O mnie

Moje zdjęcie
Kobieta wciąż zadziwiona otaczającym ją światem. Z wykształcenia archeolog, z wyboru Wolny Człowiek i Kustosz we własnym Muzeum. Z urodzenia Wrocławianka, z wyboru mieszkanka małej wsi. Na pytania miejskich kolegów: "co ty robisz do licha na tej wsi"??? odpowiada: "żyję!!!". Zawsze niepokorna i pozostanie taką do śmierci. Wyznaje w życiu maksymę: "Ludzie posłuszni żyją, aby spełniać oczekiwania innych. Nieposłuszni realizują swoje marzenia". Kobieta owa ma wciąż wiele pomysłów, które uparcie realizuje na powyższej zasadzie. Posiadaczka 2 psów i 1 Chłopa. Chce się dzielić z ludźmi swoim kawałkiem życia prowadząc Gospodarstwo Agroturystyczne, Muzeum Dwór Feillów oraz Hodowlę Psów Rasy Golden Retriever.

wtorek, 28 czerwca 2011

Drugi piec i budowa gniazda.

Oj, zima będzie widać ciężka, bo Chłop drugi piec do domu przyniósł.


Jest to piecyk na naftę do ogrzewania pomieszczeń. Oto miedziany zbiornik:



Wskaźnik ilości paliwa.

Piecyk działa jak duża lampa naftowa. Po nalaniu nafty podpalało się nasączony naftą knot, piecyk się nagrzewał i oddawał ciepło do otoczenia.

Piecyk zostanie odnowiony i postawiony jako dekor w głównym korytarzu. Oczywiście zrobimy go tak, aby w razie konieczności można było go użyć. 
Zadziwiają mnie wciąż dekoracyjne formy takich przedmiotów. Czy ktoś dziś wyeksponowałby, jako dekor współczesny przenośny kaloryfer?
Piecyk zostanie pomalowany tą sama farbą do pieców, jaką wstępnie pokryłam piec chlebowy:



Mam jednak nadzieję, że może odstraszymy zimę naszymi zapasami drewna. Nigdy nie byliśmy tak dobrze zaopatrzeni, jak teraz. Raz postanowiliśmy przechytrzyć mrozy:

jedna kupa

 druga kupa

Poza tym szykujemy się na narodziny szczeniąt, czyli gniazdujemy. Wydarzenie to ma nastąpić za kilka dni. Za ile, tego nie wie nikt. To znaczy przede wszystkim gniazduję ja, Jaskier i w szczątkowym zakresie sama zainteresowana, czyli Mantra. Chłop ma na razie wszystko w nosie, bardziej zajmuje go przynoszenie do domu różnego rodzaju fajnych i mniej fajnych przedmiotów- w sumie to też jest jakaś forma gniazdowania.

Znaleziona na złomie wyciskarka do owoców.
Będzie jesienią przydatna przy robieniu wina z winogron.

Jaskier to nie wiem czemu tak się przejmuje, w życiu nie słyszałam o psie, który miałby tego typu "instynkt tacierzyński". Grzebie i kopie dziurę pomiędzy stodołą, a letnim kojczykiem dla szczeniąt. Mantra natomiast ostatnim razem preferowała pomysł urodzenia w funkiach pod płotem. Staram się teraz, aby nie przebywała za długo na dworze i raczej wybrała sobie miejsce w domu. Tak naprawdę, to wyboru nie ma, bo urodzi tam, gdzie ja obecnie gniazduję, czyli w naszym centrum dowodzenia- w gabinecie z komputerem i wersalką dla nas. Dzięki temu, unieruchomiona na kilka tygodni, będę miała stały kontakt ze światem, aż do znudzenia.
Jak wygląda moje gniazdowanie? Przede wszystkim uporządkowałam gabinet i przewaliłam do innego pokoju, ku zgrozie Chłopa i pod jego nieobecność, wszelkie zbędne przedmioty, czyli jego znaleziska i wszelkie rupiecie. Teraz odhaczam pozycje na liście, niczym piloci przed lądowaniem:
-karma dla szczeniąt- przyszła dzisiaj (Mantra ją będzie jadła)
-wołowina dla Mantry na kilka dni po porodzie- kupiona
-zestaw porodowy: strzykawki, igły, leki, termometr, wata, nożyczki do przecięcia pępowiny, nitka- czekają już przygotowane w pudełku.
-zapasy w zamrażalniku, abyśmy nie musieli jeździć do sklepu w najbardziej newralgicznym terminie- prawie gotowe.
-zapasowa butla z gazem, bo gaz lubi kończyć się w najmniej spodziewanych momentach- jeszcze nie ma.
-drewniany kojec- jeszcze jest w stodole, ale zaraz będzie w domu, bo sobie w tym momencie o nim przypomniałam :-)
Poród i odchów szczeniąt, to spore logistyczne przedsięwzięcie.

