O mnie

Moje zdjęcie
Kobieta wciąż zadziwiona otaczającym ją światem. Z wykształcenia archeolog, z wyboru Wolny Człowiek i Kustosz we własnym Muzeum. Z urodzenia Wrocławianka, z wyboru mieszkanka małej wsi. Na pytania miejskich kolegów: "co ty robisz do licha na tej wsi"??? odpowiada: "żyję!!!". Zawsze niepokorna i pozostanie taką do śmierci. Wyznaje w życiu maksymę: "Ludzie posłuszni żyją, aby spełniać oczekiwania innych. Nieposłuszni realizują swoje marzenia". Kobieta owa ma wciąż wiele pomysłów, które uparcie realizuje na powyższej zasadzie. Posiadaczka 2 psów i 1 Chłopa. Chce się dzielić z ludźmi swoim kawałkiem życia prowadząc Gospodarstwo Agroturystyczne, Muzeum Dwór Feillów oraz Hodowlę Psów Rasy Golden Retriever.

piątek, 13 kwietnia 2012

Rozstrzygnięcie zabawy w imiona.

Mam dwie wiadomości, złą i dobrą. Zła jest taka, że mimo ogromnych chęci, nie skorzystałam z żadnej propozycji, które od Was padły. Nie, to, że mi się nie podobały, kilka było naprawdę trafionych. Okoliczności jednak zdecydowały, że zmieniłam koncepcję. Dobra wiadomość jest taka, że wszyscy, którzy zgłosili swoje propozycje, brali udział w losowaniu obiecanej niespodzianki i każdy miał takie same szanse na szczęśliwy los.

Imiona, jakie nadałam pieskom to:
Izer Voice
Izer Song
Izer Melody,

Czyli wyszedł mi z tego "Tryptyk Izerski" :-)
Miałam ogromną ochotę na uwiecznienie nazwy naszych gór przynajmniej w nazwie jednego pieska. Piesków jest tak niewiele, a ta trójka taka symboliczna, że tryptyk ułożył mi się sam.
Drugie człony mają związek z dźwiękami. Niech nasze pieski przejdą przez życie śpiewająco :-)

Maszyną losującą była "starożytna" maselnica, która już raz posłużyła mi za rekwizyt na jarmarku wielkanocnym. Za sierotkę robił oczywiście Chłop, który na tę okazję nawet się ogolił, jak również dokonał ablucji, choć do Święta Kupały jeszcze daleko :-)

Wszystkie Wasze nicki zostały zapisane na karteczkach:

 Zwinięte w papiloty:
 Chłop wrzucił je do maszyny losującej:
 Po czym nieźle zamieszał:

 Tak zamieszał, że wszystkie papiloty, prócz jednego, opadły przez dziurki na dno.
Los,który został jest tym szczęśliwym:
 A jest nią:

INKWIZYCJA

Inkwizycję proszę o podesłanie na maila (widoczny w profilu) adresu, na który mam przesłać obiecaną niespodziankę.
Niespodzianką jest frywolitkowa zakładka do książki wg mojego własnego projektu i oczywiście własnego wykonania. Wydziergałam ją doglądając maluszków.


Dorzucę coś jeszcze :-)
***********************************

W kwietniowym wydaniu Gazety Kolekcjonera ukazał się mój artykuł prezentujący pewną ciekawą historię. Materiał ten ma dla nas szczególne znaczenie. Zdjęcia tam prezentowane mają charakter materiału źródłowego. Kilka z nich pokazałam Wam na początku mojej historii blogowania. Nadszedł czas, aby zebrać wszystko w całość. Serdecznie zapraszam:




poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Świąteczna eksplozja.


