O mnie

Moje zdjęcie
Kobieta wciąż zadziwiona otaczającym ją światem. Z wykształcenia archeolog, z wyboru Wolny Człowiek i Kustosz we własnym Muzeum. Z urodzenia Wrocławianka, z wyboru mieszkanka małej wsi. Na pytania miejskich kolegów: "co ty robisz do licha na tej wsi"??? odpowiada: "żyję!!!". Zawsze niepokorna i pozostanie taką do śmierci. Wyznaje w życiu maksymę: "Ludzie posłuszni żyją, aby spełniać oczekiwania innych. Nieposłuszni realizują swoje marzenia". Kobieta owa ma wciąż wiele pomysłów, które uparcie realizuje na powyższej zasadzie. Posiadaczka 2 psów i 1 Chłopa. Chce się dzielić z ludźmi swoim kawałkiem życia prowadząc Gospodarstwo Agroturystyczne, Muzeum Dwór Feillów oraz Hodowlę Psów Rasy Golden Retriever.

środa, 30 stycznia 2013

Kurczak z nadzianką i słodka niespodzianka :-)

Dziś na prośbę kilku czytelników podzielę się z Wami przepisem babci (Chłopa babci) na kurczaka z nadzianką i jeszcze dorzucę słodką niespodziankę.

Mam kilka świetnych przepisów, które zdążyła jeszcze mi przekazać babcia przed swoją śmiercią. Są to smaki z dzieciństwa Chłopa (i za to mnie kocha :). Nie umiem wprawdzie sztywno trzymać się przepisów (jestem wybredna, ale kreatywna, zatem niezbyt lubiane składniki zastępuję innymi), podam więc wersję oryginalną i swoje zmiany.

Potrzebujemy:
-kurczaka,
-1-2 czerstwe bułki (jak nie mam czerstwych, to daję świeże :)
-nać pietruszki (może być suszona o tej porze. Ja nie lubię pietruszki i zastępuję ją suszonym czosnkiem niedźwiedzim lub majerankiem)
-jajo
-1/4 szklanki mleka
-sól, przyprawy

Wykonanie jest banalne. Skubiemy bułki lub tniemy w kostkę, wbijamy jajo, solimy, dodajemy pietruszkę, czy tam czosnek niedźwiedzi, co kto woli (wg uznania, jak ktoś lubi dużo, nie warto sobie żałować), zalewamy mlekiem, ciapamy.  Następnie robimy sobie kawę i zasiadamy przed komputerem, aby poczytać, co tam na licznych blogach u Riannon słychać ;-) Bułka w tym czasie nasiąka.


Mieszamy jeszcze raz i ściśle wpychamy nadziankę w odwłok. Jeśli Wasz kurczak został pozbawiony szyjki, trzeba uważać, żeby nadzianka nie wyszła górą :-)


Po nadzianiu kurczaka solimy i przyprawiamy swoimi ulubionymi przyprawami. Mój ulubiony dyżurny zestaw to curry (to żółte) oraz ostra papryka (to czerwone). Niektórzy pewnie stwierdzą, że naszym kurczakiem można by się ogolić-taki jest ostry, ale my tak lubimy :-)


Kurczaka podlewamy wodą (będzie soczysty i nie przywrze do naczynia żaroodpornego/brytfanki) oraz obkładamy jakimś tłuszczem. Polecam smalec. Ja akurat nie miałam smalcu, zatem obłożyłam kurczaka tłuszczami trans :-)
Jeśli ktoś lubi- a my bardzo!- można wkroić kilka ząbków czosnku.


Przykrywamy naczynie i wkładamy kurczaka na 2 godziny do piekarnika. Pieczemy w 180 stopniach.
A potem zaczyna się rozpusta i hedonizm... :-)


Z półtorakilogramowego kurczaka mam dwa nieprzyzwoicie syte obiady dla dwóch osób. Po przekrojeniu kurczaka oddzielam od niego piersi. Na drugi dzień te piersi szatkuję i wrzucam wraz z całym pozostałym wywarem do garnka. Osobno gotuję ryż, mieszam z podgrzanym mięsem i wywarem. Tak powstaje risotto.


