się żniwa. W tym roku nie robiliśmy wiosną i latem żadnych win. Mniszek lekarski gdzieś się zagubił pośród wiosennych deszczów i mgieł i po prostu na niego nie trafiliśmy, a owoców w sadzie nie było. Również było to spowodowane mokrą i wietrzną wiosną. Jabłonie nie kwitły, a zalążki pojedynczych owoców zerwał wiatr. W kredensie niepokojąco, pośród nielicznych już butelek zeszłorocznego wina, widać było co raz większe prześwity. Groziła nam lada moment klęska niedostatku napitku. Od lata, ku radości naszych wątrób, wprowadziliśmy poważne ograniczenia i płynny towar z kredensu został reglamentowany. Używamy go, póki co, na bardzo uroczyste okazje. Ostatnią taką okazją było zakończenie remontu sali muzeum, o czym może napiszę następnym razem. Jednym zdaniem, czas już uzupełnić zapasy i poczuć się bezpiecznie.

Wszystko przebiegłoby gładko, jak zawsze i rzecz nie warta byłaby uwiecznienia w tuskulańskich kronikach, ponieważ wino w domu robione jest już od kilku lat, gdyby nie jeden szczegół- nasi mali, ale aktywni przyjaciele- drożdze, postanowiły wystawić naszą cierpliwość i mój nos (Chłop nie narzeka) na ciężką próbę.
A było to tak. Kilka dni wcześniej Chłop przywiózł ze sklepu w Gryfowie drożdże, ale nie były to znane mi od lat drożdże w płynie.

-Co to ma być?- zapytałam wrogo, bo stałam właśnie nad wiadrem zielonych i cierpkich winogron, zastanawiając się, co do cholery mogę z nimi zrobić, skoro Chłop już je zerwał? Rąbnąć Chłopa wiadrem przez łeb, czy przyozdobić jego facjatę zielonymi i twarzowymi owocami?

-Bo wiesz, tych normalnych drożdży nie mieli, a w sklepie powiedzieli mi, że te są lepsze.
-Ciekawe, w czym mają być lepsze, bo śmierdzą, jak drożdże babuni z Biedronki.
-Chłe, chłe chłe…

Tu przypomnieliśmy sobie, jak pewnego razu w Biedronce staliśmy w kolejce do kasy obok pewnego dżentelmena, którego zakupy były niezwykle wymowne. Na taśmie miał wystawione dwie zgrzewki cukru i kartonik z drożdżami babuni. No, gdyby tam było jeszcze trochę mąki, pomyślałabym naiwnie, że to będzie wielka drożdżowa baba. A tak, no cóż… pewnie sprawdzał zawartość cukru w cukrze.
Wrzuciłam torebki z drożdżami do szafy, bo sprawa wydała mi się na ów dzień mało aktualna. Wina nie będzie, bo owoce do dupy. Zrezygnowałam z użycia domowej przemocy i wysłałam Chłopa, żeby za karę za stodółkę wywalił to, co zebrał.

Ale przyszedł ten dzień, kiedy komisyjnie stwierdzono, że winogron jest suss, pierwszy baniaczek został postawiony, drożdże rozrobione zgodnie z instrukcją producenta. Dwadzieścia minut w 100 ml wody, a potem siup do baniaczka.


Używając przez lata drożdży w płynie byliśmy przyzwyczajeni, że startowały one na drugi, trzeci dzień, a ich aktywność przebiegała bardzo łagodnie. Przez dwa dni Chłop biegał koło spokojnego baniaczka i drapał się w głowę, czy drożdże ruszą, czy korek jest szczelny. Aż tu teraz, 20 minut po aplikacji, woda w rurce zaczęła bulgotać. Serca nam urosły i uśmiech przylepił nam się do twarzy. Kiedy po następnych 20 minutach, korek wraz z rurką eksplodował pod sufit, nadal trzymaliśmy fason i uczucie błogostanu nas nie opuszczało. Przykryłam szyjkę butli gazą, aby nie namnożyła się drosophila melanogaster i powróciłam do brzdąkania na gitarze. Kiedy gram repertuar Leonarda Cohena, wszystkie psy leżą pod moimi nogami, w odróżnieniu od Chłopa, którego nie wiedzieć czemu, wywiewa w najdalszy kąt gospodarstwa. Widać, że niemuzykalne z niego stworzenie. W pewnym momencie zauważyłam, że obok mnie nie ma Fiony, a z okolic butli dochodzą do mnie dziwne dźwięki.

