O mnie

Moje zdjęcie
Kobieta wciąż zadziwiona otaczającym ją światem. Z wykształcenia archeolog, z wyboru Wolny Człowiek i Kustosz we własnym Muzeum. Z urodzenia Wrocławianka, z wyboru mieszkanka małej wsi. Na pytania miejskich kolegów: "co ty robisz do licha na tej wsi"??? odpowiada: "żyję!!!". Zawsze niepokorna i pozostanie taką do śmierci. Wyznaje w życiu maksymę: "Ludzie posłuszni żyją, aby spełniać oczekiwania innych. Nieposłuszni realizują swoje marzenia". Kobieta owa ma wciąż wiele pomysłów, które uparcie realizuje na powyższej zasadzie. Posiadaczka 2 psów i 1 Chłopa. Chce się dzielić z ludźmi swoim kawałkiem życia prowadząc Gospodarstwo Agroturystyczne, Muzeum Dwór Feillów oraz Hodowlę Psów Rasy Golden Retriever.

niedziela, 22 września 2013

Dwójka głupich misjonarzy.

Póki wreszcie nie zamieścimy ogłoszenia o sprzedaży naszego gospodarstwa w Zapuście, póty będziemy zawieszeni pomiędzy jednym domem, a drugim. Właśnie wróciliśmy spod Krakowa, gdzie spędziliśmy kolejne 10 dni we dworze. 


Tylna strona

niewielki park z tyłu dworu

widok na stronę północną

kapliczka


Choć przestałam już patrzeć na tamtejszą rzeczywistość przez różowe okulary, co miało miejsce podczas naszego ostatniego pobytu w czerwcu, kiedy wszystko mi się podobało, to mimo kilku wad i niedogodności, podjęliśmy ostateczną decyzję o zmianie miejsca zamieszkania. Boję się już wprawdzie pisać o rzeczach ostatecznych, wszak jeszcze 3 miesiące temu byłam pewna, że w Zapuście dożyjemy spokojnej starości, zatem jeśli nie przeszkodzą nam czynniki obiektywne, czy ekonomiczne, my jesteśmy już pewni tego, czym chcemy się w życiu zająć. Teoretycznie wprawdzie nie zamknęliśmy się jeszcze na ewentualne propozycje dzierżawy dworu, ale w praktyce, kiedy doszły mnie słuchy, że obiektem interesuje się lokalny hotelarz, szczerze mówiąć zrobiło mi się słabo i przykro. Nie bardzo podoba nam się pomysł, aby to jedyne w swoim rodzaju, urocze miejsce stało się jeszcze jednym bezdusznym hotelem, niczym nie wyróżniającym się spośród innych licznych hoteli i knajp w okolicy Gdowa.


Jakiś czas temu w komentarzu przypadkowego czytelnika, który najwyraźniej zabłądził wędrując po Internecie, pojawiło się stwierdzenie, że jestem śmieszna z tym swoim poczuciem misji życiowej. Nie zabolało mnie to, ponieważ tego typu komentarze piszą ludzie sfrustrowani i niezadowoleni ze swojego jałowego życia, którzy patrzą jedynie na to, komu by tu przywalić i poprawić sobie tym samopoczucie. Zastanowiłam się jednak nad tym komentarzem i poczułam, że autor trafił w sedno. Nic na to nie poradzę, że istotnie czuję jakąś misję, aby nadawać dodatkową wartość rzeczom i sprawom, którymi się zajmuję. Chcę żyć „z filozofią”, gotować „z filozofią”, kupować „z filozofią”, pracować „z filozofią” i „z filozofią” zarabiać pieniądze, abym nie tylko ja czerpała z tego zadowolenie, ale również moi klienci. Dopiero wtedy czuję, że moje życie jest pełne i wartościowe. Czy jestem śmieszna z tą swoją „filozofią”? Mało mnie to obchodzi. Ważne, że ja się z tym dobrze czuję. Nic na to nie poradzę, widocznie... taka się już urodziłam :-) Ważne też, że Chłop również czuje ową misję życiową, dlatego postanowiliśmy wspólnie, dyskutując sobie wieczorami we dworze, że naszym marzeniem jest, aby dwór nie był już więcej świadkiem ordynarnych pijackich imprez, jakie miały tam miejsce za czasów rządów Politechniki Krakowskiej, ani nie stanowił pierdolnika dla „bonzów”.

-Trzeba było ci widzieć, jak ze łzami w oczach przedstawiciel Politechniki, który podpisywał protokół zdania dworu opowiadał, jakie to imprezy się tam odbywały oraz co i jak oni tam pili- dzielił się ze mną swoimi spostrzeżeniami Chłop. 

