O mnie

Moje zdjęcie
Kobieta wciąż zadziwiona otaczającym ją światem. Z wykształcenia archeolog, z wyboru Wolny Człowiek i Kustosz we własnym Muzeum. Z urodzenia Wrocławianka, z wyboru mieszkanka małej wsi. Na pytania miejskich kolegów: "co ty robisz do licha na tej wsi"??? odpowiada: "żyję!!!". Zawsze niepokorna i pozostanie taką do śmierci. Wyznaje w życiu maksymę: "Ludzie posłuszni żyją, aby spełniać oczekiwania innych. Nieposłuszni realizują swoje marzenia". Kobieta owa ma wciąż wiele pomysłów, które uparcie realizuje na powyższej zasadzie. Posiadaczka 2 psów i 1 Chłopa. Chce się dzielić z ludźmi swoim kawałkiem życia prowadząc Gospodarstwo Agroturystyczne, Muzeum Dwór Feillów oraz Hodowlę Psów Rasy Golden Retriever.

piątek, 28 października 2011

Twórczy leń

Po intensywnej akcji ze starymi szafami spoczęłam na laurach. Zapanował nade mną leń taki, że ni ręką, ni nogą ruszyć mi się nie chce. Jako, że baby nudzić się nie potrafią, oksymoron "twórczy leń" jest określeniem bardzo logicznym. Kiedy dopada mnie leń pochłaniam książki. W ostatnim miesiącu przeczytałam sześć sztuk, nie zaniedbując podstawowych obowiązków domowych i utrzymując podstawowe kontakty towarzyskie. Nie ważne, że wirtualne. Wypominam to mojemu Chłopu, który twierdzi, że na książki nie ma czasu, a prosił mnie o wypożyczenie jednej dla niego z biblioteki. Szkoda, że Chłop ma czas na oglądanie Top Model :-D Naprawdę, ręce mi opadają. Myślałam, że nic w głupocie nie jest w stanie pobić Tańca z gwiazdami, a tu masz...

Przyszedł czas na zabutelkowanie tuskulańskiego wina czereśniowego. Z czerwonego nie jesteśmy do końca zadowoleni, ale to może kwestia czasu, nich się przegryzie, natomiast wino z żółtych czereśni omal nie poszło w całości do naszych gardeł. Ambrozja!


W międzyczasie na wyprzedaży w sklepie trafiłam na fajny drewniany talerz. Od razu pomyślałam o decoupage. Trudno, skoro nie mam możliwości skorzystania z kursu cieniowań, sama postanowiłam zabrać się za naukę metodą prób i błędów. Ta próba bardzo mi się spodobała.




Niestety, tego samego nie mogę powiedzieć o zastępczej płycinie do Ludwika Filipa. Wzór, który zamówiłam przez internet, okazał się być zbyt ciemny i nie miałam odwagi, nie dysponując umiejętnościami, wykonać do niego ciemnego cieniowania. Zrobiłam cieniowanie bardzo ostrożnie. I teraz stanie się jedna z dwóch rzeczy- pewnego dnia chwycę za pędzel i farby i poprawię (bądź bardziej zepsuję) "dzieło" lub też przyspieszę zamówienie prawdziwej, drewnianej płyciny.
Chłopu się podoba :-)


Miałam ogromne szczęście, że jakiś czas temu w moje progi zawitała cudownie uzdolniona dziewczyna- Justyna z bloga YarnAndArt. Pokazała mi, jak się tka gobeliny. Proces bardzo mi się spodobał, zatem sprowadziłam sobie ramę i uczę się, ćwiczę.


Dzieło zatytułowałam "Wschód słońca na Tytanie". Głownie z tego powodu, że nikt nie jest w stanie podważyć ujętych realiów, bowiem mało kto Tytan odwiedził :-) 
No dobrze, wiem. Bawię się jak dziecko. Ale złapałam lenia i to mnie usprawiedliwia.