Niestety, nie jest to przenośnia. Okazuje się bowiem, że od czasu do czasu staję się zagrożeniem dla własnego i cudzego życia oraz mienia. A było to tak:

Obowiązek związany z opieką nad świeżutko urodzonymi szczeniętami, nakazał mi w święta pobudkę przed 5 w nocy. Tak, w nocy! Nie rozumiem, jak ludzie mogą mówić, że to jest 5.00 rano. O tej porze roku, jest to ciemna i głęboka noc.
Zwolniwszy łoże w sypialni, przeniosłam się po omacku, ponieważ jeszcze się nie obudziłam, do gabinetu, aby tam zalec na innym łożu i rzucać okiem na Mantrę i maleństwa. Chłop po nocnym czuwaniu z ulgą zamknął się w sypialni i rozpoczął intensywne odsypianie.
Kiedy zaczęło świtać, przypomniałam sobie, że Chłop coś chyba mówił o sypiącym nocą śniegu. Zwlokłam się z wersalki, wyjrzałam przez okno i ujrzałam to:


A potem to:


Pomyślałam sobie, że to nie jest dobry dzień na świętowanie Dnia Zmartwychwstania Przyrody budzącej się do Nowego Życia. Przyroda bowiem słodko sobie spała przykryta białą kołderką. Słodko spała też Mantra, słodko spały nasze trzy malutkie kluseczki.

Jednym słowem, smacznie i słodko spał cały dom, prócz mnie. I może ja powinnam była ślicznie położyć się na powrót do łóżka, ale nie...
Zachciało mi się zamienić w dobrą żonę- gospodynię i przygotować sobie i Chłopu, mimo niesprzyjających okoliczności przyrody, świątecznie niedzielne śniadanie.

Potrafię dobrze prowadzić domowe gospodarstwo i nawet czasem sprawia mi to przyjemność. Mimo, że okoliczności tych świąt wybitnie nie sprzyjały urządzaniu jakiejkolwiek wymyślnej imprezy, udało mi się upiec starożytną babkę, według przepisu babci Chłopa, zmodyfikowaną o wymyślniejsze bakalie. Dodanie do niej suszonych moreli spowodowało, że owa babka zyskała inny, boski niemal wymiar smakowy. Być może miał na to wpływ fakt, że ostatnimi dniami żywiliśmy się, z braku czasu, czymkolwiek, co w ręce wpadło. Babka świąteczna zatem, po postnych dniach, wydała się niebiańską ambrozją.

Niestety jej walory smakowe zostały docenione przez kogoś jeszcze.

Sięgnąwszy do piekarnika, gdzie babkę zostawiłam na noc, z błogim uśmiechem zapowiadającym miłe i smaczne śniadanie, wyjęłam babkę i... nie pojęłam, co widzę, bo babka bardziej wyglądała na makowiec. A że byłam jeszcze nie do końca dobudzona, trwałam tak w osłupieniu do czasu, kiedy coś ugryzło mnie raz tu, raz tam. Moja babka cała się ruszała! Co więcej, czarna, ruchliwa masa zaczęła posuwać się w moim kierunku. Moją babkę zaatakowały setki, jak nie tysiące mrówek.
Pomyślałam sobie tylko, że miałam rację. To nie jest dobry dzień na świętowanie. Skacząc i dreptając niczym Telimena, próbowałam ratować przede wszystkim babkę, a dopiero potem siebie. Mój Tadeusz słodko spał i nietaktem byłoby go budzić po bezsennej nocy.

Powstrzymałam chęć natychmiastowego wyrzucenia babki razem z blachą przez okno i pokroiłam ją na kawałki. Z tą cywilizacją, jaka przez noc na niej wykwitła, nie było większych szans. Trzeba było użyć jakiegoś sprytnego sposobu i nie mógł być to środek typu mrówkozol, gdyż ten zaszkodziłby babce. 
Ja jestem obrzydliwa, ale Chłop bez problemu zje babkę z mrówką. Zatem babkę było dla kogo ratować. Kawałek po kawałeczku zdmuchiwałam żyjątka nie bacząc, że wchodzą mi w rękawy i rozłażą się po domu. Klnąc, zupełnie nieświątecznie, zastanawiałam się, co za mroki okryły mój umysł, że nie schowałam babki do lodówki, tylko zostawiłam w piekarniku na noc?