A co o tym wszystkim myśli Mantra? Zastanawia się nad wyborem miejsca:

Może urodzę sobie w koszyku Jaskra...

Albo może jednak w kuchni, tu zawsze fajnie pachnie i 
czasem pańcia coś upuści na ziemię...


A może pod stołem w salonie.
Tu wprawdzie nic nigdy nie dają, ale tym zapachom
nie sposób się oprzeć...

No dobrze, urodzę przy biurku z komputerem.
W końcu pańcia spędza tu najwięcej czasu.

Zatem, jak widać, doszliśmy z Mantrą do porozumienia :-)

Mantra zalega tu i ówdzie, ciężko już sapie, ale ani humor, ani apetyt jej nie opuszcza.
Tymczasem reszta stadka korzysta z pięknej pogody i co niektórzy plażują oraz popijają kawkę:

Jaskier rozwalony na kocyku chwilowo nieobecnych gości.
Ja: "Jaskier, czy tobie aby wolno tu leżeć?"
On-rozglądając się nerwowo na boki: "No przecież mi pozwolili, spadaj babo!"
I wtedy zrozumiałam porzekadło: "łże jak pies" :-)

Fiona nie rozstaje się z jeżem, a Jaskier z kołkiem.
Ta czarna plama pod nogami Chłopa- to nasz szpic- Gaja :-)

Fiona owiana dymem unoszącym się znad filiżanki z kawą.

Mimo, że jesteśmy już prawie przygotowani (zapięci na przedostatni guzik), Mantra powinna dać nam jeszcze kilka dni luzu. Wykańczamy zatem szybciutko zaległe sprawy, bo potem nie będzie większego priorytetu niż ona i jej maluchy. 
Na skalniaku, który został wyplewiony, króluje kwitnąca tawuła japońska i róże:



Więcej moich róż tutaj.

Owo plewienie nie jest do końca moją zasługą. Wpadła do mnie na weekend Halynka z bloga Niedoszuflady i myk, myk- już była na skalniaku, już chwasty fruwały nam ponad głowami. 
-Halynka- mówię- daj spokój, nie męcz się, już ten skalniak jest wyczyszczony.
-Miał być ogród japoński, to BĘDZIE japoński!- informuje mnie zgięta w pół Halynka, odsłaniając na wpół zarośnięte kamienie.
Japoński ogród odznacza się surowością zarówno w formie, jak i w treści. U mnie i tak jest wszystkiego zbyt dużo, ale szkoda mi wyrzucać kwiatków.

Niestety, w koszeniu sadu i plewieniu malin nie wyręczy mnie nikt. 

Jeśli nie wykoszę go przed narodzinami maluchów, nie wejdę tam do wiosny. Optymizmem napawa mnie fakt, że w godzinę czterdzieści wykosiłam prawie 1/3 sadu. Jeśli sił wystarczy i kosiarka nie odmówi posłuszeństwa- dam radę do pierwszego.
A do malin chwilowo boję się podchodzić  z powodu zarośniętej pokrzywami drogi.

Wieczorami w ramach relaksu, przy kanałach Discovery (ostatnio lubuję się w katastrofach lotniczych) i BBC Knowledge powstają nowe haftowane i szydełkowe czapeczki na słoiki z czereśniami:




Trzymajcie kciuki za szczęśliwe rozwiązanie. Oby zdrowo i łatwo maluchy przyszły na świat.

P.S. Ledwo nacisnęłam przycisk "publikuj", skończyła się butla z gazem. W połowie robienia obiadu. Cóż, napełnienie zapasowej zaplanowałam na jutro..., ot, złośliwość rzeczy martwych lub kolejny punkt do "Praw Murphy'ego" :-)


niedziela, 19 czerwca 2011

Krótka przypowieść o ślimaku, serze i pierogach.

