O mnie

Moje zdjęcie
Kobieta wciąż zadziwiona otaczającym ją światem. Z wykształcenia archeolog, z wyboru Wolny Człowiek i Kustosz we własnym Muzeum. Z urodzenia Wrocławianka, z wyboru mieszkanka małej wsi. Na pytania miejskich kolegów: "co ty robisz do licha na tej wsi"??? odpowiada: "żyję!!!". Zawsze niepokorna i pozostanie taką do śmierci. Wyznaje w życiu maksymę: "Ludzie posłuszni żyją, aby spełniać oczekiwania innych. Nieposłuszni realizują swoje marzenia". Kobieta owa ma wciąż wiele pomysłów, które uparcie realizuje na powyższej zasadzie. Posiadaczka 2 psów i 1 Chłopa. Chce się dzielić z ludźmi swoim kawałkiem życia prowadząc Gospodarstwo Agroturystyczne, Muzeum Dwór Feillów oraz Hodowlę Psów Rasy Golden Retriever.

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Ilustrowany esej o Syfie.



Umiłowanie mojego Chłopa do rupieciarstwa sięgnęło szczytu, kiedy kilka lat temu przywlókł wielką niekształtną blachę koloru khaki. Oglądałam ją ze zgrozą w oczach, usiłując w wyobraźni nadać jej jakiś kształt. Chłop nazwał to coś „wanną” i powiedział, że niedługo będzie jeździć. Nie minęło wiele czasu, a na podwórko zajechała druga, a po niej trzecia podobna kupa blach. W ten sposób Chłop zmontował z fragmentów trzech gazików i pojedynczych części od innych pojazdów jeździdło, które z miejsca otrzymało nazwę własną „Syf”.

Syf to pojazd marki Gaz 69A. Dla niewtajemniczonych „A” oznacza, iż jest to komandorka. Dla jeszcze mniej wtajemniczonych tłumaczę, że pojazdem tym jeździło dowództwo, bo przecież Chłop nie może posadzić tyłka w zwykłym aucie, musi być ono godne co najmniej generalicji.
Nie muszę chyba dodawać, że Syf stał się szybko pieszczochem Chłopa. Prócz ochów i achów, jakimi jest zasypywany, spełnia ważne funkcje pomocnicze i transportowe w naszym gospodarstwie. W przypadku awarii lub remontu „płaskacza” (nasz seat) służy jako pojazd alternatywny. Nie sposób przecenić jego walorów, gdy w upalne dni zbierze się nam ochota na wycieczkę w rejony, gdzie żaden „płaski”się nie wbije.
Zdarzyło się, że na miesiąc zostaliśmy bez seata. Chłop zabrał się za gruntowny remont blach. Jak już szczęki opadły z wrażenia zawodowym blacharzom i mechanikom, na widok artystycznego spawu Chłopa (no bo jak to miejski wykształciuch zabiera się za spawanie), wniosłam swój wkład w remont, nakładając konserwację. Syf stał się jedynym środkiem transportu. 
 Nawiasem mówiąc, Chłop obecnie dostaje propozycje spawania cudzych aut :-)))





Zdarzyło się nam kilkukrotnie uczestniczyć w charakterze widzów, w zlotach starych aut militarnych.
-Dlaczego nie zabierzesz Syfa na zlot?- ustawicznie pytałam.
-Eee.... nie.
-No, ale czemu nie?
-A, bo nie. No może w przyszłym roku.
Pewniego dnia przybył jeden znajomy. Pooglądał Syfa, pomacał, poskrobał paznokciem, powąchał i ocenił stan wykonania na trzy z minusem. Przestałam wówczas dopytywać się o udział Syfa w zlocie, a Chłop stracił serce do swojego kolegi.

Nie wiem, czy wiecie, ale kiedy zepsuje się Wam auto, stanowi to kłopot, nieprzyjemność. Ale kiedy zepsuje się Wam pojazd typu Syf lub utkniecie gdzieś w terenie, to wówczas przeżywacie przygodę.
W dzień wigili mój Chłop i jego Syf również przeżyli przygodę.

Kilka dni przed wigilią zaproponowałam Chłopu, aby może zamiast baby, użył sobie do pomocy przy ściąganiu drewna Syfa, który stoi i rdzewieje w stodole. Babę bowiem bolą już plecy od dźwigania i odśnieżania podwórka.
„A nie, bo zimno i nie odpali”, „A nie, bo opony nie na taki głęboki śnieg”- słyszałam w odpowiedzi.

Tak myślałam, że aż zmarszczka mi się na czole zrobiła i wymyśliłam. Przecież Chłop zdolny, pomysłowy, a niech więc Chłop zaprojektuje i zrobi Syfowi łańcuchy na koła. Gotowe są drogie, sprzedający i tak robią je sami, to co, mój nie zrobi? Przecież nie gorszy. I tak Chłop myślał, że dwie zmarszczki mu się na czole zrobiły, po jednej na każde koło. Zrobił badania materiałoznawcze (tzn zerżnął pomysł od sprzedających na allegro), słabe punkty zaminił na silne (tzn gumy zastąpił śrubami rzymskimi) i ruszyliśmy „płaskim” poprzez śniegi do miasteczka, by zakupić 12 metrów łańcucha.

Dzień przed wigilią łańcuchy były już pospawane, założone na koła, próbna jazda po śniegu wypadła znakomicie. W dzień wigilijny Chłop postanowił popracować trochę nad drewnem na opał i ruszył wyciąć kilka samosiejek z rowów przy naszych polach.

Przygotowuję kolację wigilijną, czekam, Chłop nie wraca. Kolacja w zasadzie już gotowa. Biorę psa na spacer i idziemy szukać Chłopa. Wychodzę z domu, widzę za sadem Syfa i krzątającego się, zgiętego w pół Chłopa. „Co jest?”-myślę sobie. „Śnieg przecież nie jest tam głęboki”. Syf znajduje się dokładnie w miejscu, gdzie zawraca pług, jeśli zdarzy mu się tu zabłądzić. Podchodzę bliżej, patrzę, a Syf wbity w zaspę, którą utworzył zawracający w tym właśnie miejscu pług. I taki jakiś ten Syf mocno przekrzywiony. Intuicynie nie biegnę po aparat fotograficzny czując, że dostanę po łbie łopatą, jeśli utrwalę tę chwilę dla potomności. Widząc stropioną minę i słysząc absolutnie nie wigilijne słowa, pytam cichutko i nieśmiało: „Może ci pomóc, kochanie?” Machając łopatą zagajam rozmowę, aby dowiedzieć, jak to się mogło stać? Drogę przecież rozjeździł sobie wczoraj.
-A bo tak mnie wyrzuciło.
-A co, baby nie było obok, żeby mówiła „wolniej, wolniej”?
-Bo wiesz, ta zaspa, tak jakoś mnie przechwyciła.
Patrzę ze zdziwieniem, zaspa całkiem z boku drogi.
-Jak ona cię przechwyciła? Wysunęła długie łapska, czy otwarła wielką gębę?
I tak omal nie spędziliśmy wieczoru wigilijnego razem z Syfem, co niewątpliwie miałoby miejsce, gdyby nie udało się nam go odkopać. Na moją propozycję, aby zostawić Syfa w cholerę w tej zaspie, bo przecież nikomu nie przeszkadza, Chłop machał coraz szybciej łopatą. Z czego wysnułam wniosek, że taki plan nie wchodzi w rachubę i lepiej będzie, jak i ja zabiorę się do roboty.