-Bullll, bull, bull…- gadał baniaczek
-Hau, hau hau…- odpowiadała Fiona
-Bul, bul, bul, bul…
-Hał, hał, hał hał…

I niech mi ktoś powie, ze psy nie mają poczucia humoru!!!

Poszłam zdjąć z drugiej butli korek, bo zanosiło się na powtórkę z eksplozji. Na progu jednak osłupiałam. Z pierwszej butli zniknęła przywiązana do szyjki gaza (znalazła się później na podłodze, co było ulgą dla nas, bo myśleliśmy, że znajdziemy ją w brzuchu Fiony), a z baniaczka wychodziło coś, co powinno było fermentować w środku. Na pewno butli nie przepełniliśmy, ponieważ już raz się nam taka akcja przydarzyła. Dom wtedy pachniał żulem. Od tamtej pory skrupulatnie pilnujemy objętości. Winę zatem zrzuciliśmy na drożdże. Rzeczywiście, były, hmm…  lepsze. Następne godziny spędziliśmy na bieganiu wokół butli, wycieraniu podłogi i zmienianiu gazy. Kiedy zawartość pierwszego baniaczka się uspokoiła i można było na powrót go zakorkować, taki sam cyrk urządziła nam druga butla postawiona dzień później. A że produkowaliśmy tych butli codziennie po jednej i wszystkie tak samo się zachowywały, zanosiło się na ostrą jazdę trwającą przez cały tydzień.



-Czy każde młode życie musi być takie upierdliwe?- jęczał cichutko Chłop biegając ze ścierką.

Rzeczywiście, zaczynało to wyglądać, jak bieganie z pieluchami, czy podcieranie tyłeczków szczeniętom ze sraczką.

-No cóż, młodzież musi się wyszumieć- odpowiadałam filozoficznie z pełnym zrozumieniem dla potrzeb nowego życia, obserwując kłęby piany wydobywające się z wielkiej butli, którą przezornie napełniłam tylko do połowy i dodałam pół zalecanej dawki drożdży. Jak widać, niewiele to pomogło.

Na trzeci dzień, powiedzmy sobie to szczerze, w naszym domu nie zaczęło śmierdzieć, nie zaczęło też capić, cuchnąć, ani nawet walić. W moim domu, nie wstydźmy się tego słowa, bo miejsce ku temu i czas, zaczęło po prostu jebać jak w nieszczelnej gorzelni. Nie dosyć, że nie mogłam i do dziś nie mogę znaleźć sobie miejsca, żeby tego nie czuć, to jeszcze rozglądam się nerwowo, czy zapaszek nie zwabi zaginionego od wielu miesięcy miejscowego kloszarda Picka (to o nim śpiewają w ludowej piosence "tańcowała baba z Pickiem, wybiła mu zęby cyckiem", podobieństwo ksywki do członka znanego punkowego zespołu nie jest przypadkowe), nie mówiąc o najbliższych sąsiadach, którzy również za kołnierz nie wylewają. Z niezrozumiałych dla nas powodów, codziennie o 9 rano zjawia się sąsiad S, w sumie nie wiadomo po co. Mamy teorię, że może podświadomie jest zsynchronizowany z dobrze sobie znanymi oparami.

Żeby tego było mało...
Siedzę sobie wieczorem przy kolacji, sześć baniaczków gada do nas z każdego kąta w domu bul bul… największa butla jeszcze toczy pianę, smród nieziemski.
-bul bul….
-bul bul….
-bul bul….
-prrrr…
-O nie! Wrzeszczę- To nie były drożdże! Które to?!