Obiecałam Wam na deser smaczne ciacho. Jest niezwykle proste, a wzbudza w naszym domu zachwyty. Każdy chce wiedzieć, jak się to nazywa, a to nie ma nazwy, ponieważ:
1. Jest produktem niemal autorskim (na pewno czymś inspirowanym, ale nikt już nie pamięta oryginalnego przepisu)
2. Zawsze smakuje inaczej i za każdym razem lepiej :-)

Przepis na ciacho w kolejności wrzucania do miksera:
-4 jaja
-200 ml cukru (mała szklanka)
-100 ml (pół małej szklanki) oleju rzepakowego (pewnie może być też słonecznikowy)
-pół łyżeszczki przyprawy korzennej. Może być do piernika, albo do grzańca. Ten składnik decyduje o wyjątkowości ciasta. Zachęcam do eksperymentów.
-300 ml mąki (duży kubek plus troszeczkę)
-2 łyżeczki proszku do pieczenia.
-łyżka kakao, jeśli chcemy mieć wersję ciemną i zrobić oszukanego piernika.

Mąkę, proszek i ewentualnie kakao lepiej jest zmieszać razem w osobnym naczyniu,  zanim doda się ją do płynnych składników.

Zmiksować to wszystko, ciasto ma być konsystencji ciasta do naleśników.

Formę do ciasta (np tortownicę) wysmarować tłuszczem. Pokroić jabłka na ósemki. W wersji ze śliwkami przekroić owoce na pół i pozbyć się pestki. Można zrobić wersję z gruszkami lub mieszaną. Małe owoce typu maliny i jagody się nie nadają, natomiast można sypnąć garść rozdrobnionych włoskich orzechów.
A nie mówiłam, że to ciacho dla kreatywnych? :-)
Bazą są jajka, cukier, olej i mąka z proszkiem. Cała reszta to improwizacja :-)

Na te owoce wylewamy ciasto i wkładamy do piekarnika na 40 minut. Pieczemy w 180 stopniach. Po wystygnięciu odwracamy owocami do góry i posypujemy cukrem pudrem. Smacznego :-)

Jak już się tak najemy do wypęku, warto byłoby gdzieś spalić tłuszczyk, który osadził się wszędzie, tylko nie na cyckach!!! :-) Zapraszam zatem na bloga sportowego do Remigiusza, gdzie tęskniąc za długimi wędrówkami w stronę zachodzącego słońca, zostałam zaproszona do popełnienia wpisu o nordic walking. A zaraz potem, na Korzystnych Zakupach, tłumaczę, jak kupić kije potrzebne do tej dyscypliny.
Może przyłączycie się do wędrówek? :-)

środa, 23 stycznia 2013

Po chandrze...

Nie wiem, czy to zasługa bogactwa mikroelementów zawartych w orzeszkach pistacjowych, o których dobroczynnym działaniu na organizm napisałam na Korzystnych Zakupach, czy miały na to wpływ dobre wiadomości, jakie otrzymaliśmy w ciągu ostatnich paru dni. Najważniejsze, że postawiło mnie do pionu zarówno pod względem fizycznym, intelektualnym, jak i muzycznym :-)

Już w ten sam wieczór, po opublikowaniu ostatniego wpisu, dostałam niesamowitą i niespodziewaną wiadomość od Egretty, która spowodowala wyrzut endorfin do mózgu, a co za tym idzie, humor poprawił mi się znacznie :-) Potem już było tylko lepiej. O tym na razie jeszcze cicho sza, aby nie zapeszyć, ale powiem Wam, że kolejny raz doświadczam ludzkiej dobroci i bezinteresowności. Zapraszam Was na bloga Egretty- są tam prawdziwe cudeńka, w które autorka wkłada całe swoje serce.