Siedząc sobie wieczorami we dworze, poza zasięgiem Internetu, z reprintem Izabeli Czartoryskiej na kolanach, pomiędzy jednym a drugim rozdziałem jej „Myśli różnych o sposobie zakładania ogrodów”, kształtowały się nasze wizje i marzenia dotyczące tego obiektu. Chcielibyśmy stworzyć nie kolejną w okolicy noclegownię, ale miejsce dla osób o nieco subtelniejszych i troszkę bardziej wyrafinowanych potrzebach. Ja wiem, że dla większości społeczeństwa narąbanie się alkoholem i zaliczenie chłopa czy baby, oczywiście cudzej, to wciąż podstawowe hobby. Wiem też jednak, że pośród tej degrengolady, małostkowości i płytkości są ludzie, którzy poszukują i wymagają od życia czegoś więcej. Chciałabym, aby choć cząstkę tego znaleźli u nas.

Dworska służbówka- widok sprzed dworu. 
W tej oficynie będzie przyszła siedziba naszego muzeum. 
Będziemy mieć dużo więcej miejsca na ekspozycję :-)

Dzięki naszemu muzeum chcemy tchnąć w to miejsce nieco kultury i edukacji. Chcemy wykorzystać nie tylko rodzinną historię, ale również dzieje regionu, które dla nas archeologów są niezwykle pociągające. W naszej najbliższej okolicy odnotowano stanowiska jeszcze z okresu neolitu, a małopolskie jaskinie zasiedlali ludzie nawet w paleolicie. Fajnie byłoby o tym wszystkim opowiadać turystom :-)
Nie życzymy też sobie, aby naszych przyszłych gości witała sztywna pani recepcjonistka w białym kołnierzyku, ale gospodarze tego miejsca, którzy nie boją się, ani nie wstydzą zakasać rękawy i obsłużyć swoich gości, ugotować, posprzątać, wyplewić ogródek, czy skosić trawę przed domem.

-Przecież będziemy żyć tak samo, jak w Zapuście- przekonuje mnie nieustannie Chłop.
Ja przytakuję, choć wiem, że 12 pokoi to nie 2, a gotowanie dla gości to „zabawa” na cały dzień.
Kiedy Chłop ma chwile zwątpienia, ja mawiam:

-Jakoś to będzie, razem damy sobie radę. W końcu zawsze nam wszystko wychodzi, za cokolwiek się nie zabieramy.

I tego się trzymamy. Mamy misję, aby zwrócić tożsamość temu miejscu i zdjąć z niego piętno PRL-u oraz wydumanych pretensjonalnych nazw. Myślę, że prosta nazwa „Dwór Feillów” będzie najlepsza, gdyż upamiętnia nazwisko jego założycieli, właścicieli i mieszkańców.
Zależy nam, aby stworzyć miejsce z klimatem, który narzuca sam obiekt.

Aby wyjaśnić Chłopu, co mam na myśli mówiąc o miejscu z klimatem, zaproponowałam mu wizytę w pewnym magicznym domu- w Jolinkowie. 


Tak się znakomicie składa, że między Jolinkowem, a dworem jest dystans około 50 km. Biorąc pod uwagę drogę z Zapusty do dworu, czyli 430 km, odległość do Joli skojarzyła mi się z przysłowiowym rzutem beretem. Mimo to, na skutek ostatniego etapu podjazdu, do Jolinkowa dotarłam blada. Jola ma ekstremalny podjazd pod dom, ale powiem Wam szczerze, było warto. Zarówno atmosfera tego miejsca, jak i widoki oraz osoba gospodyni, warta jest tych przeżyć. I pomyśleć, że to moi goście uważają niekiedy, że mieszkamy na końcu świata i równie bladzi, jak ja w Jolinkowie, wysiadają z auta. A mamy przecież podjazd asfaltem pod samą bramę.

Joli udało się wyczarować magiczną atmosferę- wiejską, artystyczną. Wystrój ten znakomicie wpisał się w starą, niedużą wiejską chatę. Tam po prostu chce się przebywać. 















Dobrze wyczułam, znając Jolę do tej pory jedynie z bloga, że jest to osoba ciepła, otwarta i skłonna do pomocy. W nowym miejscu zależy mi na współpracy z życzliwymi ludźmi, którzy nie będą nas traktować, jak konkurencję, ale podzielą się swoimi doświadczeniami, kontaktami, udzielą mądrych rad. W obcym otoczeniu jest to wartość bezcenna.

-Chciałabym wyczarować we dworze podobną atmosferę, jaką poczuliśmy w Jolinkowie- mówię do Chłopa podczas drogi powrotnej.

Oczywiście dwór narzuca nam inny styl, ale nie o to przecież chodzi, aby od kogoś kopiować pomysły, ale zainspirować się i urządzić przestrzeń po swojemu.
Na razie to tylko marzenia, ale najważniejsze, że mamy wspólny i jasno sprecyzowany cel. Niewiele jeszcze możemy zrobić w kwestii wyposażenia, ale powolutko robimy, co się da. W pokojach, które kiedyś będą reprezentacyjne, wieszamy śliczne kinkiety i obrazy. 