Jakiś rok temu z hakiem ujrzałam w starym numerze Casamia ręcznie robione, niestandardowe, oryginalne, prześlicznie wyglądające mydła. Niby żaden szał, bo mydła w kostce, ale coś przyciągnęło moją uwagę na tyle, że się zachwyciłam i zapragnęłam zrobić coś takiego sama, na potrzeby swoje i aby raczyć nimi gości. Natychmiast rzuciłam się do internetu, aby zorientować się w stopniu trudności i trochę sklęsłam. Owszem, babranie się w sodzie kaustycznej jestem sobie w stanie wyobrazić, ale jeśli już to robię, to muszę mieć na mydełka jakiś pomysł. Planu nie miałam, zatem pomysł poszedł w odstawkę. 
Aż tu nagle... trafiłam na urzekający blog Soap Bakery. Magda robi cudeńka, nie mydełka, ale ma już wieloletnią w tym wprawę. Marzenie ożyło. Spędziłam wczoraj pół dnia na odświeżaniu informacji i gromadzeniu nowych. Postanowiłam zacząć działać. Na pierwszy raz nie zamierzałam się babrać się w chemikaliach. Po prostu pojechałam do miasta i kupiłam czyściutkie hypoalergiczne mydło "Biały Wielbłąd". To jest konkurencja dla słynnego "Białego Jelenia", którego nie znalazłam u nas na półkach. Posłużył mi za bazę. Oczywiście, nie dysponuję w domu żadnymi wymyślnymi formami. Wykorzystałam więc różnych rozmiarów formy do muffinek. Nie jestem zadowolona z efektu, ale uważam, że na pierwszy raz i tak wyszło nieźle. Na razie poznaję właściwości i możliwości zabawy z mydłem. 



Zabawa tak mnie wciągnęła, że zamierzam skompletować trochę form i następne mydło będzie już robione od początku do końca samodzielnie na bazie wodorotlenku potasu, a nie sodu. Z kilku powodów. Po pierwsze- mam zapas czystego KOH w domu. Po drugie- mydła potasowe są chyba delikatniejsze, ale nie będę jeszcze niczego pisać o właściwościach, bo niewiele na ten temat wiem. Dopiero raczkuję w temacie. 
Tych powyższych mydełek użyję sama, bo chyba nie są na tyle fajne, aby "częstować" nimi gości, natomiast świetnie imitują łakocie. Narwał się na nie mój chłop-łasuch. Wiedział przecież, że siedzę nad mydłem, ale mimo to wieczorem zajrzał do lodówki i jak zobaczył "pralinkę", chwycił ją łakomie w palce i... szybkim ruchem, zanim wylądowała w jego ustach, została mu wyrwana. Jak pojął, że to przecież mydło, miał wzrok dziecka, któremu zabrano cukierka. Do teraz się na mnie boczy i pojechał kupić sobie pączki :-) Ja mam bowiem lenia śmierdzącego (od domowych obowiązków ponad wymaganą konieczność) i piec niczego mi się nie chce.

Mydełka doskonale imitują białą i czarną czekoladę. Do białej bazy dodałam wiórki kokosowe. Mydło pachnie obłędnie! A przy okazji masuje i robi peeling skóry. Kolor czarny uzyskałam dodając sporą ilość ekstraktu z kawy. Różowe dodatki pochodzą z gotowego wiśniowego mydełka, które było w domu. Obiecuję, że następnym razem nie będę podpierać się gotowcami, a od początku do końca wszystko zrobię samodzielnie.

Wiecie co? Cholernie lubię się tak nudzić :-)))

piątek, 21 października 2011

Gaja- tego nie było w planach.



Koniec września, Wrocław 2004 rok, Międzynarodowa Wystawa Psów Rasowych. Stoję przed wejściem na ring z Jaskrem. Za kilka minut rozpoczyna się ocena psów w naszej klasie. Lekko zalewa mnie adrenalina. I nagle zgadnijcie, kto materializuje się przede mną? Tak, oto Mamuśka we własnym majestacie. Dzierży pod pachą jakieś futro.