 Przy barszczyku wigilijnym wyciągnęłam z Chłopa prawdę. Okazało się, że pomylił sobie łańcuchy ze skrzydłami. Myślał chyba, że jak założył łańcuchy na przednie koła Syfa, ten zacznie latać.
-A bo ja chciałem sobie drogę poszerzyć. Pomyślałem, że jak rozpędzę się z tej górki i wjadę w zaspę, to ona zrobi takie „pufff...” i będziemy mieli szerzej.
Jasne, tylko po co nam szersza droga, on sobie chciał zrobić po prostu to „pufff...." Tylko akurat trwała dwudniowa odwilż i śnieg z sypkiego zamienił się w ciężką klejącą wielką breję. Zamiast „puff...” było „plask”, i dodatkowa praca fizyczna, jakby mało było tej codziennej podstawowej.


Jutro Chłop zakłada łańcuchy również na tylne koła. Już się boję, w jaki sposób będzie testował możliwości Syfa? Czy przeżyjemy kolejną przygodę? Odpowiedź na to pytanie przyniesie przyszłość...



czwartek, 23 grudnia 2010

Trza pogadać ludzkim głosem...

Trza pogadać ludzkim głosem, jak to z okazji Wigili mawia moja siostra. Z tego powodu  naszło mnie, aby i Wam powiedzieć coś prosto od serca.
Już piąty miesiąc przynależę do subkultury blogersów. Nigdy wcześniej nie byłam nawet czytelnikiem blogów. Więcej, wydawało mi się, że to narzędzie komunikowania się dla zblazowanych nastolatków. Nie wiem dokładnie, co skłoniło mnie do wejścia w ten świat, skoro nie miałam pojęcia, z czym się to wiąże?
W tej chwili nie jest to istotne. Ważne jest jedno, nie przypuszczałam, że poprzez bloga trafię w inne światy. W Wasze światy.
Jestem samotnikiem, w realu nie lubię odwiedzać ludzi, wchodzić im do domów, rozgaszczać się. Kłóci się ta cecha z moją ciekawością charakterów ludzkich, bo jak tu poznawać ich, rozmawiać, wymieniać poglądy, skoro nie mam potrzeby wychodzenia do ludzi?
Nadal, pomimo że płynie piąty miesiąc, jestem zachłyśnięta możliwością dyskretnych wizyt w Waszych domach i czytania tego, czym zechcenie podzielić się z całym światem.
Znalazłam u Was rzeczy, o których nawet nie wiedziałam, jak mogą mnie zaciekawiać.

Nigdy nie trzymałam kontaktów z żadnymi osiedleńcami, przeszczepionymi z miasta na wieś. Wiedziałam oczywiście, że nie jesteśmy jedyni w swoim rodzaju, jednak nie odczuwałam potrzeby integracji z tą grupą. Dziś postrzegam to zagadnienie inaczej. Z zapartym tchem śledzę, jak radzą sobie mniej lub bardziej zainstalowani na wsi osiedleńcy. Czytam, co mają w głowach, jakie problemy ich nurtują? Zastanawiam się, czy ja rozwiązałabym pewne sprawy inaczej. Przypominam sobie nasze trudne początki, zanim udało się nam jako tako ogarnąć. Pozornie abstrakcyjne dla mnie tematy, które poruszane są na niektórych blogach, zaczynają coraz bardziej do mnie przemawiać, pomimo, że nie muszę wcale się z nimi zgadzać. Fascynuje mnie zaglądanie do ludzkich głów i analizowanie motywów. Może Oni wiedzą coś, czego ja nie wiem? Ciekawi mnie takie życie, w jakim sama nigdy nie chciałam uczestniczyć. Bo ja zawsze będę i chcę być mieszczuchem na wsi, który korzysta ze wszystkich dostępnych finansowo zdobyczy cywilizacji. Takie życie sobie wybrałam i nie aspiruję do innego.

Wiele frajdy dostarczają mi blogi, gdzie mogę znaleźć inspiracje kulinarne i pozachwycać się dekorami mając nadzieję, że doznam natchnienia, lub motywacji do pracy. Często, mając dzień lenia, podglądam dziewczyny w kuchni. Po kilkunastu minutach mój leń się chowa, a ja dziarsko ruszam uczynić coś, co sprawi radość nam wszystkim. Będąc schowanym w chatce na końcu świata, przebywając ze sobą 24 gdziny na dobę, szczególnie zimą, trzeba robić sobie drobne przyjemności i nieustannie się zaskakiwać.

To dopiero pięć miesięcy, a ja poznałam tyle ciekawych światów. Z niecierpliwością oczekuję nowego roku, gdyż za każdym kliknięciem myszki czai się coś nowego, niespodzianego. Czy to nie jest magiczne?

Dla wszystkich tych, którzy...
dostarczają nam emocji, wzruszeń, poprawiają humor, stanowią inspirację, intrygują poglądami i sposobem życia oraz wszystkim przyjaciołom, sympatykom, śledzącym moje wpisy mniej lub bardziej jawnie, przypadkowym gościom, którzy trafili na stronę googlując abstrakcyjne frazy typu: „dialogi o posranym życiu” i jakimś cudem trafiają do mnie (autentyk!)

...zmontowałam kartkę z życzeniami od wszystkich mieszkańców Tuskulum:


A to wszyscy mieszkańcy Tuskulum, którzy życzą Wam wesołych Świąt :-)


Szczególne podziękowania i życzenia pragnę przekazać parze blogersów, od których przed chwilką, za pośrednictwem listonosza, dostałam realną karteczkę. Kochani! Kartka zwaliła mnie z nóg! Jest cudna i tyle jest w nią włożonego serca, że aż łza się w oku ze wzruszenia kręci. Mam nadzieję, że atmosfera naszego Tuskulum pomogła Wam odnaleźć się i podjąć decyzję o wspólnej drodze przez życie. Jeśli tak, jesteśmy dumni z naszego wkładu w Wasz związek. Jeżeli nie, i tak życzymy Wam szczęścia :-)

niedziela, 19 grudnia 2010

Jak zbudować dom babą.

Znów otwarła się moja magiczna, stara szafa i tym razem wypadła z niej książka, która znakomicie przyda się niejednemu w dzisiejszych trudnych czasach. Po Nowym Roku bowiem, tradycyjnie już ceny na wszystkie produkty wzrosną, by żyło się lepiej.
Powiem szczerze, że przeczytałam ów instruktaż od deski do deski i jestem podbudowana, gdyż naprawdę uczy on budowy domu z niczego. Jest to alternatywa nawet dla mnie, jeśli nie podołamy z kosztami utrzymania się na obecnym gospodarstwie. Prócz tego, że książka uczy, jak  zbudować dom z chrustu i gliny, to jeszcze z treści i obrazków wynika, że ów budynek można wznieść używając do tego jedynie własnej baby i młodzieży nieletniej. Co w tym czasie robił chłop? Tego instruktaż nie podaje.