Po jakiejś pół godzinie sytuacja była nieco opanowana. Wsadziłam rozkawałkowaną babkę do lodówki i co chwila zerkałam, czy nie wyłazi z niej jakiś zabłąkany partyzant. Owszem wychodził, po czym ulegał eksterminacji i tak w kółko przez następne pół godziny.

Z babką wiązałam spore nadzieje na osobiste śniadanie przed śniadaniem właściwym, bowiem Chłop miał jeszcze na spanie przeznaczone jakieś dwie godziny. Niestety, zostałam pozbawiona posiłku, bo mrówki odebrały mi chęć do spożycia babki. Nie wydało mi się stosowne sięganie w święta po bułki z biedronki, zatem uznawszy, że najgorsze mam za sobą (jakże się myliłam!), nadal o suchym pysku, postanowiłam ugotować na śniadanie kilka jaj.

Wstawiłam sobie jaja, a jakże, wszak nie ma prostszej potrawy do zrobienia niż jaja na twardo, zabrałam kubek z kawą i zamknęłam się w gabinecie z Mantrą i szczeniaczkami.


Na swoje usprawiedliwienie dodam, że widok takich ssących mordek działa hipnotyzująco. Gapiąc się na nie, jak kto głupi w telewizor, zapomniałam o bożym świecie. Z błogiego odrętwienia wyrwało mnie szczekanie pozostawionych za drzwiami psiaków. W popłoch natomiast wprawiło mnie nawoływanie Chłopa, który miał jeszcze przynajmniej godzinę do odespania i w żadnym wypadku sam z własnej woli by nie wstał.

Chłopa obudził huk eksplozji.

Wpadłam zdziwiona do kuchni.
-Czego nie śpisz?- pytam.
-Co to ma być?- odpowiada Chłop pytaniem i wskazuje palcem kuchenkę.
-Co?- kompletnie nie dociera do mnie to, co widzę. A kuchnia przedstawiała sobą widok kompletnie nieświąteczny.


Usiadłam z wrażenia. Jeszcze nigdy nie udało mi się przypalić jajek. Jedno tak eksplodowało, że rozdyźdało się po całej kuchni. Jaskier radośnie penetrował kąty w poszukiwaniu dostępnych kawałków. Przynajmniej jeden domownik zauważył pozytywny aspekt całej tej sytuacji.

- Słyszałem, że coś od pewnego czasu stuka i pyka, myślałem, że robisz coś w kuchni, a tu nagle coś dupnęło. Myślałem, że mi baba wybuchła...

Rzuciwszy okiem na kuchnię, pomyślałam sobie tylko, że to nie jest dobry dzień na świętowanie...

sobota, 7 kwietnia 2012

Temat z jajami.

A bo jakże to inaczej, jeśli wszędzie królują jaja ;-)


Podczas mojej wizyty we Wrocławiu dwa tygodnie temu, postanowiłam odwiedzić Muzeum Etnograficzne. Poszłam tam nie tylko, jako zwiedzający, ale przede wszystkim, jako... szpieg.
-Sprawdź wszystkie ich zabezpieczenia, obejrzyj okna, czy mają zamki w klamkach- szeptał mi konspiracyjnie przez telefon do ucha Chłop, kiedy znalazłam się na terenie muzeum.
No ładnie- pomyślałam sobie. Jak zacznę macać ich systemy zabezpieczeń, wywalą mnie na zbity ryj.


Moje szpiegostwo miało na celu konfrontację przepisów z ustawy o muzeach z rzeczywistością. Jako właściciele prywatnego muzeum, musimy spełnić szereg wymogów związanych z bezpieczeństwem obiektu, jakie nakłada na nas ustawa. Sęk w tym, że ustawy są tak pisane, aby przeciętny obywatel niewiele z tego zrozumiał. Interpretacja tego, co wyszło z głowy (chyba) prawników, daje bardzo szerokie pole do popisu. Najlepiej zatem rzecz sprawdzić w praktyce, albo zastosować wszystkie zabezpieczenia, ku czemu się skłaniamy, aby nikt się do nas zwyczajnie nie przyczepił.