Rozglądam się wokoło, Chłop wbił wzrok w telewizor, psy udają, że śpią, Jaskier leciutko macha ogonem.
-bul bul….
-bul bul….
-bul bul….
-bul bul….
-prrrr…

Udaję, że nie słyszę.

-bul bul….
-bul bul….
-bul bul….
-sssssss…
-No żesz kurna, błagam, tylko nie ssss…!- wrzeszczę.

Chłop marszczy nos, Jaskier energiczniej macha ogonem, suki udają, że śpią.
Właściciele psów doskonale wiedzą, że psie prrr… to pestka w porównaniu z psim sssss… Po chwili moje kochane stadko robi znakomitą konkurencję dla produktów fermentacji drożdży. Powiedziałabym nawet, że urządziły sobie konkurs, kto kogo przebije w konkursie na puszczanie gazów.

W takich warunkach ja się pytam, jak żyć? Nie ma też gdzie uciec. Stado, z Chłopem włącznie, podąża za mną krok w krok, a porzucenie baniaczków niechybnie zagraża ich młodej jeszcze zawartości. Pod naszą nieobecność, niejeden by się przyssał.

-Pomyśl sobie, że kiedyś będziemy musieli to wszystko wypić- dzieli się ze mną swoją refleksją Chłop.

Cóż, rok 2014 zapowiada się smacznie i wesoło :-)

P.S. Pragnąc wynagrodzić mojemu mało muzycznie wyrafinowanemu Chłopu liczne wieczory z Leonardem Cohenem, dedykuję mu ten niezwykły song:





środa, 9 października 2013

Lans na dachu

Po napisaniu ostatniego postu zebrałam się w sobie i wreszcie zamieściłam ogłoszenie o sprzedaży domu w Zapuście. Zainteresowani mogą sobie podejrzeć je tutaj. Powiem szczerze, że ulżyło mi i kamień spadł mi z serca. Póki jedynie o tym rozmawialiśmy, czułam niepokój, że chyba nie potrafię rozstać się z tym domem, tymczasem okazało się, że jak już klamka zapadła i ogłoszenie poszło w eter, myśli się uspokoiły. Widocznie tak miało być i już. 

Wiele osób przez ostanie 12 lat mówiło mi, że to niezwykła odwaga, żeby pozostawić za sobą wygodnie życie w mieście, gdzie się wychowaliśmy i które nas ukształtowało takimi, jakimi jesteśmy. Mówię Wam, że to nic w porównaniu z decyzją, którą musieliśmy podjąć teraz. W mieście nie widzieliśmy żadnych perspektyw. Denerwował nas hałas, smród, stres, tłumy ludzi i wielki pośpiech. W Zapuście znaleźliśmy wymarzony zakątek, który dawał nam to wszystko, czego miasto dać nie mogło: święty spokój, źródło utrzymania, wspaniałe kontakty z ludźmi, którzy przyjeżdżali i wciąż przyjeżdżają do nas na wypoczynek. Wyprowadzka z miejsca, którego nie lubiliśmy do wymarzonego raju na ziemi nie była żadnym aktem odwagi. Była to rzecz naturalna, a my podejmując tę decyzję kierowaliśmy się zarówno głosem rozsądku, jak i instynktem samozachowawczym. Nie żałowałam ani jednego dnia tej decyzji, mimo, że czasem było ciężko. Nowym czytelnikom i tym, którzy przeoczyli, polecam wpis o tym, jakim wyzwaniem i przygodą była nasza pierwsza zima.


Zupełnie inną sytuację mieliśmy teraz. Początkowo pojawił się bunt i absolutny sprzeciw w obliczu zostawienia naszego domu i przeprowadzki w obce miejsce. Sprzeciw był spowodowany tym, że ludzie instynktownie dążą do stabilizacji i potrzebują poczucia bezpieczeństwa. W Zapuście zbudowaliśmy sobie to poczucie bezpieczeństwa i wydawało nam się, że nic więcej do szczęścia nie potrzebujemy. Tymczasem okazuje się, że potrzebujemy nowych wyzwań. 