-I co, dopiero wchodzisz na ring? Bo my już po ocenie- mówi i potrząsa ramieniem, z którego zwisa stworzenie, niekoniecznie boskie, gdyż niemal od początku człowiek, przepraszam-hodowca, mieszał w tym swoje paluchy.

Rzucam okiem i próbuję zgadnąć, z której strony ów pies (bo to chyba był pies, skoro znalazł się na wystawie psów) ma pysk, a z której stronę mu przeciwną. Gratulując sukcesu, bo stworzenie zostało docenione przez sędziego i zasypane tytułami, wyciągam rękę, aby pogłaskać futro. Pies (bo to chyba był pies), wyczuł moje nieszczere intencje. Pokazuje garnitur zębów, zza którego rozlega się złowieszczy warkot. W tym momencie mogłabym zaliczyć pewien sukces, identyfikując strony stworzenia, ale o takich ludziach jak ja i Mamuśka mówi się, że mieszkamy w miejscu, gdzie psy dupami szczekają.

-Oj, uważaj, ona jest indywidualistka i nie lubi obcych.

Uśmiecham się głupawo i rozsądnie zmieniam temat. Zerkając kątem oka na ring, czy nadchodzi nasza kolej, roztrząsam ostatnie sukcesy wystawowe rodziców Jaskra. Ojciec zdobył BIS (Best in Show) weteranów na światowej wystawie, matka dokończyła czempionat Polski.

-E, co ty mówisz- przerywa mi brutalnie i lekceważąco Mamuśka- Szpice to są dopiero fajne psy.

A więc to jednak jest pies. Milknę zdeprymowana obserwując kurdupla zwisającego z ręki i szczerzącego do mnie złowrogo zęby. Myślę sobie- trzeba mu wybaczyć, wszak każdy wie, że małe to głupie, bo rozum blisko dupy ma.
Mojej zdegustowanej miny nie da się niczym wyjaśnić. Chcąc być jednak grzeczną, wypowiadam nieszczere, rzucone od niechcenia zdanie, które okaże się nadzwyczaj brzemienne w skutkach:

-E tam. Gdybym chciała mieć szpica, to bym sobie sprawiła czarnego.


W tym momencie zapominam o wszystkim i wchodzę na ring.
Jaskier dostaje ocenę doskonałą, co przy surowej sędzinie, takiej konkurencji i w obliczu tego, że pies ma dopiero półtora roku, jest już sukcesem. Schodzę rozluźniona wykonaniem planu minimum. I zgadnijcie, kto się koło mnie materializuje? Tak, Mamuśka w całym swoim uhonorowanym medalami majestacie.

-Załatwiłam ci czarnego szpica- rzuca od niechcenia.
-Co?- wydaje mi się, że się przesłyszałam.
-Masz czarnego szpica, przecież chciałaś- mówi Mamuśka.
-COOOO???
-Wiesz, u G. urodziły się latem czarne szpice. Po suczce, którą G. ma ode mnie. Taki jakiś nieszczęśliwy ten miot, chorowały, a teraz zbliża się zima, one w stodółce siedzą, nikt ich nie chce, trzeba je zabrać.
-Ale dlaczego ja?- jęczę.
-Przecież chciałaś czarnego szpica.
-NIE CHCIAŁAM!- tłumaczę się- Tylko mówiłam „jeśli bym chciała”, na litość boską!
-Oj marudzisz. Masz szpica za darmo.
-Ale…- próbuję coś powiedzieć i nagle słyszę głos Chłopa:
-Weźmy szpica.

Czuję się, jak Cezar na pięć minut przed śmiercią. „I ty Brutusie przeciwko mnie?”

-Chyba żartujesz- mówię zaszokowana. 
Od kiedy mój Chłop jest fanem istot, które trudno dojrzeć przy ziemi?
-Weźmy szpica- powtarza- Będzie dotrzymywał towarzystwa Jaskierkowi, kiedy nie będzie mógł pójść na wybieg do suczek.