Muzeum Etnograficzne chyba jest dobrze strzeżonym obiektem, ponieważ nijak nie mogłam dostać się w pobliże okien. Były zaklejone, a dostęp do nich uniemożliwiały gabloty. Machnęłam zatem ręką na to całe szpiegostwo i poszłam obejrzeć wystawę jaj zdobionych różnymi technikami.
Nie powiem, robiły spore wrażenie:








Nie tak łatwo wyjść z roli szpiega, tym bardziej, że sukcesu nie odniosłam. Postanowiłam podpatrzeć w takim razie sposób ekspozycji przedmiotów na wystawie stałej, ponieważ wciąż szukam pomysłu na swoją.

Muzeum Etnograficzne ma nową siedzibę od 2004 roku. Kiedy wcześniej tam bywałam, sąsiadowało ono z Muzeum Archeologicznym w gmachu dawnego pałacu Fryderyka Wilhelma IV. Myślałam, że w związku z przeprowadzką do letniego Pałacu Biskupów Wrocławskich przy Traugutta,  mogę sięspodziewać jakiejś nowoczesnej błyskotliwej myśli, popartej nietuzinkowym aranżem. 
Kolejny raz spotkał mnie zawód i opadły mi ręce. Muzeum składa się praktycznie z samych gablot. Zza szklanej szyby trudno dojrzeć nie tylko szczegóły, ale i całe zabytki. Podarowałam sobie zatem w większej części fotki tych szyb i stwierdziwszy, że poza zabytkowymi, zrabowanymi z naszych karkonoskich kapliczek i kościołów rzeźb, mamy po stodołach więcej zabytków związanych z rzemiosłem wiejskim.
Nie mamy tego:

Ul z pnia drzewa.

Wyposażenie warsztatu tkackiego. Po utworzeniu mojej wystawy pozyskanie warsztatu tkackiego stanie się dla nas priorytetem.

A co się zmieniło we Wrocławiu od czasu mojej nieobecności?
Coś kombinują z Dworcem Głównym:


A pod mieszkaniem moich rodziców stanęło wreszcie do końca to cóś, co przy odrobinie wyobraźni wygląda, jak palec podniesiony w obelżywym geście:

Sky Tower

Dobrą stroną  postawienia Sky Tower pod gierkowskim blokiem dla jego mieszkańców jest to, że podniesie on ceny mieszkań. Złem dla mojej mamy jest fakt, że totalnie zakłóca odbiór telewizji Trwam :-)

Mantra i moje maleństwa czują się bardzo dobrze, co można obserwować dzień po dniu na hodowlanym blogu.
W sprawie imion mam już koncepcję, ale dla pewności, że zdania nie zmienię, poczekajmy z tym jeszcze kilka dni.

Tymczasem życzę Wam spokojnych Świąt wypełnionych radosnym oczekiwaniem na wiosnę i słońce, które budzi przyrodę do życia. W nowym sezonie życzę obfitości we wszystkich aspektach i dziedzinach życia.


Wesołych Świąt :-)

wtorek, 3 kwietnia 2012

Deja vu, albo jak kto woli, powtórka z rozrywki.


Kiedy wczoraj w południe z Mantry zaczęło podciekać coś o nieciekawej brunatno zielonej barwie, a do wieczora nie pokazały się żadne oznaki że poród lada godzina się zacznie, pomyślałam , że chyba mogę sobie odpuścić nocne oczekiwanie. Na 90 procent rano wylądujemy na cesarskim cięciu. I to być może z tego samego powodu, co w zeszłym roku.
Mimo to, nockę miałam ciężką. Podświadomie oczekiwałam, aż Chłop, który sypia przy Mantrze w gabinecie już od jakiegoś czasu, zbudzi mnie i powie, że się zaczęło.