To, że sobie lekko temat traktuję, nie oznacza, iż jest to jakiś gniot. Budynki wg projektu autora wyglądają bardzo solidnie, a tylko kwestią wykończenia jest to, czy posiadają przy tym walory estetyczne.
Obecnie modne są wszelkiego rodzaju kursy, które uczą, a właściwie przypominają, jak buduje się ekologiczne tanie domy z materiałów tanich, ogólnodostępnych, zdrowych. Osoby zorientowane  w temacie, zapewne nic odkrywczego tu nie znajdą. Dla mnie jednak była to mocna lektura. Zrobiły na mnie wrażenie zarówno użyte materiały- chrust i końskie oraz bydlęce łajno, jak i sposób budowania babą na kilka dziesięcioleci przed hasłem „kobiety na traktory”.
Jak pisze autor we wstępie, książka jest na tyle bogato ilustrowana, że nie trzeba umieć ani czytać, ani pisać, aby przy jej pomocy wznieść budynek mieszkalny.

domy na bazie chrustu i gliny


Aby nie być gołosłowną, zamieszczam kilka ilustracji, jak babą i młodzieżą nieletnią wznieść dom, oczywiście w ciągu jednego sezonu, czyli od wiosny do jesieni. A dziś domy i 20 lat się buduje.
Trochę mała ta budowa, ale niech będzie, że to przykład. Pełen folklor- baby zachuszczone, ale bose, młodzież nieletnia w mundurkach.


Prace coraz trudniejsze. Zostały same baby, nadal bose, młodzież nieletnia zapewne pobiera nauki w szkole. A ja przez całą lekturę zachodziłam i nadal zachodzę w głowę- gdzie jest chłop?

Nurtuje mnie jeszcze jeden poważny problem związany z materiałem użytym do budowy owych domów. Jaką u licha rolę spełnia krowi gnój, który autor nakazuje użyć do wykończenia poddasza i to od strony wewnętrznej? Na ścianę szczytową przewidziano zaś łajno końskie. Gnojówka ma też zastosowanie przy robieniu strzechy. Czy chodzi o to, że wiejski dom musi z definicji pachnieć w charakterystyczny sposób? 
I dlaczego akurat w ścianie szczytowej łajno końskie, a na poddaszu gnój krowi? 

Mój ulubiony obrazek z książki, prawdziwa sielanka:
Wreszcie widać chłopa, jest też szczęśliwy konik wyzierający ze stajni, a na horyzoncie widnieją wiatraki. A ja tak bronię się przed wiatrakami :-)

Poważnie mówiąc, to zadziwia mnie sposób napisania i zobrazowania tej książki, dbałość autora o szczegóły, takie jak bosa, zachuszczona baba, krajobraz w tle, konik, siano w stodole. Któż tak dzisiaj podręczniki pisze? Aż się chce wziąć tę książkę w ręce, przeczytać od deski do deski i zbudować sobie taki dom.

Przeczytałam i zdecydowałam, że zbuduję sobie taką metodą wiatrak :-)

środa, 15 grudnia 2010

Ikony.

Długo czekały na swoje 5 minut na blogu, głównie dlatego, że nie do końca jestem z nich zadowolona.

Nie jestem osobą religijną, ale od zawsze interesowałam się kulturą duchową ludzi, która przejawia się w symbolice, obrzędowości, sztuce. Owi ludzie –obiekty moich zainteresowań- nie sprowadzają się jedynie do naszego chrześcijańskiego kręgu kulturowego. Wręcz przeciwnie, traktuję ów krąg po macoszemu, a to dlatego, że znam go niejako od środka. A to wszystko z powodu terroru religijnego, jaki miałam w domu rodzinnym, a który zrodził bunt.
Odpowiada mi atmosfera pustych kościołów. Ich wystrój, im bogatszy, tym dla mnie lepszy. W moim umyśle spełniają swoją podstawową rolę propagandową- rzucają na kolana maluczkich. Mnie rzucają nie tyle ze względów związanych z wiarą, ale z podziwu dla dzieł sztuki stworzonych ludzką ręką. Zachwyca mnie, uważany przez niektórych za tandetny, styl barokowy, podziwiam wystrój starszych epok- gotyku, stylu romańskiego. Ornamentyka bizantyjska znana jest mi jedynie z obrazków w książce i wcale nie kojarzy mi się z wiarą. Ikonami zachwycam się traktując je jako dekorację. Chętnie wywieszę je na ścianie, nie po to, aby się do nich modlić, lecz by cieszyły oko. Na prawdziwe ikony mnie nie stać, z resztą nawet bym o nie nie zabiegała. Sama nie posiadając daru wiary, szanuję uczucia innych i nie chciałabym profanować poświęconej rzeczy.
Kiedy parę miesięcy temu odkryłam sztukę decoupageu, przede wszystkim zwróciłam uwagę na tworzenie ikon. Sądząc po tym, iż w książe były opisane na ostatnich stronach, zapewne instrukcje adresowane były do zaawansowanych dekupażystów. Powinnam była też się zastanowić, czemu odmówiono mi udziału w kursie „Ikony”, skoro wówczas jeszcze nie zrobiłam podstaw decoupageu.
Jestem jednak osobą bardzo niecierpliwą i upartą. Jak coś sobie wymyślę, natychmiast chcę to realizować, umieć i po prostu mieć.
Podczas jednej z wizyt we Wrocławiu wprawiłam matkę w osłupienie.
-Potrzebuję obrazki z twoich gazet, świątki, krzyże, jakieś reprodukcje starych obrazów z kościołów- zagaiłam wiedząc, że matka przechowuje archiwalne numery Naszych Dzienników, Niedziel, Pielgrzymów, etc.
Tak, moja matka wpadła w szpony sekty zwanej Radio Maryja. Tak, należy mi współczuć, szczególnie odkąd radośnie oznajmiła, że nie my, ale Radio Maryja stanowi jej prawdziwą rodzinę.
Ze zdumieniem i zmarszczką na czole, oznaczającą głęboki proces myślenia, położyła przede mną stos czasopism.
-A czego szukasz?
-Ikony będę robić. Potrzebuję kilku kolorowych obrazków w starym stylu.
-Dziecko, ja się tak modlę i na mszę daję za wasze nawrócenie...
-Jezus Maria, mamo, o czym ty mówisz? Msze opłacasz za nasze nawrócenie? Na cukierki lepiej byś mi dała!
Wyrodna córka ze mnie. Nie pomyślałam o tym, że matka oszczędza na lekach, a mnie cukierki chodzą po głowie. Tym bardziej przeraził mnie sponsoring, jaki uprawia ze swojej haniebnie niskiej emerytury.
-Ja cały czas wierzę, że WY się nawrócicie i modlę się o to.
Słowo WY odnosi się do całej najbliższej rodziny poza nią samą. Gdybyśmy wierzyli w mitologicznego staruszka z siwą brodą, MY modlilibyśmy się o to, aby się ocknęła i zaczęła szanować nasze uczucia bardziej niż odbiornika radiowego.
-To ty sobie szukaj, a ja ci przeczytam artykuł.
-Mamo, nie agituj mnie!
Ale matka już czytała. Wyłączyłam się więc i wertowałam czasopisma. Co jakiś czas przerywałam mamie i urządzałam jej przepytywankę z owej czytanki. Przy drugim już pytaniu ze zgrozą odkryłam, iż matka nie rozumie tego, co czyta! Co więcej, sam piszący przeczył sobie w co drugim zdaniu. Dlatego wyrwało mnie to z zamyślenia.
W tych okolicznościach, tłumacząc mamie -z marnym skutkiem- niekonsekwencję autora w sprawach zasadniczych dla jego wiary,  znalazłam obrazek, z którego wykonałam pierwszą w swoim życiu, taką oto ikonę:

Wycięte przedstawienie było dosyć grube, gdyż obrazek pochodził z okładki kolorowego czasopisma. Po nałożeniu około 30-tu wartstw lakieru do podłogi, nerwy mi puściły, bo nadal widać było brzegi wycinanki. Nie wiem, co sobie wtedy myślałam, w żadnym poradniku tego nie było, ale sypnęłam na mokrą warstwę lakieru garść pyłu- kurzu z podwórka. Po nałożeniu kilku następnych warstw lakieru i potraktowaniu obrazka patyną postarzającą, deska wygląda, jakby powstały na niej ze starości prawdziwe pulchry.
Patyna postarzająca to jedyne medium, jakie zakupiłam do produkcji tej i poniżej prezentowanych ikon. Resztę materiałów znalazłam w garażu i w stodole. Użyłam bardzo starych desek rozbiórkowych, złotej farby w spreyu i lakieru do podłogi, gdyż jeszcze wówczas nie odkryłam, że posiadam absolutnie rewelacyjny, zastępujący wszelkie kleje i lakiery do decoupageu, akrylowy lakier do boazerii.



Jasnogórska jest za bardzo kojarząca się z tematem, więc dostanie ją mama w prezencie.

Ale to były nadal eksperymenty i dziś wiem, że zrobiłabym te ikony nieco inaczej. Wiedziałam to również w momencie ich tworzenia, dlatego wybrałam najmniej podobające mi się motywy z zakupionego już w odpowiednim sklepie papieru do decu.
Do ikon powrócę, bo zostało mi sporo bizantyjskich obrazków. Zrobię je bardziej fachowo. Zamierzam też zabrać się za freski na pokrytych tynkiem deskach. W moim zamyśle będzie to wyglądać jak wyrwane fragmenty ścian z jakiegoś obiektu sakralnego.

W międzyczasie wykonałam też kilka dekorków.
Moje ukochane doniczki (chyba się wyspecjalizuję w nich, bo uwielbiam efekt końcowy:





 Idą święta, powinny być bombki. Moja pierwsza cieniowana. Słabo tu widać, ale w rzeczywistości jest przeurocza.

Do bombek jeszcze powrócę przed świętami, na razie jestem zajęta lepieniem pierogów i uszek na wigilię :-)))
Jak widać motywy na dekorkach się powtarzają. A to z tej przyczyny, że serwetki wyszły, ja z powodu zimy wyjść nigdzie dalej nie mogę, a kurier czy też poczta do nas nie dotrze, więc zamawianie czegokolwiek w tych okolicznościach przyrody jest bez sensu.

sobota, 11 grudnia 2010

Metr pod śniegiem.

Jeśli jeszcze raz usłyszę, że Dolny Śląsk jest najcieplejszym obszarem naszego kraju, walę w ryj! Wprawdzie nie wiem kogo, bo zazwyczaj słyszę to w telewizji. Mam zbyt małe otwory w ścianach, aby w przypływie złości, wzorem kibiców piłki nożnej, wyrzucić telewizor przez okno.
Śniegi u nas padają od pewnego czasu  non stop. Ostatnio sypało dwie doby bez przerwy.
Pamiętacie książkę S. Kinga lub fantastyczny na jej podstawie film „Lśnienie”?  Bohaterowie siedzą w hotelu kilka tygodni odcięci przez śnieg od świata. Obawiam się, że i nam to grozi. Patrzymy od czasu do czasu po sobie, komu pierwszemu odbije?

Dobrnął do nas wczoraj przez te śniegi sąsiad. Jakimś cudem spotkał we wsi listonosza. Odebrał naszą przesyłkę i przyszedł opowiedzieć ostatnie ploteczki na temat ciężkiej sytuacji mieszkańców, którzy muszą codziennie dostać się do pracy, tudzież odprowadzić dzieci na autobus szkolny.
Podobno wczoraj we wsi był pług. Dojechał mniej więcej do połowy wsi, po czym kierujący  rzekł kibicującym:
-Ja to pierdolę, dalej nie jadę!
I zawrócił ku osłupieniu gawiedzi.
Grą wstępną do owego pierdolenia była być może przygoda, która spotkała owego pługowego (płużystę?) bądź też jego kolegę dzień wcześniej. Bladym świtem wyjechał bowiem z bazy pług, zwany potocznie „białoruśką”, po czym słuch po nim zaginął. Nie wiem, czy się odnalazł, czy znajdą go na wiosnę, a może porwali go kosmici zafascynowani poziomem techniki mieszkańców tej planety? Wiemy jedno- jak pługowy pierdoli, to my nie mamy z tego żadnej przyjemności. A nawet więcej-mamy przerąbane! Żarcie i prąd jest nadal, ale mamy pozawalane terminowe sprawy w urzędach i innych miejscach użyteczności publicznej. Wychodzi na to, że musimy czekać do roztopów mając nadzieję, że nadejdą szybciej, niż wraz z wiosną.

Zamiast popadać we frustrację, postanowiłam kreatywnie wykorzystać swoje uczucia wobec odpowiedzialnych za naszą sytuację włodarzy gminy. Moja „sympatia” skupiła się przede wszystkim na naszym osobistym, ulubionym już zapewne i przez niektórych z Was, radnym Rysiu. Ze śniegu, który z podjazdu zgarniał Chłop (nadzieja umiera ostatnia, może jednak w poniedziałek uda się wyjechać z domu), stworzyłam podobiznę Rysia. Pomimo, że bardzo się starałam, wyszedł mi piękniejszy niż w rzeczywistości.
Mamy więc przy domu własnego radnego Rysia. Jest tak samo użyteczny i komunikatywny jak prototyp. Ma jedną wielką zaletę. Jak się do niego mówi, to nie odwraca się plecami i nie pomyka w siną dal. 

 A jednak ten nasz jest bardziej przydatny niż oryginał, gdyż służy naszemu Jaskrowi do podnoszenia na niego nogi :-)

czwartek, 9 grudnia 2010

Sami nie wiecie, co posiadacie.

Cytat ten, z popularnego powiedzenia „cudze chwalicie...”, dedykuję tym sześćdziesięciu procentom z pięćdziesięciu procent populacji naszej gminy, którzy zadecydowali, że w naszym regionie nic na dobre się nie zmieni. Połowa mieszkańców w ogóle sprawę zlekceważyła i zrobiła to, na co pozwala im demokracja. Olała sprawę. Każdy oczywiście ma prawo postrzegać ową kwestię na swój sposób. Szanuję opinię, że coś, co może być dobre dla mnie, dla kogoś innego już takim nie będzie.
Jasnym więc jest, że jestem subiektywna w swoich poglądach, gdyż swoje życie związałam z branżą turystyczną.
Często tak bywa, że urodzeni i wychowani w jakimś konkretnym miejscu, nie zauważamy walorów okolicy. „Miastowi” zachwycają się wsią, a „wsiowi” masowo migrują do miast narzekając na marazm i brak perspektyw u siebie w domu. Gdyby nie było tych perspektyw, to czy owe mieszczuchy tak tłumnie nie wyprowadzaliby się na wieś?