Argument jest pozornie dobry. Odkąd zamieszkał w naszym zdominowanym przez suczki domu pies, jesteśmy cały czas terroryzowani cieczkami.
-I będzie czuł konkurencję do miski, jak mu taki mały szpic będzie się plątał pod nogami.
To był też mocny argument. Jaskier był koszmarnym niejadkiem. W dodatku usuwał się spod miski, jak tylko zobaczył którąś z suczek. Tłumaczyliśmy sobie, że jest im podległy, bo najmłodszy. Nikt nie przypuszczał, że będzie szpica szanował i również odstępował mu swoje posiłki.

-Ale co ty w ogóle do mnie mówisz?!- wybucham, bo naprawdę czuję, że tracę grunt pod nogami i kontrolę nad własnym życiem- Zdajesz sobie sprawę, że pies to odpowiedzialność, to spacery, to…- urywam, bo tekst jest nie na miejscu. Mamy w domu cztery psy. Nijak nie da się wytłumaczyć mojego sprzeciwu wobec istoty, która zagubi się w tłumie i zje tyle, co golden rozsypie.
-Przecież one ją zadepczą- wysuwam ostatni rozsądniejszy argument i milknę.

Ale sojusz Chłop- Mamuśka został już zawiązany.
-Pomyśl sobie, idzie zima, one tam marzną w stodole. Takie małe puchate biedne, niekochane stworzenia- słyszę na dwa głosy.
-I zimą będzie ci ogrzewał kolana...

No tak, kot nie spełnia się w tej roli. Po pierwsze, siedząc na kolanach drapie niemiłosiernie (według mojej koleżaki-kociary, w ten sposób kot mówi „kocham cię”. A w cholerę z taką miłością!), a po drugie, kot nie może przebywać w mieszkaniu, bo Chłop ma alergię.

-Nie ma mowy, dajcie mi spokój!- odwracam się na pięcie i sobie idę. Cieszę się, że nigdy nie miałam kłopotów z asertywnością.

Mijają dni. Październik. Za oknem robi się coraz większa szaruga i plucha. Nie mogę przestać myśleć o „małych, puchatych, biednych, niekochanych, stworzeniach”. Co drugi dzień odbieram telefon od Mamuśki: „mam ci przywieźć szpica?” Zaczynam się łamać. Moją asertywność trafia szlag.

-Ale pieska dobrze? Nie chcę mieć jeszcze jednej suczki, bo przy Jaskrze oszaleję.
-Są tylko trzy suczki. Suczki są lepsze. Małe pieski często obsikują kąty, szczególnie w obecności drugiego psa.

Załamka, no dobrze, przecież i tak ją wysterylizuję.
-W takim razie niech mama wybierze mi najbrzydszą i najbardziej biedną, taką już zupełnie najgorszą suczkę z miotu, której nikt nie zechciałby kupić.

A jednak daliśmy się skusić wystawie :-)


Nie będę hodować szpiców, nie chcę odbierać komuś szansy nabycia wystawowego psa, dostaję go przecież darmo.
-Dobrze, dobrze- mówi Mamuśka, a ja mam niejasne wrażenie, że nie dostosuje się do mojej prośby.

I tak w połowie października 2004 roku, zostałam właścicielką psa (o ile to jest pies) rasy szpic mały, kolorowy klasyczny, płci żeńskiej, koloru czarnego o imieniu Gaja. Jest to jedyny pies w naszym domu, który ma identyczne imię rodowodowe i domowe. O ile jest to pies.