Rano trafiłam do weterynarza. Był sam, bez swojego współpracownika. Szybko też zorientowałam się, że coś nie gra. Weterynarz był podpity. Tak na wesoło. Nawet się nie zorientowałam, kiedy Mantra znalazła się na stole i została pokrojona. Z odgłosów, jakie z siebie wydawała wynikało, że pijany weterynarz zapomniał dać jej znieczulenia. Myślałam, że umrę słysząc jej wycie. Raptem rach i ciach, pierwszego szczeniaka mieliśmy w rękach. Po czym okazało się, że zapomniałam wziąć miseczki na maluchy. Jak ja je do domu zabiorę?- martwiłam się. Zaczęłam przesukiwać gabinet wetrynaryjny, ale znalazłam tylko jakieś pudła plastikowe przypominające wsady do lodówki. Wtem spojrzałam przez ramię i z osłupieniem spojrzałam na rozbawionego, bredzącego weterynarza, który trzymał w ręku macicę mojej suki. Macica nie była połączona z żadną częścią Mantry. Zdążyłam jeszcze zobaczyć, że w macicy tkwią cztery szczenięta i... obudziłam się zlana potem we własnym łóżku. Świtało.

Z powodu idiotycznego snu, martwiłam się o zabieg, ponieważ ja mam zawsze sny na odwrót. Jeśli śni mi się noc przed jakimś wydarzeniem to właśnie co ma nastąpić, na mur beton impreza się nie odbędzie. Wieszczką jestem jednak bardzo kiepską i na szczęście, po telefonie do weterynarza i omówieniu sytuacji, umówiliśmy się na 10 rano na przyjazd. Byliśmy bardzo zaniepokojeni powtórką z sytuacji sprzed roku i spodziewaliśmy się nawet podobnej diagnozy- skręt macicy.

Weterynarze byli w komplecie, wszyscy oczywiście i jak zawsze trzeźwi. Miseczkę na maluszki wsadziłam do auta, jak tylko otwarłam rano oczy. Postanowiłam, że tym razem nie będę chować się po kątach, tylko stawię czoło moim lękom, czyli będę uczestniczyć w zabiegu, reanimując szczenięta. Dziarsko przygotowałam sobie nitki do wiązania pępowin i cały warsztat do obsługi maluchów. Mantra majaczyła i zawodziła, co było cholernie podobne do mojego snu. Nie zawodziła jednak z bólu, ale z powodu narkozy, którą weterynarze tak dozują, aby nie przedostała się do organizmu szczeniąt. Zazwyczaj hodowcy mówią mi, że po cesarkach odbierają maluchy uśpione narkozą. Nasi weterynarze podają podprogową ilość narkotyku. Suka jest na wpół świadoma, jedynie otępiona. Nie czuje bólu, ale dociera do niej, że coś przy niej gmerają. Zawodzi, bo ma odlot. Nasze maluchy wychodzą podczas cesarki żywotne, ruchliwe i wrzeszczące.


Nie okazałam się jednak dzielna. Kiedy dziarsko chwyciłam nitkę, aby obsłużyć pierwszego malca, od pierwszego spojrzenia wiedziałam, że jest martwy i to nie od dziś. Martwe szczenię i zawodząca obok suka z macicą na wierzchu, to za dużo, jak dla mnie. Upewniłam się, że Chłop da sobie radę (a z jaką naukową dociekliwością i ciekawością badał ten martwy płód!), przeprosiłam i wyszłam. Wychodząc szczypałam się, mając nadzieję, że to znów mi się śni. Nie śniło mi się. Po 10 minutach wiedziałam, że mamy trzech silnych, zdrowych chłopaków. Więcej płodów nie było. Ten pierwszy był również chłopaczkiem. Nie wiadomo, z jakiej przyczyny obumarł. Może odkleił się kilka dni wcześniej od łożyska? Takie rzeczy się zdarzają i nikt nie ma na to wpływu. 
Nie wiadomo, czemu Mantra nie miała akcji porodowej (martwy płód był pierwszy w kolejce do wyjścia, może dlatego), w każdym razie z macicą było tym razem wszystko w porządku. Dwukrotne komplikacje okołoporodowe pod rząd sprawiły, że nie jestem raczej skłonna więcej jej kryć.