Drugą ważną i wzruszającą, bardzo długo oczekiwaną wiadomością było ostateczne załatwienie sprawy związanej z odzyskaniem Dworu na Woli Zręczyckiej, o którym pisałam dwa lata temu przy okazji prawomocnego wyroku nakazującego oddanie posiadłości rodzinie. To nieprawdopodobne, że po zapadnięciu wyroku Naczelnego Sądu Administracyjnego musieliśmy czekać jeszcze 2 lata, aby usunąć dzikiego lokatora w postaci Politechniki Krakowskiej, która bezprawnie dysponowała dworem.
Kuriozum całej tej sprawy polega na tym, że mimo iż mamy już 24 lata  "demokrację", rodzina musiała udowadniać i tłumaczyć się, że rodzinny majątek nie podlegał pod Dekret PKWN o przeprowadzeniu reformy rolnej. Tyle lat po upadku komuny dekrety te są wciąż obowiązujące, a jedyną szansą odzyskania zrabowanego majątku jest fakt, że pod te przepisy majątek nie podpadał (poniżej 50 ha). Jesteśmy też jedynym krajem, który nie rozwiązał problemu rozliczenia zrabowanych po wojnie majątków przez władze komunistyczne. Nie dotyczy to oczywiście instytucji kościoła katolickiego, który odebrał kilkakrotnie więcej dóbr niż stracił (kościelna komisja majątkowa). Niestety, również naszym kosztem.


Jedną z przyczyn przewlekłego postępowania była jawna działalność na naszą niekorzyść wiceministra rolnictwa Kazimierza Plotzke (Jego motto: By żyło się lepiej. Wszystkim!). W wydaniu decyzji urzędnik ten posunął się- odmawiając racji rodzinie- do podparcia się wymyśloną regulacją prawną. Wcześniej przedstawiciel Politechniki Krakowskiej publicznie przechwalał się swoimi znajomościami i możliwościami załatwienia każdej sprawy na niekorzyść prawowitych właścicieli. Decyzja K.Plotzke została wprawdzie uchylona przez Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie, a potem orzeczenie to zostało podtrzymane przez Naczelny Sąd, jednak znacznie przedłużyło to sprawę o odzyskania mienia. Oczywiście człowiek ten nie poniesie za to nigdy żadnej odpowiedzialności, a jego tłusty tyłek wciąż zasiada na ministerialnym stolcu. Za jakiś czas zrobię o tym osobny wpis, z cytatami, obnażający cały mechanizm urzędniczego krętactwa na najwyższym możliwym szczeblu.
Na wszelki wypadek publicznie oświadczam, że nie zamierzamy popełnić samobojstwa, gdyby któregoś dnia ktoś znalazł nas z petlą na szyi.

Czasy się zmieniają, lata upływają, a czerwono-czarna mafia dalej zajmuje się pierdołami i napychaniem sobie kies, zamiast zabrać się za zmianę prawa.
Dedykacja dla tych, co u żłobu...



W związku z nowymi perspektywami, jakie otworzyły się przed nami dzięki odzyskaniu rodzinnego mienia, rok temu pojawił się dylemat, czy przeprowadzić się do dworu na Woli. Długo szarpaliśmy się z naszymi wątpliwościami. Mam duszę nomada i wciąż chcę stawać przed nowymi wyzwaniami. Stagnacja i brak nowych bodźców, to dla mnie śmierć. Nie boję się zaczynać od nowa i wydawało mi się, że z chęcią osiądę na nowej ziemi. Z takim bagażem doświadczeń, jakie są za nami, zawsze jest łatwiej organizować sobie życie od nowa.

No właśnie... wydawało mi się... Nie czułam się jednak na siłach poprowadzić samodzielnie takiego biznesu, jak hotel ful wypas. Tylko taka działalność, w miejscu oddalonym od Krakowa zaledwie 20 km ma sens, by dwór utrzymać.
Mam inną filozofię związaną z wypoczynkiem, którą zrealizowałam w Tuskulum w zgodzie ze sobą. (Można to podejrzeć w tym miejscu) Tylko tak wyobrażam sobie przeżyć dobrze i szczęśliwie życie- robiąc to, co kocham i co czuję, nie to co muszę i czego wymagają ode mnie okoliczności.

I jeszcze jedno...
Nie zdawałam sobie sprawy, że tak bardzo można kochać DOM. Zrozumiałam to wówczas, kiedy entuzjastycznie podeszłam do pomysłu związanego z przeniesieniem się pod Kraków, a w tym samym czasie nocami budziłam się zalana łzami i z fizycznym bólem w sercu, ponieważ śniłam, że opuszczam ten dom. Wtedy zrozumiałam, że wbrew temu, co się z patosem mówi, dom to nie tylko to, co mamy w sercu i gdzie się dobrze ze sobą czujemy, ale to również są te realne ściany, słupy i gliniane tynki.
Ja wiem, że ten dom, w którym mieszkam jest wyjątkowy i że tak naprawdę to on nas sobie wybrał. I być może to dom da nam sygnał, kiedy czas będzie, by go opuścić.
Póki co, choć nadal mamy alternatywę, zostajemy i zapuszczamy głębiej korzenie w miejscu, gdzie osiedliśmy już prawie 12 lat temu. Nie oznacza to końca wyzwań, wręcz przeciwnie. Dwór też szuka swoich  ludzi.

sobota, 19 stycznia 2013

Zimowe dni...

