Tymczasem dnia następnego o poranku, z okien autokaru podziwialiśmy widoki na Niceę. W sumie to sama w końcu muszę to przyznać, że wiele mieliśmy pecha podczas tej wycieczki. Tym razem okazało się, że parking dla autokarów, który mieliśmy wcześniej upatrzony, jest akurat w remoncie. Kolejny raz zatem polizałam lizaka przez papierek :-)
Eze to kolejne urokliwe miasteczko położone na wzgórzu, z wąskimi krętymi i klimatycznymi uliczkami. I tyle, co mam na jego temat do powiedzenia, ponieważ go nie odwiedziłam. Wiem, że jest przepiękne, ale mimo to, nie żałuję. Urokliwych miasteczek miałam już kilka za sobą, czekały następne. Kiedy usłyszałam, że zbiera się malutka grupka chętnych na wędrówkę po Drodze Nietzschego, długo się nie zastanawiałam, tylko się przyłączyłam. Żałowałam jedynie, że po doświadczeniach z dnia poprzedniego kije zostały na kempingu. Och, przydałyby się- tak wzdychałam, kiedy wspinaliśmy się przez godzinę bezustannie stromo pod górę.
Widok na Eze
Przeprowadzę Was ścieżką, po której chodził Nietzsche i gdzie powstała trzecia część jego dzieła życia "Tako rzecze Zaratustra". W tym miejscu spodziewałabym się raczej twórczości kiczowatej, która oparta jest na cudownej harmonii człowieka z wszechświatem. Widoki, które malowały promienie słońca, opierając się o zieleń i kwiaty, zapierały dech w piersi, nastrajały poetycko. Ostatnią rzeczą, o której mogłabym w tym miejscu myśleć, to nihilizm. Na tej ścieżce objawiło mi się bowiem całe piękno świata. No chyba że... może Nietzsche akurat był pod wpływem mistralu- niepokojącego i dziwnego prowansalskiego wiatru, który wprawia ludzkie umysły w stan balansu na krawędzi...
Nam tymczasem świeciło tego dnia piękne słońce.
Na końcu drogi czekała na nas prawdziwa niespodzianka- morskie wybrzeże:
Tak, to jest meduza :-)
To na pewno jest willa jakiejś wypasionej gwiazdy filmowej, lub jakiegoś celebryty.
Ogromna posiadłość, wypieszczona, monitorowana.
Po godzinie schodzenia z Eze na wybrzeże, czekała nas godzina wspinaczki do punktu wyjścia. Wtedy- zmordowana i zadyszana, pomyślałam sobie, że wreszcie mam upragniony i wyczekany wysiłek fizyczny, którego zabrakło w Wąwozie Verdon.
Nie to, że miałam dosyć tych pięknych, sielanowych widoków, ale tak po prostu... ucieszyłam się na wiadomość, że jedziemy do Monte Carlo :-) Wybrzeże Morza Śródziemnego jest tak różnorodne, że każdy może znaleźć tam coś dla siebie. A ja chciałam zobaczyć i posmakować jak najwięcej.
I znów, wraz z małą grupką, wyłamałam się z programu wycieczki. Ta bowiem zakładała, że zwiedzać będziemy Muzeum Oceanografii wraz z oceanarium. No nie!? Oceanarium? Rybki za szybą to ja sobie mogę poogladać w telewizorze, a muzeum mam we własnym domu! :-) Szybka kalkulacja, która uwzględniła również kwotę 14 euro za wstęp (to już wolałam kupić sobie za to album o Prowansji) i równie szybka decyzja- idziemy w miasto!
I poszliśmy.
Katedra z relikwiami św Dewoty (nieco głupio to dla nas brzmi :-) oraz z grobami panującej rodziny Grimaldi.
grób księżnej Grace
I jej męża księcia Rainiera III
Na starym mieście w Monako są takie same
wąskie urokliwe uliczki,
jak w każdym południowym miasteczku.
Pierwszy z rodziny Grimaldi- Francesco, który otrzymał ksywkę Malizia (Przebiegły)
Z miejsca przechrzciliśmy go na "Franka Maliznę" :-)
Zróćcie uwagę na tę rybitwę na głowie posągu :-)
Mimo, że robiłyśmy zamieszanie- wcale nie chciała zwiać :-)
Twierdza i pałac Grimaldich
Niestety, nie zdążyłam wejść pomiędzy te blokowiska.
Są nastawione na ruinowanie turystów :-) Nie dam się zruinować nikomu i nigdzie, nawet w Monako :-) Kasyno obejrzałam od zewnątrz. Na wizytę w środku nie wystarczyło czasu.
Liście akantu- tego od kolumn korynckich
Żegna nas rybitwa (chyba to jest rybitwa! :-)
Wg innych sugestii- mewa białogłowa :-)
Kosmiczny porządek rządzi się swoimi prawami. Po pięknym i słonecznym dniu, przyszedł mokry, szary i bury czwartek. Plan zwiedzania został okrojony do minimum. Szybki skok do Saint Tropez, a potem zakupy w markecie, bo w piątek przecież ruszamy do domu.
Tego dnia było tak ponuro i jakby tu rzec- obrzydliwie, że wcale nie odczuwałam przyjemności ze zwiedzania Saint Tropez.
Prowansję pożegnałam koszmarnym bólem gardła i katarem, który ciągnął się jeszcze dwa tygodnie po powrocie. Organizm nie wytrzymał tych gwałtownych skoków temperatury od mroźnej zimy, po ciepłe lato i słońce, które na przemian chowało się za ołowiane chmury sprowadzając przejmujące zimno. Powrót do krajobrazu zimowego też mi nie pomógł.
Kosmiczny wąż- Ouroboros- zjadł swój ogon. Wróciłam do punktu wyjścia. Wszystko powróciło na swoje miejsce, a mnie pozostały wspomnienia i tęsknota. I nadzieja, że jeszcze kiedyś tam wrócę...