Trójka- liczba magiczna, święta :-)

Dzisiaj jestem nieobiektywna i zbyt nakręcona wydarzeniami, aby do końca brać odpowiedzialność za swoje słowa. Chodzi mi o to, że rozważam, czy po dziesięciu latach i dziewięciu miotach odchowanych pod swoim własnym przydomkiem hodowlanym, nie zakończyć karierę hodowcy. Wiem, że porody to tylko jeden z aspektów hodowania, niemniej jednak na tyle ważny, że powinni zabierać się za to ludzie o większej odporności psychicznej. Z drugiej strony, nie zwykłam była rzucać słów na wiatr i może to rzeczywiście pożegnanie z tym rozdziałem w moim życiu? Strasznie mi z tego powodu smutno i okropnie się dziś nad sobą rozczulam, roniąc bez przerwy łzy.
Jednym słowem, dopadła mnie depresja poporodowa.

Moja druga strona osobowości stara się depresję odłożyć na bok i cieszyć się tym, co los nam dał. Mamy trójkę silnych brzdąców. Same Chłopy! Że mały miot? Miałam mniejszy! Kiedyś urodziły mi się dwa szczeniaczki. Tu nie liczy się ilość, ale jakość. Mam nadzieję, że cała trójeczka będzie zdrowo się odchowywać i będzie pociechą zarówno dla nas, jak i przyszłych właścicieli.
Zainteresowani będą mogli śledzić niemal dzień po dniu rozwój naszych maluchów oraz dowiadywać się o kondycję suczki na naszym blogu hodowlanym.
Jeśli już o kondycji Mantry mowa, to jest ona lepsza, niż po naturalnym porodzie. Niemal od razu zainteresowała się michą.



Błyskawicznie też powrócił uśmiech na jej pysio :-)



poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Nie jestem zwierzęciem medialnym.


Niestety, przekonałam się o tym dobitnie i ostatecznie, uczestnicząc w Jarmarku Wielkanocnym w lubańskiej Galerii Łużyckiej udzieliwszy wywiadów, w tym jednego bardzo durnego, dla dwóch telewizji. Ale o tym za chwilkę.
Zdaje się, że przed samą imprezą popadłam w dziwny stan umysłu, ponieważ przy pakowaniu przedmiotów do pudła, nagle znieruchomiałam i rzekłam:
-A co ja zrobię, jak ktoś będzie chciał coś kupić?
Chłopu i Kasi opadły ręce.

Zapakowaliśmy się jakoś z tym całym majdanem do auta, po czym przystąpiłam do aranżacji stoiska w galerii.
Postanowiłam, że występując jako muzeum, powinnam mieć jakieś muzealne artefakty. W aranżacji wykorzystałam starą dzieżę i maselnicę. Był to bardzo dobry pomysł, ponieważ wszyscy mieli po prostu towar wystawiony na stolikach. My byliśmy oryginalni.




-Kto tutaj jest kierownikiem stoiska? -zapytał dziennikarz jakiejś telewizji, której nazwy nie zapamiętałam lub po prostu nie zwróciłam uwagi.
-Ja jestem- odpowiedziała niżej przedstawiona na zdjęciu, czyli ja. Przed wywiadem byłam uśmiechnięta i entuzjastycznie nastawiona do otoczenia. Po wywiadzie moja mina była, jak widać, zblazowana.