Zimowe dni, szczególnie teraz, kiedy wszystko przysypane jest sporą warstwą śniegu i dojechać do nas mogą jedynie bardzo odważni, mijają dosyć spokojnie. Monotonię i sielankę przerywają jedynie moje weekendowe wyjazdy do Wrocławia na uczelnię. Jak nie było śniegu, to można było liczyć na to, że wpadł na kawkę budujący dom nieopodal nas kolega- przyszły sąsiad, lub przybiegał do nas inny sąsiad ze swoimi filozoficznymi przemyśleniami.

Przemyślenia sąsiada Zdzisława są niezwykle inspirujące i nieodmiennie nas zaskakują. Kiedy widzę,  jak sąsiad Zdzisław truchta pospiesznie w naszą stronę, nadstawiam ucha, bo wiem, że w jego głowie zrodziła się myśl, którą musi koniecznie się z nami podzielić.

Jeszcze zanim spadły śniegi, spocony Zdzisław przytruchtał i rzekł: "Pierdolę, nie wycinam tych krzaków!”, po czym udał się w stronę domu, niewątpliwie podzielić się tą myślą z żoną. Pół godziny później, kiedy szłam na spacer z Fioną, Zdzisław pieczołowicie wycinał  krzaki z rowu. 
Oj, żona chyba nie podziela jego życiowej filozofii :-)

Dzień wcześniej, kiedy wieś przygotowywała się na doroczne wręczanie kopert księdzu, Zdzisław nie omieszkał poinformować nas: "Pierdolę, nie czekam na księdza!”, po czym ogolony i w czystym sweterku w atmosferze oczekiwania koczował pod drzwiami.

W sezonie wiosna-jesień, kiedy naszą aktywność fizyczną determinuje rozbuchana przyroda, Zdzisław przychodzi z częstotliwością raz na tydzień i rzecze: „Pierdolę, nie koszę!” Nie muszę Wam chyba mówić, że zaraz potem rozlega się warkot kosiarki spalinowej :-)

Najgłębsze jednak Zdzisław ma przemyślenia poza moimi uszami, w gronie ściśle męskim. 
Pewnego dnia, w ramach jakiejś sąsiedzkiej pomocy, robił coś z Chłopem przy instalacji elektrycznej. Chłop- zafascynowany dialogiem ze Zdzisławem- pochwalił mi się jego głębokim filozoficznym cytatem, świadczącym o posiadaniu własnego zdania, odmiennego od całej reszty ludzkości: „Ludzie kurwa pierdolą, że masa to chuj, a masa to ważna rzecz...
Takich właśnie atrakcji zostaliśmy pozbawieni, kiedy wokół zalega gruba warstwa białego puchu.


W połowie stycznia, jak to jest u nas w zwyczaju, jakkolwiek byśmy się nie przygotowali do zimy, brakuje nam drewna na opał. Chłop zaprzęga zatem Syfa, który na swoich lśniących łańcuchach zapycha w zaspach i przywozi brzózki z pól i rowów. Ja zamieniam się w dobrą i kochającą żonę i pichcę a to kurczaka z nadzianką (receptura starożytna, przekazana przez babcię) a to risotto, a to racuszki z jabłkami. Zdjęć nie będzie, bo zanim pomyślę o fotce, wszystko już jest wyżarte :-)

Z ostatniego zjazdu na uczelni wróciłam jakaś taka rozbita. Pomijając już stan psychiczny spowodowany niezmiennymi u wrocławskiej rodziny problemami ze zdrowiem, gorączkowałam, miałam dreszcze, bóle w plecach i ogólnie trudno było mi podjąć jakiekolwiek działanie. Żadnych kaszlów, smarków, bólu gardła, zatem to chyba nie szalejąca po Dolnym Śląsku świńska grypa, a normalna, regularna depresja. No, jeśli ja przez 3 dni gapię się w monitor nie mogąc wykrzesać kilku zdań to jest to stan bardzo poważny. Apetyt mi jednak dopisuje, zatem żyć będę :-)