Obiecałam sobie kiedyś w życiu, że nigdy więcej nie będę się odwracać od tego, co daje mi los, by nie zaprzepaścić żadnej szansy. To była trudna decyzja, a nawet bardzo trudna, ponieważ z chwilą wypuszczenia w świat ogłoszenia o sprzedaży domu, zdecydowaliśmy się porzucić nasz azyl, w którym czuliśmy się dobrze i bezpiecznie i pójść inną drogą, której końca nie znamy. Ludzie, którzy dzwonią do nas w sprawie domu, a którzy nie wiedzą o dworze, szukają w naszym ogłoszeniu drugiego dna.

- A co, agroturystyka już nie jest dobrym biznesem?- zapytał jeden z zainteresowanych ofertą.

-Nie, wręcz przeciwnie- odpowiadam- agroturystyka hula i ma się dobrze. To my postanowiliśmy właśnie zająć się tylko i wyłącznie turystyką, bo do tej pory mieliśmy kilka źródeł utrzymania. Gdyby na naszej drodze nie pojawił się dwór, przeorganizowalibyśmy dom w Zapuście, aby móc przyjmować gości nie jedynie na 2 pokoje, ale na więcej.

-A co, znudziło wam się?- zapytał następny zainteresowany.

-Nie, wręcz przeciwnie, zamierzamy zająć się agroturystyką w dużo większym zakresie.

Muszę powiedzieć, że inni potencjalni zainteresowani, zanim zadzwonili, dotarli do bloga i doczytali o dworze. Z takimi łatwiej się rozmawia, bo nie szukają haczyków, ani naszych rzekomo ukrytych intencji w sprzedaży tak ładnego i ciekawego miejsca.


Kiedy zawisła nad nami wizja obcych ludzi kręcących się po domu i zaglądających w każdy, nawet najbardziej intymny kąt, spojrzałam na rzeczywistość oczami potencjalnego nabywcy. Nie ma co ukrywać, ludzie kupują oczami. Czasem nawet najmniejszy drobiazg, taki jak dziura w dachówce, czy rozrzucone po kątach strychu słoiki, nie mówiąc już o brudnych gaciach w misce w łazience, w czasach, gdy ludzie mają wybór, może zniechęcić nabywcę. 
Mam doświadczenie w sprzedaży szczeniąt, co może pozornie wydawać się tematem mało ze sobą związanym, ale spróbujcie sami  sprzedać psa za dwa tysiące, podczas gdy schroniska pękają w szwach od niechcianych, porzuconych psich nieszczęść.  


Wychodzę z założenia, że podobnie, jak nie można ze sobą porównać rasowego wypieszczonego psa, którego charakter i wygląd kształtowany jest intencjonalnie od 30 pokoleń, do przeciętnego, nawet najbardziej kochanego kundelka,  tak nie można domu przysłupowego, który również jest już marką z każdym rokiem nabierającą większego znaczenia, wrzucić do jednego worka z przeciętną wiejską chałupą, jakich w kraju jest wiele. Wiedzą o tym wszyscy dumni i świadomi właściciele domów przysłupowych, co wyraża się między innymi cenami nieruchomości na rynku. Nie dosyć, że domów przysłupowych na sprzedaż jest trzy na krzyż, to jeszcze ich ceny niejednokrotnie powalają na łopatki. Znalazłam jedną ofertę porównywalną do naszej (z podobną ilością ziemi), która jest wyceniona na 1.200 tys. (słownie: milion dwieście!) i drugi nowy projekt stylizowany na dom przysłupowy, za blisko dwa miliony (!!!). Starałam się podejść do tego wszystkiego rozsądnie i stąd nasza cena 580 tys. Oczywiście do jakiejś negocjacji lub dorzucenia jeszcze blisko 2 ha ziemi, jeśli ktoś potrzebuje.  Tak samo, jak poszukujących rasowych psów jest zaledwie garstka w morzu właścicieli wszystkich czworonogów, potencjalnych nabywców domu przysłupowego jest promil pośród szukających nieruchomości na wsi. Ważne, żeby do nich dotrzeć.