Odmian szpiców niemieckich jest cała masa. Równie zawiłe są sprawy, w jaki sposób można je krzyżować ze sobą. Prawdopodobnie kiedyś poświęcę temu osobny wpis na blogu hodowlanym. O Gai powiem tylko, że fraza „kolorowy klasyczny” dotyczy tylko szpiców o umaszczeniu czarnym i brązowym. Reszta małych szpiców o innych umaszczeniach (w tym owo rude stworzenie Mamuśki) należy do rasy „kolorowy współczesny” Tych ras nie można ze sobą legalnie krzyżować. Podejrzewam, że niektórzy hodowcy mogą mieć to w nosie, bo co rusz pokazują się na wystawach wymyślniejsze łaciate szpice. Ale to dygresja. 
Wracam do Gai. Gaja ma brązowego ojca i czarną matkę. „Gen czarny” jest dominujący, ale latem pojawiają się na jej przedpiersiu brązowe refleksy.

-Brązowe szpice są bardzo rzadkie i poszukiwane- tłumaczy Mamuśka znaną mi prostą zasadę dziedziczenia.- Pokryjesz ją brązowym szpicem albo czarnym z "brązowym genem" i będziesz miała jakiś procent brązowego potomstwa.

O nie- myślę, ale nie wypowiadam tego na głos. Na pewno nie będę rozmnażać psów, które hodowca rozdaje za darmo. To brak szacunku dla własnej pracy. Nie zamierzam też rozmieniać się na drobne i hodować rasy, na której się nie znam. Poza tym, skąd do licha wezmę w Polsce brązowego szpica? Ze zgrozą notuję w pamięci, że przy małych rasach hodowcy bardzo często robią chów wsobny i kryją córki ojcami, siostry braćmi, etc. To nie dla mnie, niech się inni w to bawią.
-Mhm, Mhm...- potakuję.

Jak tylko Gaja oswoiła się z nowym otoczeniem, zanim jeszcze obrosła dorosłym futrem, została wysterylizowana. I szlag trafił "brązowy gen".
Zdjęcia powyżej i to poniżej przedstawiają pięciomiesięcznego szpica, który stracił już szczenięcy puch i powoli obrasta włosem dorosłym. Taką właśnie zobaczyłam ją po raz pierwszy.


Ten mały brzdąc, jak podejrzewaliśmy, nie wzbudził żadnego zainteresowania suczek, natomiast Jaskier, który był jeszcze młody i skłonny do szalonych, szczenięcych zabaw, potraktował ją, jak żywą, interaktywną zabawkę. No, chciał potraktować, bo Gaja zrobiła mu taką awanturę, że pies do dziś omija szpica szerokim łukiem i dopiero po kilku latach możliwy był taki obrazek. Oba psy na jednej wersalce obok siebie:

o ile ta czarna plama jest psem :-)


Ale na początku wyglądało to, jak powyżej.

Jeśli chodzi o suczki goldenki, to nie ma żadnego tematu. Tak, jakby należały one do rzeczywistości równoległej. Te światy się nie przenikają, co znów stawia pod znakiem zapytania przynależność Gai do gatunku "pies".

Hm... jaką naiwnością się wykazałam myśląc, że Istota Zwana Szumnie Psem zgubi się w tłumie i będzie jadła, co golden upuści. Skończyło się na tym, że stała się moim małym oczkiem w głowie. Karmę ma kupowaną specjalnie dla siebie (głownie je kocią, bo smaczniejsza), trzeba mieć oczy dookoła głowy, aby na Gajce nie usiąść lub jej nie przydepnąć. Trzy lata chodziła wyłącznie na smyczy i przebywała w zamkniętych pomieszczeniach, aż zyskaliśmy pewność, że nie ucieknie, nie zgubi się w trawie i na polu, nie utopi w oczku wodnym, a jak wyjdzie poza obręb podwórka, to niewątpliwie wróci. Już na samym początku trzeba było obić siatką drewniany płot, gdyż Gaja przeskakiwała przez otwory, stworzone przez ułożone w skos szczeble. Do dziś nie jestem w stanie uszczelnić wszystkich dziur. Gaja, pomijając sierść, jest taka malutka, że wyjdzie byle szczeliną, a takich w starym płocie nie brakuje.