Moje zimowe depresje mają różne odcienie i barwy. Na tę najcięższe pomaga mi jedynie odjechana twórczość Marilyn Mansona ze wszystkich jego epok, ale ta depresja jest akurat delikatna i sentymentalna. Słucham sobie wtedy smutnych nastrojowych piosenek i nie zważam na to, czy są komercyjne. Nigdy wcześniej nie słyszałam o tej pani, ale sądząc po liczbie wejść, robi karierę:


Ostrzeżenie: Wszelkie próby nakłonienia mnie w tym stanie ducha do posłuchania czegoś weselszego kwituję groźbą strzału w ryj :-)

Dwa dni temu (a może trzy, bo już jest po północy) Jaskier skończył 10 lat. Nie mogę sama w to uwierzyć, że zaczęliśmy jedenasty rok życia z pieskiem!

 Nawet pies ma depresję :-) Depresji nie ma jedynie Chłop. Mówi, że nie ma na to czasu, bo ktoś musi zadbać, żeby było ciepło we wszystkie nasze depresją ogarnięte dupska:-)

wtorek, 8 stycznia 2013

Dolnośląski Wojewódzki Konserwator Zabytków przed Sądem.


Pierwszą korespondencją, jaka dotarła do Tuskulum po Nowym Roku była gruba koperta z Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego, zawierająca uzasadnienie dla wydanego 28 listopada wyroku w sprawie o udostępnienie na potrzeby naszego Muzeum dokumentacji archeologicznej dla zabytków z regionu. Niektórzy czytelnicy zapewne pamiętają, że wystąpiliśmy o te dokumenty z paragrafów dotyczących informacji publicznej. Wiele urzędów nie przyjmuje do wiadomości faktu istnienia czegoś takiego, jak informacja publiczna i jak to zrobił Wojewódzki Konserwator Zabytków, po prostu ludzi olewa.


Tymczasem dla urzędników przepisy są bardzo rygorystyczne, a dostęp do informacji publicznej jest  jednym z podstawowych konstytucyjnych praw obywateli, o czym mało kto zdaje sobie sprawę. Tak jak wielu urzędników nie przyjmuje do wiadomości owych przepisów prawa, tak też niewielu obywateli ma świadomość, że może żądać wglądu w dokumenty i uzyskać ich kopie. Dotyczy to wszystkich dokumentów, którymi dysponuje publiczny urząd, z pominięciem nielicznych wyjątków (np. sprawy podatkowe, toczące się sprawy w sądach, historia choroby pracowników, etc.)

Nowym czytelnikom pokrótce przedstawię historię naszej sprawy, już częściowo opisanej tutaj.

25 czerwca złożyliśmy wniosek o wydanie na statutowe potrzeby Muzeum, kopii kart księgi rejestru i kart ewidencyjnych zabytków archeologicznych z rejonu Pogórza Izerskiego. Nie doczekawszy się żadnej reakcji, czy to odmownej decyzji, czy tym bardziej samych materiałów, o które wnioskowaliśmy, złożyliśmy skargę na bezczynność urzędu WKZ do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego. Kiedy WKZ otrzymał dokumenty z Sądu, swoim niechlubnym, ale mocno utrwalonym zwyczajem sprawę zignorował, a nam wysłał płytkę z samym spisem stanowisk archeologicznych. Z korespondencji dołączonej do owego wykazu dowiedzieliśmy się też, że informacje, których żądamy nie są informacją publiczną, a jeśli mimo to chcemy z nich skorzystać, musimy pofatygować się do urzędu osobiście i poprosić o udostępnienie tych materiałów.

 Ponieważ w tym względzie, zdaniem urzędu, panuje pełna dowolność i uznaniowość (nawet pracownicy naukowi mają problemy z uzyskaniem wglądu w te dokumenty), mogliśmy się spodziewać, że takiej zgody po prostu nie uzyskamy. Ze źródeł prywatnych wiemy też, że pracownicy dolnośląskiego WKZ są dla ludzi  nieuprzejmi, opryskliwi, można spotkać się z pytaniami „a czego tu”, „a po co to”, zatem i tak nie mielibyśmy ochoty na osobistą wizytę w tym przybytku. Nie ma zresztą takiej potrzeby, gdyż prawo zobowiązuje urząd do przesłania na wniosek osoby zainteresowanej dokumentów pod wskazany adres.