Cała reszta wyposażenia jest jeszcze mocno tymczasowa.
Oswajamy przestrzeń tworząc namiastkę przytulności.


Z pieskiem przytulniej :-)

Zamieniamy niewygodny materac na solidne łoże:






W "pokoju telewizyjnym" panuje jeszcze obskurny minimalizm, ale póki co, musi nam to wystarczyć:


Szafa też jest jeszcze mało dworska :-)




Ale jest :-)

Sama nie mogę jeszcze w to uwierzyć, że znów zaczynamy wszystko od początku.

A w sprawie głupich misjonarzy? Cóż, każdy Początek i każda Droga rozpoczyna się od głupca, który porzuciwszy swoje dotychczasowe życie, idzie radośnie w świat niosąc na plecach tobołek życiowych doświadczeń.


piątek, 6 września 2013

Wpis drastyczny zoologiczny.

Czy wiecie co to jest?


To jest ogonek.
A czy wiecie, czyj to jest ogonek?
Jest to ogonek bardzo milutkiego, puchatego i śliczniutkiego zwierzątka, które w Polsce zagrożone jest wyginięciem i objęte jest ścisłą ochroną. 
No to powiedzcie to, kurna, naszemu kotku!!!

Kilka dni temu, kiedy o 23.00 obsługiwałam zwierzęta i szykowałam się do snu, nasza kotka przyniosła i położyła mi pod nogi puchate nieżywe stworzonko. Przez 3 sekundy żywiłam nadzieję, że to może jakaś maskotka, którą wygrzebała w śmietniku. Ostatnio były u nas w gospodarstwie i dzieci i psy.  Naiwnie przemknęło mi przez głowę, że to może jest jakaś stara wyrzucona zabawka. Kiedy dotarł do mnie smutny fakt, że mój kochany kotek załatwił właśnie jednego z osobników gatunku zagrożonego wymarciem, zrobiło mi się słabo. Nie, nie nakrzyczałam na kotka. To atawizm przypisany jego naturze. Zaklęłam jedynie pod nosem plugawie, po czym zajęłam się tym, co robiłam, posprzątanie truchełka zostawiając na potem. Nie było żadnego "potem". Kotek stwierdził, że skoro prezentem pogardziłam, on go spożytkuje na sosób właściwy kotkom. Popielicę zatem zeżarł, pozostawiając na asfalcie za płotem jedynie puchaty ogonek. 

Mówi się, że zwierzęta zabijają tylko z głodu. W przypadku kotów nie jest to prawda, ponieważ moja kotka ma zawsze pełną miskę. Zachciało się jej po prostu dziczyzny.
Koty nie tylko zabijają, aby urozmaicić sobie dietę. Nie raz obserwowałam, jak moja kotka koszmarnie torturuje swoje ofiary. Są wśród nich zarówno myszy, jak i ryjówki. Czasem, o zgrozo, trafi się jej popielica.

źródło: wikipedia

Z popielicami pierwszy raz do czynienia mieliśmy w pierwszych dniach zasiedlenia domu w Zapuście. Okoliczności ich poznania, były równie drastyczne, jak pokazane wyżej zdjęcie samotnego ogonka. Znaleźliśmy bowiem dwa stworzonka... utopione w gospodarczym kiblu! Poprzedni właściciel nie uprzedził nas, że trzeba zamykać klapę od sedesu :-) Byliśmy w zbiorowym szoku jeszcze przez kilka kolejnych dni, ponieważ nie umieliśmy zidentyfikować martwych stworzonek. Co do licha mogło się utopić w kiblu, który miał połączenie z pomieszczeniami gospodarczymi, wiewórka, fretka, szynszyla? Wszystkie te stworzenia (prócz wiewórki oczywiście) znaliśmy jedynie z obrazków, zatem nie umieliśmy niczego wykluczyć. Zanim dotarł do nas fakt, że mieszkamy pod jednym dachem z popielicami, minęło trochę czasu.

Popielice to istotki, które nie są widoczne w naszym otoczeniu na co dzień, choć wiemy, że pomieszkują, a przynajmniej przebiegają po belkach naszego garażu. Wydają charakterystyczne dźwięki. Jesienią przychodzą w okolice naszych okien, aby konsumować winogron. Potem znikają zakopując się w ziemi i zapadają w zimowy sen.
Temu biedactwu nie było pisane doczekać w spokoju wiosny, bo mój rozpuszczony i rozpasany kotek postanowił popisać się swoimi łowieckimi umiejętnościami.