Kiedy mieszkałam i chodziłam po Wrocławiu, rzadko spoglądałam na szczegóły architektury, detale  mijane co krok na ulicach. Otoczenie było tak oczywiste, że aż niezauważalne Trzeba było nabrać dystansu, pomieszkać gdzieś indziej przez kilka lat, aby podczas kilkudniowych wizyt odkrywać miasto na nowo.
Jako osoba spoza tego regionu, nie skażona uprzedzeniami czy tym, co wyniosłam z domu, dostrzegłam w tej okolicy wielki potencjał. Dlatego to właśnie miejsce wybrałam sobie na dom.
Pogórze Izerskie, z widokiem na same Izery, 15 minut autem do Świeradowa, zabytki, walory przyrody, piękne widoki, potencjalne szlaki rowerowe, realne ścieżki spacerowe. I ta przeogromna, wspaniała, czasem aż bolesna cisza. Przełom Kwisy, w normalnie zarządzanej gminie, byłby już dawno rezerwatem krajobrazowym i terenem prawnie chronionym.

Przy tym wszystkim: zaniedbane, dziurawe drogi, na których wybijamy sobie zęby. Część ludzi w sołectwach nadal mieszka, jak w średniowieczu, gdyż do ich domów prowadzą polne drogi zalewane błotem podczas słoty, zasypywane śniegiem (i nie odśnieżane, bo polne) w czasie zim. Poza tym bezrobocie, brak oznakowania szlaków, niedbałość o cudem jeszcze ocalałe zabytki, marazm i degrengolada.

Wykorzystując walory tego miejsca ludzie mogliby znaleźć zatrudnienie w branży turystycznej bardzo szeroko pojętej, od gastronomii, poprzez gospodarstwa agroturystyczne, sprzedaż i produkcję pamiątek, wyrobów rękodzielniczych, etc. Obcując z ludźmi, gośćmi z zewnątrz, zmieniliby swoje życie, gdyż musieliby nauczyć się uśmiechać i być życzliwymi dla klientów. Jeśli nauczysz się uśmiechać do ludzi, to tak ci już pozostanie.
Nie trzeba za dużo robić w tej mierze, bo walory miejsca stwarzają ogromny potencjał. Wystarczy jedynie zadbać o tych kilka zabytków, odświeżyć pamięć o miejscach, które były atrakcją turystyczną „za Niemca”. Wówczas ludzie nie tylko pozostawaliby w gminie i płacili do jej kasy podatki, ale sprowadzaliby się nowi, ze swoimi pomysłami i pieniędzmi do zainwestowania.
Mój zabytkowy, regionalny dom przysłupowy i czyste niebo, którym delektuję się dzień po dniu.

Tymczasem pomysłem naszych nowych-starych włodarzy jest, między innymi, perwersyjnie chory pomysł postawienia na terenie ciasno zabudowanej gminy elektrowni wiatrowej. Przy czym wiadomym jest, iż nie postawią jej sobie w środku miasteczka, ale u nas, w sołectwach, pod naszymi oknami, całkowicie rujnując walory przyrodnicze i historyczne tego miejsca. Pomysłem zaś na danie ludziom zatrudnienia jest przetwórnia kurcząt, cokolwiek to oznacza. Dla kurcząt zapewne nienajlepiej, ale chyba też niezbyt dobrze dla ludzi. Gdybym była młodą mieszkanką naszego gminnego miasteczka, z perspektywą rozbierania kurczaków za kilkaset złotych miesięcznie, udałabym się na emigrację jak najdalej. I kto wie, czy taki los nie czeka naszej gminy? Pozostanie w niej jedynie burmistrz, radny Rysio, sołtyska Viola i ich wiatraki. 
Symulacja farmy wiatrowej na terenie Pogórza Izerskiego. Tak może wyglądać mój krajobraz, jeśli włodarze gminy przepchną swoje chore wizje.

Nie muszę chyba dodawać, że teren ten zupełnie nie nadaje się wg biegłych na lokalizację wiatraków, nie tylko ze względu na wybitne walory przyrodnicze miejsca, ale również na brak dostatecznie silnych wiatrów w naszej okolicy. Zdanie biegłych jednak nie jest brane pod uwagę przez urzędników, gdyż liczy się kasa z Unii za sam wiatrak, a nie za to, że ma on działać. Przynajmniej odpadnie problem rzucania cienia i emitowanych infradźwięków. Gdybym żyła w normalnym państwie, spałabym spokojnie. Miałabym pewność, że chory pomysł lokalnych urzędników zostanie odrzucony przez organ nadrzędny. Ale niestety mieszkam w takim kraju, gdzie układy, znajomości i łapówki przebijają zdrowy rozsądek.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Nasz dom przysłupowy.

Poszukując 10 lat temu swojego miejsca na ziemi, los przez cały czas, w zasadzie od samego początku,  podsuwał nam pod nos ofertę domu, w którym ostatecznie przyszło nam zamieszkać. Wówczas ta okolica wydawała się nam zbyt odległa od centrum cywilizacji, który stanowił dla nas Wrocław. Nasza świadomość ogarniała tereny do Lwówka Śląskiego, ale dalej roztaczała się w naszych wizjach ziemia nieznana, mityczna, coś na kształt Krainy Psiogłowców.
Przez dwa lata, w niemal każdy weekend,  jeżdżenia po całym regionie nie znaleźliśmy dla siebie nic wygodnego i odpowiadającego naszym wizjom. W końcu, z braku innych ofert,  postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę w nieznane rubierze Dolnego Śląska. Oczywiście, potem okazało się, że przecież w czasach studenckich odwiedziliśmy pewnego razu sąsiadujący teraz z nami Zamek Czocha, ale jakoś fakt ten wcześniej nam umknął.
To było dziwne uczucie, jakiego nie doświadczyłam nigdy wcześniej zwiedzając domy na sprzedaż. Nie była to może oferta idealna, (na 10 punktów w skali ideału daję jej 8), ale okazała się najlepszą ze wszystkich. A domów obejrzeliśmy przez te dwa lata z kilkadziesiąt. Ogarnęła mnie ekscytacja połączona z wizją naszgo życia. Do domu można było się sprowadzać natychmiast (nie bez przygód, o których napiszę kiedy indziej), gdyż piętro poprzedni właściciel wyremontował w latach 70-tych. Parter i pomieszczenia gospodarcze wyglądały tak, jak je Niemiec zostawił.
Wydaje się, że było to tak niedawno, a jednak w tamtych czasach nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, jaki skarb nam się trafił. Wiedzieliśmy, że to stary, zabytkowy dom z duszą, liznęliśmy na studiach podstawy architektury, jednak nie do końca ogarnialiśmy fakt, że dom ten przynależy do grupy regionalnego budownictwa charakterystycznego tylko dla pogranicza Niemiec, Czech i Polski. Z takim zastrzeżeniem, że na terenach Polski domów tych zostało najmniej.