Tymczasem, świadomi tego, że szczegóły czasem decydują o całym życiu, przystąpiliśmy do nadrabiania rzeczy zaległych, mniej lub bardziej pilnych. Korzystając z faktu, że gmina postawiła nam na 1 dzień kontener na śmieci wielkogabarytowe, rzuciliśmy się do sprzątania strychu i licznych pomieszczeń oraz zakamarków. Pragnę nadmienić, że sprzątamy jeszcze śmieci zostawione nam 12 lat temu przez poprzedniego właściciela. Nie jest to fajne, dlatego postanowiliśmy nie pozostawiać po sobie, ani po naszych poprzednikach,  żadnych brudów. Przy okazji sprzątania, przeglądamy rzeczy z tzw. lamusa, których żal wyrzucać, a które nie są używane na bieżąco. Przy okazji tej akcji wielu takich rupieci się pozbyliśmy, resztę zapakowaliśmy do pudeł, by była gotowa do wywiezienia w razie przeprowadzki.

Najpilniejszą potrzebą okazała się naprawa komina jeszcze przed zimą. Wiadomo, komin to kłopotliwa rzecz. Głupio na dzień dobry zostawiać nowym nabywcom taki problem. Przestrzeń pomiędzy dachówkami, a bryłą komina miejscami się rozszczelniła. Przy większym deszczu, po kominie leciały strużki wody, które zrobiły zacieki. Czas najwyższy było coś z tym zrobić, nie tylko pod ewentualnego nabywcę, ale dla nas samych. Ale jak to zrobić? Chodzenie po dachu wykluczyliśmy. Raz, że nie przeżyłabym widoku Chłopa balansującego po dachówkach, a dwa, że i Chłop za bardzo nie upierał się przy tym pomyśle. Postanowiliśmy zatem sprawę załatwić od wewnętrznej strony. To, że piszę o naszych robotach w liczbie mnogiej oznacza, że Chłop robił, a ja się bałam, bo mimo wszystko balansował na kilkunastu metrach i wychodził po tej drabinie ponad dach. 




W tych warunkach Chłop zdjął jedynie zapadniętą płytę nad kominem i luźne cegły. A pierwotnie marzył nam się jakiś bajerancki daszek. Kiedy machnęliśmy ręką na daszek i drapaliśmy się po głowie, jak uszczelnić miejsce pomiędzy dachówkami, a kominem, by nie biegać po dachu, napatoczył się sąsiad S. Nie zdążyłam mrugnąć okiem, S. już wbiegł po drabinie na dach i oglądał od zewnątrz stan komina.

-Ja wam to zaraz zrobię- rzekł- A nam opadły szczęki.
-A może by tak wrócić do pomysłu z daszkiem?- zasugerowałam.

Ku mojemu zdumieniu S. zapalił się do pomysłu, natomiast Chłop nie za bardzo. Cóż, to na nim miał spocząć projekt i wykonanie, na sąsiedzie S. zaś osadzenie daszku na kominie. Obiecałam też przyłożyć się do całości i pomalować daszek. Nie ukrywam, że razem z S. zagadaliśmy Chłopa, któremu nie pozostało nic innego, jak wziąć się do roboty.



My bierzemy się do roboty



I sąsiad S. bierze się do roboty


-No to teraz będzie we wsi lans- rzekłam patrząc na końcowy efekt.

Na co sąsiad odparł:
-E tam, gdyby na tym dachu był jeszcze metalowy kogut, wtedy to dopiero byłoby elegancko...

???!!! :-D

P.S. Pragnę zwrócić uwagę ewentualnym nabywcom domu, że sąsiada S. człowieka od spraw beznadziejnych, dorzucamy za darmo :-)