Daliśmy się początkowo skusić wystawom, nawet Gaja zdobyła dwa złote medale i ma dwa tytuły Zwycięzcy Młodzieży. Prawda jest jednak taka, że Gaja pełniła funkcję jedynie pieska domowego, naszej maskotki, a prestiż wystawowy miały przynosić nam goldeny- rasa, którą traktujemy poważnie.


zbliżenie :-)


W miarę upływu czasu okazało się, że Gaja ma nieco zły w gatunku włos. Zamiast twardej okrywy wierzchniej, jej włos jest miękki, jak podszerstek. Ma to wiele konsekwencji- trzeba ją pielęgnować i wyczesywać. Szpiców się nie czesze, lub robi to rzadko, ponieważ wyrywa się w ten sposób unoszący włos wierzchni podszerstek. Zamiast więc okrągłej kuli, mamy w domu przyklapniętego, ale nie mniej uroczego pieska. Wolę usunąć podszerstek, niż oglądać filce na jej sierści.



cwaniara sama wskoczyła na stół, ale to jeszcze nic, bo potrafi i tu:


Pewnego dnia Mamuśka poradziła nam:
- Obstrzyżcie szpica na krótko. Następna sierść powinna odrosnąć już prawidłowa.

Skutkiem tej rady w jednym letnim sezonie mieliśmy stworzenie, które do niczego nie było podobne.






Sierść odrosła identyczna, jak była, czyli nadal właściwa bardziej rasom ozdobnym, niż pierwotnym, a my nigdy więcej nie zrobimy ani sobie, ani Gai tej krzywdy. Toż to było pośmiewisko, nie pies :-) A tak poważnie- istotą Gai jest włos. Po jego usunięciu, czuliśmy, że mamy jakiegoś innego psa w domu.

Gaja ma blisko do ziemi, zatem częściej niż reszta piesków jest kąpana. Wygląda wtedy zjawiskowo:






A po kąpieli tak:


Jak wszystkie szpice, Gaja strasznie szczeka i robi wokół siebie dużo szumu. To i tak nic, w porównaniu z innymi szpicami. Wychowała się  u nas pośród goldenów, obserwowała ich relacje z ludźmi. Mimo początkowej nieufności, która jest właściwa szpicom, szuka kontaktu z ludźmi przewijającymi się przez nasz dom i często ląduje u nich na kolanach. Ma swoje sympatie i antypatie. Nie zawsze toleruje mężczyzn. Nienawidzi naszego sąsiada. Może chodzi o zapach. Nie znam jej historii z początkowych pięciu miesięcy życia, ale zawsze była bardzo ostrożna, płochliwa i pierwszą reakcją na czyjeś gwałtowne ruchy jest ucieczka. Nawet ja nie jestem w stanie jej podnieść, kiedy zbyt szybko wyciągnę do niej ręce. 
Gaja zastępuje naszego kota nie tylko w wygrzewaniu moich kolan, ale również w łapaniu myszy. Niestety, te myszy potem przynosi mi pod fotel w sypialni.

Gaja stanowi terapię dla ludzi, którzy nie lubią małych piesków. Już niejeden przekonał się, że to tylko uprzedzenia i że nie każdy mały piesek jest wredny. Choć Gaja potrafi mało zachęcająco przywitać niektórych gości, nigdy nie zdarzyło się jej użyć zębów. Do nóg doskakuje łapkami, jakby chciała odepchnąć intruza. 

Gaja jest dla nas systemem wczesnego ostrzegania. Nie potrzebujemy dzwonka. Kiedy ktoś podchodzi pod płot, włącza się mały "czarny alarm". Jak to dobrze, że koło nas rzadko ktoś przechodzi, bo mieszkamy na odludziu. W innym przypadku zaliczylibyśmy obłęd.  Gajce zdarzają się falstarty i błędy, bo oszczekuje nie tylko ludzi, ale i zwierzęta podchodzące pod dom, a czasem jedynie poruszające się wiatrem krzaczki.  Z resztą, kto ją tam wie, co ona widzi. Tuskulum jest pełne niewyjaśnionych zjawisk :-)

Podczas ćwiczeń do konkurencji młodego prezentera

Taka jest w skrócie nasza Gaja. Parę słów o niej, z innej perspektywy, możecie przeczytać również u nas na poświęconej jej podstronie naszego gospodarstwa:


środa, 12 października 2011

Renowacja mebli w Tuskulum.