O domach przysłupowych zrobiło się głośno w kontekście powodzi w Bogatyni. Wiele z tych niszczejących i tak zabytków zostało bezpowrotnie straconych. I dopiero wtedy podniósł się krzyk. Tak to jest w naszym kraju, że o zabytki mało kto się troszczy, póki stoją. Jak znikną, robi się zamieszanie. Ruszyła więc akcja „ratujmy domy przysłupowe”. Tylko, że już niewiele z nich jest do uratowania.
Co to jest dom przysłupowy? Wyjaśnię prostymi słowami, bo googlując zagadnienie napotykamy na definicję rodem z książęk dla bardzo uzdolnionych architektów. Jednym słowem- tak motają, ze sama wiedząc, o co chodzi, przestaję rozumieć ideę tej konstrukcji.

Domy przysłupowe były budowane na potrzeby tkaczy. Cała nasza okolica specjalizowała się w tkactwie, stąd w każdej niemal wsi przynajmniej jeden przysłup zachował się po dziś dzień.
Dom musiał być tak zbudowany, aby drgania z potężnych, opieranych o ściany warsztatów tkackich, nie wprowadziły rezonansu na resztę konstrukcji i nie doprowadziły do zawalenia się całej chaty. Jak to uzyskiwano? Otóż stawiano słupy i na tych słupach budowano lekkie piętro z w konstrukcji szachulcowej. Szachulec, to połączenie drewnianych belek z wypełnieniem z gliny. W dużych domach, takich, jak nasz piętro to stanowiło mieszkania letnie dla robotników (nie było ogrzewane), potem dla turystów. Warsztaty tkackie i mieszkanie właściciela mieściło się w izbie na dole pod tymi słupami. Przy słupach bowiem, na parterze, budowano niezależne (nie związane z resztą budynku) solidne drewniane ściany, o które opierano warsztaty tkackie. Krosna przenosiły drgania na te niezależne od reszty konstrukcji ściany, które nawet jeśli wpadały w rezonans, to nie miały możliwości przekazać drgań dalej. Pojęcie „przysłup” oznacza więc ścianę domu stawianą przy słupie, ale z nim nie powiązaną. Jeśli ktoś chciałby rozebrać parter domu, powstałaby ciekawa, ale nadająca się do użytku budowla- dom (piętro) na słupach, a pod spodem nic.

Domy przysłupowe pierwotnie były budowane z drewna i gliny. Stropy miały piekne belkowania. Z czasem jednak zmieniała się moda, a przepisy przeciwpożarowe wymusiły na ludziach tynkowanie, czego tylko się dało. W niejednym pokoju belkowy strop został przykryty podbitką i otynkowany. Podcienie pod słupami zostały wypełnione cegłą (tak jest u nas) choćby po to, aby ocieplić wnętrze. Nie odebrało to uroku stremu domowi, choć tam, gdzie tylko było to możliwe, odsłoniliśmy drewniane stropy.

W dzisiejszych czasach, na terenie naszego kraju, można spotkać domy przysłupowe albo obdrapane, albo z białymi ścianami. W epoce ich świetności domy te były niezwykle kolorowe. Obecnie jesteśmy w trakcie remontu jednego z pomieszczeń, które użytkujemy jako sypialnię. Mamy możliwość zerknięcia przy skrobaniu farby, jakie kolory dominowały na poszczególnych etapach użytkowania. Są tam kolorowe wzorki, niczym freski antyczne, ale przede wszystkim dominują odcienie koloru niebieskiego, do czego nawiązujemy malując ściany na ten właśnie odważny kolor.

Domy przysłupowe były lokowane w konkretnych praktycznych ku temu miejscach. Ze względu na specyfikę wyrobu tkanin, potrzebny był rzemieślnikowi dostęp do wody. W naszym wypadku i w wielu innych jest to strumień oraz łąka przy owym strumyku, gdzie suszono i bielono na słońcu tkaniny.

czwartek, 2 grudnia 2010

Dwa wariaty.

Jestem pewna, że w giminnych instytucjach mamy opinię dwóch wariatów, po których nie wiadomo, czego się spodziewać. Istnieje też fobia miejscowych urzędników w stosunku do ludzi z miasta. Bo nie wiadomo, kto to w zasadzie jest, jakie ma znajomości w tym Wrocławiu, po co w ogóle tu przyjechał, a może szpieg jakiś, a może jehowita, albo tfu, tfu, wybacz dobry boże, ateista-satanista. Bo co myśleć o takich, co ani razu nie stawili się na sprzątaniu kościoła, flaszki też nie postawili, ani na ławeczce przy piwku nie usiedli? Lepiej się od takich trzymać z daleka, tylko co zrobić, jak wariaty same przyjdą ze sprawą do urzędu?
Nie jesteśmy awanturnikami, nie uważamy, że wszystko się nam od życia należy, ale znamy swoje prawa i obowiązki urzędników. Kiedy trzeci raz (po niezliczonej ilości wykonanych telefonów) przyszłam parę lat temu z prośbą o pozwolenie na wycinkę zagrażających naszemu życiu topól, ze spokojnej, wycofanej, życzliwej Riannon wyszła suka alfa. Urzędniczka, spokojnie popijając herbatkę, bezczelnie na moją stanowczą już prośbę odparła, iż nie ma czasu zająć się naszym problemem. I to był wielki błąd. Riannon urządziła w wydziale piekło, zakończone oficjalną skargą do burmistrza. Sądząc po nerwowych reakcjach na nasz widok, do dziś pamiętają ten incydent. Ja też pamiętam, bo nie sądzę, abym kiedykolwiek tak strasznie się darła (ale zaznaczam, że merytorycznie) w jakimś urzędzie. Zapewne też dlatego, że profilaktycznie wszelkie sprawy załatwia opanowany i bardziej psychicznie zrównoważony chłop.

W tym roku, po wiosennych roztopach, zatkał się przepływ pod drogą obok naszego domu. Po każdych opadach powstawały po obu stronach drogi mniejsze lub większe jeziorka, a podczas większych opadów, prawdziwa rzeka płynęła drogą. Znając realia, Chłop z sąsiadem postanowili sami przepchać przepust, ale okazało się to bez ciężkiego sprzętu niewykonalne.
Nad przepustem dumała pani sołtys, kiwał się radny Rysio. W końcu umyślili, aby winą obarczyć lesników, którzy rzekomo zarwali przepust przy okazji zwózki drewna. Pomijając fakt, iż żadne drzewo nie jest tędy zwożone, przepust zarwany nie był, tylko zapchany mułem. Leśnicy oddali więc obowiązek usunięcia problemu ponownie do Urzędu Gminy.
Radny Rysio uporczywie też twierdził, że to nasza wina, gdyż liście z wierzby rosnącej na posesji, zapchały rurę. Wtedy zaczęłam intensywnie przyglądać się radnemu Rysiowi, analizując tym samym jego poziom intelektualny. Wierzba bowiem rośnie po drugiej stronie zapchanego przepustu, na niższym niż wylot rury poziomie. Rysio, objęty jak mniemam za młodu obowiązkiem szkolnym, nie zetknął się najwyraźniej z prawem grawitacji.
Zatkany przepust średnio uperdliwał nam życie, zalewał wprawdzie kawałek ogrodu, ale i tak nie miałam wówczas weny, aby tę część posesji ogarniać. Przyglądaliśmy się więc spokojnie, jak urzędnicy załatwią tę mokrą robotę. Trwało to równe cztery miesiace. Potrwałoby dłużej, ale sąsiedzi potruli się, gdyż zalało im ujęcie wody w studni. Znów załatwienie prostej sprawy zakończyło się karczemną awanturą, tym razem zrobioną przez sąsiadów, straszeniem złożenia zawiadomienia do sanepidu, powiadomienia wszystkich świętych oraz księdza proboszcza. Na drugi dzień przyjechała koparka, problem rozwiązano w kilkadziesiąt minut.
Czego to uczy ludzi? Może po prostu właśnie tak należy z urzędnikami rozmawiać?