-Czy udzieli nam pani wywiadu dla telewizji?
-Tak, oczywiście- przytaknęłam naiwnie myśląc, że może dziennikarz zapyta o projekt muzeum, czy inne naprawdę istotne sprawy. Przed nami wisiał duży plakat, a na stole leżały ulotki. Myślałam, jak jakaś głupia, że może reporter zapoznał się z tym, kim jesteśmy i co reprezentujemy.

taki plakat zaprojektowałam

Po kilku pytaniach, które zmusiły mnie do opisania tego, co leży na stole (chwalebnym jest fakt, iż telewizja myśli również o osobach niewidomych, bo nie widzę innego sensu w zadawaniu pytań o rzeczy, które prawie każdy widzi) padło pytanie, po którym mnie zamurowało.

-A skąd u pani takie zainteresowania?
Jezu Mario, przecież mam kamerę przed nosem, muszę coś powiedzieć! Moje zaskoczenie trwało krócej niż sekundę, gdyż gdzieś z boku usłyszałam podszept: Taka się już urodziłam.

-Taka już się urodziłam- rzekłam z determinacją i zbladłam usłyszawszy tłumiony chichot Kasi oraz zobaczywszy durną minę reportera, który szybciutko zakończył ze mną rozmowę.
Pytałam Kasi, czy to jej sprawka, ale zarzeka się, że nigdy by czegoś takiego nie podszepnęła. Chyba zacznę wierzyć w istnienie diabła.

Ja pierniczę! Mam nadzieję, że to wycięli, ale na wszelki wypadek nie oglądałam przez cały weekend telewizji, unikając przede wszystkim programów lokalnych.
Nikt też w sobotę nie biegał za mną i nie krzyczał: taka się już urodziłam! :-)


Na jarmarku spełniły się moje obawy, bowiem udało mi się nawet coś sprzedać. Utarg przez 2 dni, to 55 zł  (11 sprzedanych rzeczy). Jako, że wszelki utarg przeznaczam na renowację zabytków, starczy mi na niecałe dwie puszki farby Hammerite, którą używam do malowania i konserwacji pługów konnych. Jak na debiut, to oceniam to nieźle, tym bardziej, że stoiska obok miały podobne utargi.

Prawdziwą furorę zrobiłyśmy z Kasią dziergając na jarmarku frywolitki. Co rusz ktoś się zatrzymywał i pytał, co to jest i jak my to robimy. Dzięki frywolitkom czas nam szybko zleciał.






Oto efekt dwóch dni spędzonych na jarmarku
Ubranko na kolejne, tym razem złote jajo.

Stoisk z dekupażem było sporo. Moje pirografy były za to jedyne w swoim rodzaju. Sprzedałam kilka drewnianych i zdekupażowanych jaj oraz podstawki wypalane. Wzory, które wybierali ludzie, to róże i konie, a dzieci sięgały po zajączki wielkanocne. Mimo, że to od początku do końca rękodzieło, cenę miałam, jak "u chińczyka"- wszystko po 5 zł.

Stoiska i rzeczy prezentowane przez innych biorących udział w jarmarku:
Bardzo ciekawe i oryginalne papierowe kurki i skrobane wydmuszki jaj.

Wydmuszki z jaj gęsich. Pięknie, starannie zrobione.

tzw. część artystyczna




Tu spodobał mi się pomysł na pudełka






I trochę smakołyków. Ich zapach dolatywał do naszego stoiska.






Zwróćcie uwagę na frywolitkową serwetę- piękna!




I jeszcze "wieści z frontu". Mantra od rana ma temperaturę 36,8, co według wszelkich podręczników każe nam się spodziewać akcji porodowej w ciągu najbliższej doby. Już nic nie chce jeść, ale jest bardzo spokojna i cały czas śpi. Dzień spędzę na szykowaniu kojczyka i akcesoriów potrzebnych przy porodzie. Mam nadzieję, że tym razem obędzie się bez interwencji weterynaryjnej i urodzi sama.