Wraz z wysłaniem nam wykazu i pouczeniu nas, co też mamy robić i jak się ukorzyć, aby ewentualnie ktokolwiek z WKZ-tu chciał z nami rozmawiać, urząd uznał sprawę za zakończoną i nie przesłał dokumentów do Sądu.

I tu trafił Chłopa potężny szlag. 
Wysłaliśmy zatem wniosek o wymierzenie WKZ-owi grzywny za ignorowanie obowiązku przekazania skargi i odpowiedzi na naszą skargę do Sądu, aby zmotywować urząd do przestrzegania prawa. Sąd dnia 8 listopada wymierzył z tego tytułu WKZ-owi grzywnę w wysokości 200 zł, a nam zwrócono koszty postępowania (100 zł). To była osobna sprawa niż ta o wydanie dokumentów. Można zapoznać się z nią pod tą sygnaturą. IV SO/Wr 25/12

Dopiero po tej interwencji WKZ przesłał dokumenty i 14 listopada odbyła się rozprawa w WSA z naszym udziałem, o czym króciutko wzmiankowałam tutaj.

28 listopada sąd wydał korzystny dla nas wyrok i zobowiązał urząd Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków do wydania nam kopii dokumentów, których żądaliśmy. Z pełnym uzasadnieniem wyroku można zapoznać się w Centralnej Bazie Orzeczeń Sądów Administracyjnych (sygn. IV SAB/Wr 96/12) ja przedstawię jedynie wnioski i przemyślenia, jakie nasuwają po tej całej zadymie.

Ze stanowiska WKZ w tej sprawie wynika, że urzędnicy tam pracujący nie mają bladego pojęcia o organizacji własnego urzędu i piszą brednie, że rejestr zabytków i ewidencja zabytków znajdują się w archiwum zakładowym. Archiwa zakładowe rządzą się innymi prawami. Jest do nich dostęp ograniczony i rzeczywiście określa to ustawa regulująca dostęp do tego typu archiwów. Nie wiemy, czy był to nieudolny manewr taktyczny, który miał na celu wprowadzenie w błąd Sądu i który niby miał wykazać, że ewidencja i rejestr zabytków wchodzi w skład archiwum zakładowego. Tymczasem zarówno z przepisów ustawy o ochronie zabytków, rozporządzeń wykonawczych do niej, jak i z regulaminu organizacyjnego nadanego WKZ-owi przez Wojewodę Dolnośląskiego wynika jasno, ze rejestr i ewidencja zabytków jest zupełnie osobną jednostką organizacyjną od archiwum zakładowego.  

Sąd wytknął również fakt dla nas oczywisty, ale dla WKZ-tu chyba nie, że wszelkie wewnętrzne regulaminy i przepisy, które urzędnicy sami sobie wymyślają nie mają mocy aktów prawnych i nie stoją ponad prawem zagwarantowanym ustawowo. Pan Konserwator nie może sobie wymyślić, że będzie traktował wnioski o udostępnienie informacji uznaniowo i ujawniał je wg własnego widzimisię.

Sąd stwierdził też, że wnioskodawca nie może odpowiadać za niedomogi organizacyjne urzędu i być przez to źle obsłużonym. Była to odpowiedź na argument urzędnika-autora odpowiedzi na naszą skargę, jacy to oni są zapracowani, zarzuceni robotą, biedni i nieszczęśliwi, że ktoś od nich coś chce.

Do tej pory zabawa WKZ-tu z nami kosztowała skarb państwa (a więc podatników) 400 zł. Gdyby urzędnik miał zapłacić tę kwotę z własnej kieszeni, gwarantuję, że nie tylko my, ale wszyscy byliby obsługiwani w urzędach wzorowo.