Kicia nasza kochana, która jest trzymana na półdzikim wypasie (czyli łazi gdzie chce, a u nas ma wikt i opierunek), zapałała do nas uczuciem, kiedy w czerwcu, zostawiwszy jej dostęp do wora karmy i litrów wody, wyjechaliśmy na 10 dni. Dla kota musiał to być szok. Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło. Nasza nieustanna obecność była dla kotka czymś oczywistym. To my zawsze czekaliśmy, czy łaskawie zechce rano przyjść z całonocnej imprezki, by zaszczycić swoim wąsatym pyszczkiem miseczkę z karmą. Czasem zdarzało się, że nie przychodziła 3 dni, a ja zamartwiałam się, czy nie zeżarł jej jakiś lis. Tymczasem to my wywinęliśmy kici numer i skazaliśmy ją na samoobsługę. Obrażona była tylko 1 dzień, a ja głupia, powodowana wyrzutami sumienia, rozpieszczałam kotka od tego czasu niemiłosiernie. A to pasztecik, a to mięsko mielone, codziennie inne menu, dużo smaczniejsze, niż sama karma. Inna sprawa, że kotek po tych 10 dniach, mimo dostępu do karmy, mocno schudł. Trzeba było ją odkarmić. Widać tęskniła za nami i tym mnie rozmiękczyła. Jak tylko w miseczce pojawiło się coś więcej niż karma, kotek pokochał nas miłością kłopotliwą. Mianowicie kicia zaczęła przynosić nam prezenty. Nieżywe myszki (nie z domu, tylko gdzieś z pola) pojawiały się na wycieracze i pod drzwiami garażu, a nawet w miejscach nietypowych, chyba po to, abyśmy na pewno nie przeoczyli, jak kotek się stara i jak bardzo o nas dba. 


Cholera jasna!!!
Z dobroci kotka korzystała czasem Fiona, wiecznie głodna i również polująca na stworzenia mniejsze. Ja jestem osoba obrzydliwa i widok psa międlącego w pysku mysz po prostu mnie rozwala. Musiałam jednak nauczyć się negocjować z Fioną, która za kawał kiełbasy oddawała mi resztki truchełek starannie wyssanych z krwi. Dziwne (i pozytywne) jest to, że reszta psów nie łapie żywych stworzeń. Może świadczy to o degeneracji psów myśliwskich, z których zrobiliśmy kanapowce. Mam to w nosie, a nawet w dupie! Nie życzę sobie mordowania pod moim dachem większych od komara istot i już!

Z tej też przyczyny nigdy więcej nie zamierzam mieć kotów. To bzdura, mit i pieprzenie, że na wsi powinny być koty. Po co, do diabła? Żeby mi myszy do samochodu przynosiły? I co z tego, że kicia mordując i kładąc mi pod nogi popielicę wyraża do mnie głęboką miłość? Jestem wielce poruszona, ale na cholerę mi taka miłość?

Kocham moją kotkę, jestem do niej ogromnie przywiązana i czuję się odpowiedzialna zarówno za jej los jak i za to, że morduje stworzenia ginących gatunków. Mój kot ma u mnie do końca życia wikt i opierunek, gdziekolwiek nas los pośle. Nasz zbiorowy z Chłopem charakter nie jest jednak kompatybilny z charakterem kota (Chłop ma dodatkowo na koty alergię), dlatego oświadczam wszem i wobec, żadnych więcej kotów nie chcę mieć!

P.S.
Mogę zamilknąć na dłużej ponieważ: 
1. Wysypał mi się laptop (dziwnym trafem, tuż po wygaśnięciu gwarancji), co doporowadziło mnie do czarnej rozpaczy. Praca z blogerem na starym wolnym stacjonarnym komputerze to koszmar.

2. Jestem w trakcie składania wniosku o rozliczenie projektu remontu, co oznacza, że wyjaśniam urzędnikom wszelkie zawiłości języka polskiego. Tłumaczę na ten przykład, dlaczego na fakturze, zamiast deklarowanych we wniosku desek, widnieje pozycja „listwy strugane”. Uwierzcie mi, można popaść w obłęd:
Oto krótki fragment:

Poz. I.24 (dawniej I.25)- deski do wykonania półek, która na fakturze okazała się być listwą struganą. Jak wyjaśnił nam sprzedawca, aby nazwać produkt „deska” musi spełnić on określone parametry. Deska zatem o odpowiednich parametrach byłaby dużo droższa od zakupionej „listwy struganej”, która jest de facto deską, ale nie można jej tak formalnie nazwać. Towar potocznie zwany „deska”, a na fakturze „listwa strugana” spełnia w każdym detalu nasze wymagania do wykonania półek. Szukanie dużo droższego towaru pod nazwą handlową „deska” byłoby ekonomicznie nieuzasadnione.


I tak mam do wyjaśnienia 26 pozycji. Jeśli wyjdę z tego zdrowa na umyśle, obalę z Chłopem wódkę za stodołą!