Po numerze, jaki z Chłopem wycięliśmy w sprawie przejęcia drogi od powiatu przez gminę (z odpowiednim pismem do Starosty Powiatowego) oraz wystawienia niezależnego kandydata na radnego, włodarze i urzędnicy za bardzo nie wiedzą, jak nas traktować i co z nami zrobić? Pupilami burmistrza nie jesteśmy, nie mamy codziennie, tak jak pani sołtys, odśnieżonej od bladego świtu drogi. Nawiasem mówiąc, co to za polityka, że puszcza się pług do wsi z nakazem odśnieżenia tylko dojazdu do sołtysa mieszkającego na samym początku miejscowości? Gdzie tu logika, gdy po telefonicznej lub osobistej awanturze, trzeba pług fatygować jeszcze raz z oddalonego o 6 km miasteczka, by odśnieżył całą resztę?

Ów przydługi wstęp, obrazujący nasze relacje z miejscowymi decydentami, miał wyjaśnić, dlaczego przedwczoraj, po pierwszej telefonicznej kulturalnej rozmowie, wieczorem zostaliśmy na powrót połączeni ze światem zewnętrznym. Wariatów najwyraźniej lepiej nie drażnić, bo nie wiadomo, do kogo jeszcze napiszą i co zrobią. I słusznie rozumują owi decydenci, bo mamy jeszcze na nich kilka „bacików” w zanadrzu. Myślę, że groźba złożenia powiadomienia do prokuratury o stworzeniu zagrożenia dla zdrowia i życia poprzez uniemożliwienie dojazdu do nas pogotowia lub straży pożarnej, powinna wywołać spodziewany efekt. W końcu dom jest drewniany, w sezonie grzewczym narażony na pożar, a my używamy na co dzień takich sprzętów jak piła łańcuchowa czy siekiera. Można też spaść ze stromych schodów.

Dobrze się stało, że Chłop skutecznie zadzwonił z interwencją, gdyż wczoraj od rana w mediach ostrzegali przed kolejnymi śnieżycami, wybitnie obfitymi w naszym regionie. Długo się nie zastanawialiśmy, założyliśmy łańcuchy na koła auta i ruszyliśmy uzupełnić zapasy.
Do domu dotarliśmy na godzinę przed zawieją. To już nie był spokojny, wywołujący senność i uczucie rozleniwienia niż genueński. To była jakaś koszmarna wschodnia zołza wywołująca irytację i pobudzenie. Przyniosła wraz z huraganowym wschodnim wiatrem kilkunastostopniowe mrozy oraz tak obfity śnieg, że ten z poniedziałku jakby nie istniał.
Jednym słowem, znów odcięło nas od świata, ale szczęściem zaopatrzyliśmy się w świeże zapasy. Możemy obecnie, w stanie relaksu, słuchać apokaliptycznych wieści z dróg regionu i z samego Wrocławia.

Pojawiają się wyrazy zaniepokojenia i współczucia odnośnie naszej sytuacji. Ja uważam, że mamy bardzo komfortowe warunki. No, może małą niewygodą jest fakt, że zapomniałam kupić puszkę kukurydzy i nie mam jak po nią wyskoczyć, ale to przydarza mi się we wszystkie pory roku. Nie będę po puszkę kukurydzy jechała 6 km do miasteczka również latem.
My współczujemy i niepokoimy się o naszych przyjaciół i rodzinę w mieście, którzy codziennie muszą dostać się do pracy, a potem do domu. Stoją w kilometrowych korkach, tracą godziny cennego czasu, w zimnie, w nerwach, w ciemnościach, lub z powodu paraliżu komunikacji, idą piechotą po pośniegowym błocie, w zaspach, w kilkunastostopniowym mrozie.

My, w ten ciężki czas, remontujemy sypialnię i motywujemy się smakowitymi daniami z różnych stron świata.
Japońskie sushi z akcentem staropolskim, gdyż jako farszu użyłam śledzi w occie. Absolutna rewelacja, brak mi słów. Z okazji przybycia niżu genueńskiego zrobiłam tę japońsko-polską ucztę aż dwa razy.

kolejne słowiańskie danie. Czeskie knedliczki z kajzerek okraszone boczuniem (okradłam dzięcioła) oraz kapustą kiszoną.

Dziś Riannon podała staropolskiego (poważnie) kurczaka z nadzianką. Tak się na niego zasadziliśmy, że nikt nie pomyślał o cyknięciu jego pamiątkowej fotki :-)

W niedzielę mamy w naszej gminie dogrywkę wyborczą. Ostatecznie rozstrzygną się losy osoby burmistrza. Z powodu aury i obsuwu w odśnieżaniu, istnieje niebezpieczeństwo, że nie damy rady pojechać 6 km do okręgowej urny wyborczej. Jak na wariata przystało, Chłop powiedział, że nie podaruje. W najgorszym wypadku założy baranicę, weźmie kostur w jedną rękę, w drugą rękę babę i pójdzie zagłosować, choćby miał brnąć dzień przez śniegi :-)

wtorek, 30 listopada 2010

Życie pod śniegiem.

Przyszedł do nas wczoraj. Zapowiadany, spodziewany, duży śnieg. Sparaliżował pół kraju. Nas odciął od reszty świata. W takich chwilach ludzie przechodzą prawdziwy test charakteru i umiejętności organizacji sobie życia. W tych momentach wiekszość konfrontuje swoje marzenia o życiu na końcu świata z brutalną rzeczywistością, która wymaga, abyśmy w takich chwilach radzili sobie sami.

-Dzień dobry- Chłop postanawia jednak przypomnieć o nas, odciętych drugi dzień od świata, szefowi śmieciarzy, który zimą ma obowiązek utrzymywać drogi w stanie zapewniającym kontakt z resztą kraju- Czy ja mogę porozmawiać z kimś odpowiedzialnym za odśnieżanie?
-A CO BOLI???- odpowiada panienka po drugiej stronie słuchawki.
Przez chwilę Chłop zastanawia się, czy przypadkiem nie połączył się z lekarzem rodzinnym.

Niestety, tak tu jest, że jak nie rzucisz do nich osobiście „kurwą”, to nie ma co liczyć na potraktowanie sprawy poważnie. Ową „kurwą” rzucić jednak trzeba osobiście w twarz naczelnemu śmieciarzowi, ale jak to zrobić, gdy nie można wyjechać z domu? Błędne koło. Jeszcze nie jesteśmy na tym etapie, aby zniżać się do poziomu odbierania świata przez mniej lub bardziej ważnych śmieciarzy, „kurwy” więc nie lecą. Nie wierzymy za bardzo w zapewnienia, że jeszcze dziś zostaniemy odkopani. Telefon został wykonany profilaktycznie, bo za jakiś czas będziemy jednak musieli uzupełnić zapasy. Dziś, jutro, a może nawet i pojutrze możemy zająć się survivalem tu na miejscu.