 Ślimak, ślimak pokaż rogi...






Dam ci sera na pierogi...


......

I gdzie są kurna, ślimak, te pierogi???

Dziękuję Kasi za inspirację...
Dziękuję krowie pana Józka za mleko na ser. Niestety, podśmierduje ono ostatnio obórką. Panie Józiu, jeszcze raz taki numer i zamienię nasz układ na kontrakt z Biedronką. 
A ślimak wisi nam pierogi...

Dziękuję panu bogu za komunie święte. Dzięki temu do marketów rzucają niezły sprzęt w atrakcyjnych cenach. 
Dziękuję bogu również za umysłowy niedowład wieku starszego, dzięki czemu zakupiony przez mamuśkę,  majową porą, aparat fotograficzny dostał się mnie, gdyż tylko ja w tej rodzinie potrafię go obsłużyć. Mimo, że to zwykły, mieszczący się w dłoni aparacik nieznanej mi firmy, pomiędzy nim, a moim ośmioletnim Olympusem różnica jest taka, jak pomiędzy statkiem kosmicznym Wostok z epoki Gagarina, a wahadłowcem Atlantis.

Wciąż zazdroszcząc Halynce z bloga Niedoszuflady jej zdjęć makro, pokusiłam się o własne. Tyle udało się wyciągnąć z nowego aparaciku.

Wciąż zadaję sobie pytanie, ile można fotografować kwiatki? Otóż można dużo, tym bardziej, kiedy nic innego się nie dzieje (i za to też bogu dziękuję, bo jak się dzieje, to leją się łzy).

To nie jest zdjęcie z głębin morskich, to muszelka w donicy
mojej palmy daktylowej.



Róże na moim skalniaku

Moje ulubione zielone coś.

Jeden z moich ulubionych nosów :-)



Będzie trochę winogrona



Wbrew naszym obawom, kataklizm, co spadł z nieba 3 maja nie zniszczył nam wszystkich owoców. Ku naszemu zdumieniu, całkiem mocno obrodziły czereśnie.


Pomyślałam, że pięknie będzie móc utrwalić zapach lata i zimowa porą delektować się tuskulańskimi czereśniami.

W magicznym kociołku mieszają się zapachy...
a tymczasem...

Wpadła do mnie jedna taka Dobra Wróżka i zostawiła mi magiczne szydełko. Musi być naprawdę nieźle nasycone magią, gdyż rączki moje śmigają robiąc słupki, łańcuszki i ażurki, a szydełka w ręku nie miałam ze 30 lat, ostatni raz w podstawówce na zajęciach praktyczno- technicznych, zwanych ZPT (wyjaśniam, bo nie wiem, czy coś takiego jeszcze funkcjonuje).





Wyśmigałam czapeczki na słoiczki- na razie dwie:



A oto efekt końcowy:



W klimacie retro

Kwiatuszek też od Dobrej Wróżki na zachętę.
Obiecuję, że następny już będzie mój :-)


No dobrze, przyznam się, że miałam dziką ochotę zrobić sobie wymyślne etykietki. Praca z grafiką komputerową to moja pasja. Bez sensu jednak robić etykietki bez kontekstu. Dorobiłam więc do tych etykietek dżem wiśniowy i czapusie na zakrętki :-)

Chłop jest istotą bardziej pragmatyczną. On nie potrzebuje pretekstu, aby mroźną zimą wspominać tuskulańskie lato. Oto jego produkt, który stoi na blacie stanowiąc tymczasowy dekor w kuchni:


Wino z żółtych czereśni- tego jeszcze nie próbowaliśmy. W spiżarce stoi taki sam, ale 3 razy większy, na swoją kolejkę do przerobienia czekają jeszcze czerwone czereśnie. Obecnie z każdego tuskulańskiego kątka rozlega się co chwilę dźwięk ..."bul".

Poza tym:
- Piec chlebowy wrócił z piaskowania. O jego rekonstrukcji będzie osobny wpis. Być może już następny, jeśli jutro uda się nam kupić farbę do pieców i zaprawę szamotową.

A na koniec zagadka. Co do diabła robi Chłop, oprócz tego, że wisi i o co mu chodzi? Ja w każdym razie troszeczkę się boję :-)