W województwie dolnośląskim jest to pierwsza tego typu sprawa i jedna z bardzo niewielu, jakie toczą się w podobnych przypadkach w naszym kraju.
Ciekawa jestem, jak długo jeszcze WKZ zamierza zabawiać się z nami w ten sposób, marnując publiczne pieniądze. Wyrok jest nieprawomocny, ale poparty stanowiskiem Naczelnego Sądu Administracyjnego w podobnej sprawie. Zatem wszelkie odwołania się WKZ -tu od wyroku do instancji wyższej, będą jedynie miały na celu złośliwe przeciągnięcie sprawy w czasie, o czym będę skrupulatnie Was wszystkich informować.

wtorek, 1 stycznia 2013

Jak świętujemy w Tuskulum.

Święta w Tuskulum przebiegły bardzo spokojnie. Od kilku już lat, z powodów obiektywnych (głównie choroby w rodzinie), spędzamy wszyscy ten czas osobno. Organizując sobie w taki sposób życie, czyli przenosząc się na wieś i mając pod opieką stadko psiaków, świadomie zrezygnowałam z wszelkich wspólnych z Chłopem dalszych wyjazdów, czy to na święta do rodziny, czy na wakacje. Od samego początku, jak tylko osiedliśmy na wsi, moi rodzice na zimowe święta przyjeżdżali do nas. Niestety, ciężka choroba ojca, początkowo mająca związek z niewydolnością nerek, a potem już posypała się reszta, spowodowała, że od trzech lat rodzice nie mogą już do nas przyjeżdżać i zostać kilka dni. W tym układzie rodzice szli na Wigilię do siostry, lecz w tym roku mój ojciec jest już w takim stanie, że nawet nie może za bardzo ruszyć się z domu.

Najbardziej przejęta tym faktem była moja mama. Zadzwoniła do mnie prawie z płaczem w Wigilię, kiedy z pełnym brzuchem leżałam w fotelu i powiedziała, że to jej pierwsza Wigilia bez rodziny. W zasadzie można powiedzieć, że spędziła ten dzień sama, bo ojciec ma tak mocno posuniętą chorobę Alzhemera, że nie wiedział nawet, co to jest opłatek. W kółko pytał, czemu jest inaczej niż zwykle, denerwował się i nie mógł się nadziwić. Niestety, z ojcem nie ma prawie już kontaktu, cud że poznaje mamę, bo mnie już niekoniecznie. Kiedy spędzam weekendy we Wrocławiu mówi do mnie wprawdzie imieniem, które używane było przez rodziców w moim wczesnym dzieciństwie -„Anuś”, ale pytania, jakie mi zadaje, głównie „a jak się czuje twój tatuś?”, świadczą, że kompletnie nie kontroluje rzeczywistości. Dobre w tym wszystkim jest to, że boi się wychodzić z mieszkania i tylko tam czuje się bezpiecznie. Przynajmniej na razie nie ma obawy, że wyjdzie i nie wróci.

W październiku kuzyn przywiózł moich rodziców do nas na kilka godzin. Już po 15 minutach ojciec stał się nerwowy i zażądał powrotu do domu. Nie poznawał otoczenia, bał się stracić z oczu mamę. To wszystko mnie przeraża i przerasta.

Nasza Wigilia jest skromna. To tylko barszcz z uszkami, pierogi z kapustą i ryba (karp i łosoś).
Bardzo mi smakuje opłatek, więc sobie nie odmawiam :-)

Pierwsza nasza Wigilia kilka lat temu, tylko we dwójkę, była dziwna i sentymentalna, ale szybko dotarło do mnie, że ma ona wiele plusów. Nie muszę przygotowywać tony jedzenia, nie mordujemy karpii, nie muszę wysłuchiwać marudzenia o pójście w święto do kościoła. Mogę jeść sernik na śniadanie i kutię na kolację, a obiad przyrządzić o dowolnej porze dnia. I mogę sobie robić, co chcę. W tym roku pogoda sprzyjała, aby pojeździć sobie po okolicy, lecz mnie ogarnął turystyczny leń. Zasiadłam do przebudowy mojej strony internetowej. Jeszcze nie jest ona do końca gotowa, zostały mi drobiazgi, ale już dziś zapraszam do zerknięcia na jej nową szatę graficzną i częściowo zmienioną merytoryczną. Wszelkie uwagi dotyczące treści, co ewentualnie powinno się jeszcze znaleźć z punktu widzenia Was-czytelników, jako potencjalnych klientów gospodarstwa agroturystycznego, proszę kierować do mnie na maila. Być może ktoś z Was podsunie mi jakiś pomysł. Strona jest dostępna pod tym linkiem: Agroturystyka Góry Izerskie.
 ******
Również stało się to już utartym zwyczajem, że po spokojnych świętach przybywają spędzić u nas Sylwestra nasi stali zaprzyjaźnieni goście. Gwarantuje to zawsze miłą zabawę w sprawdzonym towarzystwie. A że „nadajemy na tych samych falach” buzie nam się nie zamykają i czas nie wiadomo kiedy mija. Dobrze, że jest telewizor, dzięki któremu kontrolujemy sytuację. W zasadzie, gdyby nie było telewizora, to jest teściowa, która ma chyba jakieś wtyki w telekomunikacji, ponieważ ZAWSZE w Sylwestra dzwoni o północy, kiedy stukamy się lampkami.