I kontemplacją poczynań zwierząt zarówno domowych, jak i gości przylatujących pod okna sypalni.

Widok na dom i niewidoczną spod śniegu drogę

Widok z okna salonu

Widok z okna sypialni

Widok z podwórka na skalniak


suczki emerytki- Fiona i Triss- zastanawiają się, jak mają do licha kucnąć na siku w tych zwałach śniegu.

Ale i tak najbardziej przerąbane ma Gaja- szpic mały. Pokrywa śnieżna jest dwukrotnie wyższa niż ona. Zdjęcie pod okapem domu.


Ambiwalentne uczucia psiaków. niby chce się poharcować w śniegu, ale łapki szczypią już od mrozu.

Fiona. Tu zadziwiająco podobna do swej nieżyjącej już babci Bułeczki.




Nasz przyjaciel dzięcioł Duduś. 
Wreszcie udało mi się zrobić fotkę, jak posila się boczkiem za oknem naszej sypialni. 







sobota, 27 listopada 2010

Niż Genueński.

Pośród wielu przedziwnych, a nawet strasznych rzeczy i zjawisk, które mnie fascynują, niż genueński zajmuje jedno z czołowych miejsc. Być może nie powinnam przyznawać się do tego rodzaju uczucia, gdyż niże genueńskie stanowią przekleństwo w naszej szerokości geograficznej. Ale czy ja mogę cokolwiek na to poradzić? Nie mam wpływu na katastrofalne opady deszczu czy śniegu, które ów niż generuje.

Kolebką niżów genueńskich jest Ocean Atlantycki. Wędrują następnie nad Hiszpanię, potem nad basen Morza Śródziemnego, gdzie pochłaniają ogromne ilości pary wodnej. Następnie przemieszczają się w kierunku północnej części Włoch. W okolicach Genui zbaczają i udają się nad Europę Środkową. Tam, w zależności od kaprysu owego bytu, następuje dramatyczny zrzut olbrzymiej ilości wody, która w ciągu doby potrafi zalać, lub sparaliżować śnieżycami znaczną część kraju. Najczęściej ma to miejsce na pograniczu Polski, Czech, Słowacji, Niemiec.

Kilkukrotnie niż genueński i mnie sponiewierał. W sierpniu tego roku, akurat podczas nawałnic, które zalały cały region, przyszło mi wystawiać psiaki. Zmoczone dupsko jest jednak niczym przy stratach materialnych, jakie są udziałem tysięcy ludzi.
Kilka lat temu byliśmy blisko katastrofy. Niż genueński, który dotarł do nas w styczniu, zamienił się w huragan Cyryl. Wiał wiatr o sile 160 km/h, noc z powodu ciągłych błyskawic, była jaśniejsza od dnia. Pierwszy raz w życiu widziałam, jak deszcz i śnieg padają poziomo. Z niepokojem, graniczącym raczej już z histerią, spoglądałam na kilka ogromnych topól rosnących tuż przy naszym domu. Cyryl robił z nimi, co chciał. Co chwilę odrywały się od nich większe czy mniejsze kawałki i lądowały na naszej posesji. Pilnowałam, czy któraś nich nie poleci w całości. A że wszystkie rosły nachylone w stronę domu, nie dziwcie się, że mieliśmy mokro w gaciach.





Tak wyglądało podwórko po większych wiatrach zanim wycięliśmy zagrażające nam topole.

Czereśnia za stodołą przestała istnieć. Rozerwało ją na pół. Niewiele brakowało, a wszystko przestałoby tu istnieć, bo jakimś niewytłumaczalnym sposobem pociski z gałęzi, części drzew co rusz losowo spadały wszędzie wokół, ale nie na budynek mieszkalny i zabudowania gospodarcze.
Gdy koszmar się zakończył, zarządziłam usunięcie topól i zakup nowego generatora prądu, gdyż Cyryl pozbawił nas elektryczności na kilka dni. Nie ma prądu-nie ma nic. Nie ma wówczas wody, nie ma ogrzewania, gdyż pompy w piecu zasilane są prądem. Wracamy do prymitywnych warunków.
Na pamiątkę „cudownego ocalenia” składam hołd niżom genueńskim celebrując ich przybycie, niczym święte dni.

Kiedy we czwartek wieczorem na mapie pogody ujrzałam sunącą ku nam z południa wielką białą masę chmur, poderwałam się z fotela. W mojej głowie powstało skojarzenie- niż genueński plus zima równa się zazwyczaj obfity opad śniegu. A co to dla nas oznacza? Przynajmniej przez tydzień nie wyjedziemy z domu. Szybko przejrzałam lodówkę, szafy, aby zorientować się, jakie zapasy musimy poczynić. Od wczoraj więc zamknęliśmy się w domu z zapasami umożliwiającymi nie tylko przeżycie, ale przede wszystkim umilenie sobie nadchodzących, być może trudnych pod względem komunikacyjnym dni. Na razie niż genueński zagrał nam na nosie. Podobno w regionie opady spowodowały lokalny paraliż dróg, ale u nas napadało symbolicznie. Nic straconego, na poniedziałek zapowiadają istny armagedon.

Rozpoczęłam celebrację. Wczoraj upiekłam muffinki oraz zrobiłam pseudorafaello. 

Dlaczego pseudo? W szale zakupów nie kupiłam budyniu-podstawowego składnika domowego rafaello, gdyż byłam przekonana, że mam go w ogromnym zapasie. Taką jednak miałam chcicę na rafaello, że pobudziwszy szare komórki, postanowiłam zrobić coś na wzór wykorzystując to, co znajdę w szafie. A w zapasach znalazłam krem do tortu, o którym nie pamiętałam. A to oznacza, że chyba długo już tam leżał. Daty przydatności do spożycia nie znalazłam na opakowaniu, być może zniknęła wraz z upływem terminu. Kto nie ryzykuje, ten nie ma. Tyle chemii dodają do tego typu produktów, że nie mam obaw o to, że się tak szybko zepsują. Ukręciłam krem zgodnie z instrukcją, dodałam do niego dużą paczkę wiórków kokosowych, wymieszałam. W foremce ułożyłam słone krakersy. Położyłam masę. Na masę znów krakersy i następna warstwa masy. Wierzch obsypałam wiórkami kokosowymi z drugiej torebki.
Nie mogłam doczekać się przedpołudniowej kawy do której podałam ciacho.

Pseudorafaello-palce lizać. Nie dorówna wprawdzie tiramisu, (nic nie dorówna tiramisu), lecz w smaku wyśmienite. W konsystencji trochę za suche, łatwo się rozpada, jednak nie rzutuje to na smak. Masa budyniowa jednak mocniej scala ciasto z krakersami.

Pieski też celebrują niż genueński. Ugotowałam im gar mielonego mięsa z makaronem. Będą miały przez kilka dni smaczny, ciepły dodatek do karmy.

Jaskier po smacznej kolacji, przybrawszy pozycję na weekend, celebruje z nami niż genueński :-)