W sumie nie wiem czemu, być może dlatego, że tuż przed imprezą przeczytałam sobie minimalistyczny i wstrzemięźliwy wpis kolegi na temat zgubnych skutków alkoholu i suto zakrapianych imprez, poczułam nieodpartą chęć urżnąć się w cztery dupy :-) Było to o tyle ułatwione, że na stole stanęła półtoralitrowa butla domowego gronowego wina, tym razem nie tuskulańskiego, ale mającego pewne tuskulańskie wpływy. A że Halynka trunkowa nie jest, a druga jej połowa coś niedomagała (życzymy zdrówka!), ze wstydem muszę stwierdzić, że wtrąbiliśmy tę butlę na spółę z Chłopem! Ale żeby nie było, uznałam owo urżnięcie się za test konsumencki, który w zasadzie powinien znaleźć się na blogu Korzystne Zakupy. Jednak z uwagi na fakt, że blog weźmie udział w poważnym konkursie organizowanym przez mennicę wrocławską, muszę być tam poprawna politycznie :-)

Degustacja zatem wypadła następująco:
Okoliczności przyrody: osób 4 sztuki i kilka psów, plus telewizor transmitujący zabawę sylwestrową na wrocławskim Rynku.
Przedmiot testowany: gronowo-jabłkowe domowe wino bez dodatków żadnej chemii, w ilości półtora litra.

Po drugim kieliszku, kiedy to w normalnych warunkach i w dzień powszedni walę się pod płot, (co opisałam tutaj), zaczął podobać mi się Tomasz Kamel :-) Dowodzi to, że powiedzenie „nie ma brzydkich kobiet, tylko wina czasem brak” działa również w drugą stronę. Nie dotyczy Oliwiera Janiaka, który wszedł mi w ekran TV po zakończeniu imprezy i niezliczonej ilości trunku :-)

Po trzecim kieliszku zaczęłam śpiewać razem z chłopakami z Lady Punk, bo wyraźnie kiepsko im szło „zamki na piasku, gdy pełno w szkle”. Halynka, jak wróci do domu, zaśpiewa na pewno dziś część drugą: „poranna witaj zmiano, to życie me”. Specjalne pozdrowienia dla Halynki i życzenia miłego dnia na jutrzejszej porannej zmianie.
Do życzeń dla Halynki załączam specjalną muzyczną dedykację :-)



Po Jerzym Połomskim i Krzysztofie Krawczyku przestałam liczyć kieliszki i przeszłam w nastrój sentymentalny. Kiedy goście poszli już spać, a Chłop zabrał na spacer psy, popłakałam się rzewnymi łzami podczas interpretacji piosenki „Dziwny jest ten świat” wykonanej przez  Michała Szpaka :-) Podejrzewam, że nawet na trzeźwo bym się popłakała.  Sami zobaczcie:
http://www.youtube.com/watch?v=90gldqTQBsQ

Dopiero wtedy, wzruszona do granic możliwości, uwaliłam się pod płotem.
Skutków ubocznych w postaci kaca nie było. Oto jest zasadniczy walor win domowych :-)

Na imprezie jak zwykle nabardziej fotogeniczne były psy :-)

Domownik Jaskier

Gościówa Goldie

Bardzo dziękujemy naszym gościom za mile spędzony czas :-)
A wszystkim moim czytelnikom życzę spełnienia marzeń w Nowym Roku :-)