Naiwnie myślałam, że po odchowaniu szczeniąt oraz wraz ze zmianą pogody na mniej sprzyjającą harcom i pracom na podwórku, zyskam sporo czasu na moją ulubioną rozrywkę, czyli pisanie głupot na blogu. Jakoś tak się porobiło, że wcale na głupoty nie mam czasu, bo przecież nie usiedzę nawet połowy dnia na tyłku, aby te głupoty zalęgły się w mojej głowie. Dziś zatem, abyście już o mnie do końca nie zapomnieli, będzie post sprawozdawczy.

Najpierw wróciłam z Wrocławia. W mieście, jak to w mieście, nic ciekawego prócz tego, że tak już skomplikowali komunikację, iż osoba spoza miasta ma ogromny kłopot ze skorzystaniem z autobusu i tramwaju. Biletu w kiosku nie kupisz, a jak masz lęk przed maszynami i nie masz czasu na oswajanie się z nimi tudzież na czytanie instrukcji obsługi, to pozostaje ci tylko przebieżka na piechotę.
Pojechałam, wróciłam, połowy rzeczy nie załatwiłam, jak zawsze zresztą.
Nie było mnie tylko dwie noce w Zapuście, ale wieczorami tęsknie spoglądałam z balkonu mego rodzinnego mieszkania na zachód, w kierunku DOMU.




Jak byłam taka zupełnie malutka, widziałam, jak w tym miejscu budowano najsłynniejszy wówczas budynek we Wrocławiu (bo najwyższy i z wypasioną windą) Poltegor. 
Dziś na jego miejscu stanął  SKY TOWER. To też widok z balkonu, tyle, że na południowy zachód.




Mówi się i zapewne słusznie, że w życiu przypadków nie ma. Niemniej jednak pewnego słonecznego dnia, tuż przed moim wyjazdem do Wrocławia, zupełnie przypadkiem, pomyliwszy nie tylko domy, ale i wsie, zawitał do nas pewien renowator zabytków. Jak już przyszedł, to zaprosiliśmy go dalej, bo jest u nas co oglądać. Człowiek ów dysponuje niebywałą w naszej okolicy, a być może i jedyną w swoim rodzaju usługą, bo z taką metodą czyszczenia mebli zetknęliśmy się tylko raz- właśnie u niego. Mianowicie kąpie meble w podgrzanej do 70 stopni sodzie kaustycznej w olbrzymiej, specjalnie zbudowanej na te potrzeby wannie. Od słowa do słowa zgadaliśmy się, że skorzystamy z jego usług, wcześniej składając rewizytę. 
Postanowiliśmy kuć żelazo, póki gorące i już kilka dni po nawiązaniu znajomości, zapukaliśmy do drzwi renowatora. Ludzie, czego tam nie było, co ja tam nie widziałam... Ale nie będę o tym pisać, bo to nie moja sprawa. 
Zobaczyłam na własne oczy ową osławioną wannę z sodą. Pomimo, że basen był zimny i obłożony gąbkami, natychmiast poczułam ostre szczypanie w gardle i musiałam szybko wyjść.
Zdecydowaliśmy się zainwestować w kąpiel naszych szaf. Usługa kosztuje stówkę od szafy. Nie jest to wygórowana cena, jeśli weźmie się pod uwagę, że robiąc to samemu, musielibyśmy być może więcej zainwestować w środki chemiczne, nie mówiąc już o czasie i nerwach, jakie traci się na tego typu robocie. Wspomnę, że jedną szafę w stylu Ludwik Filip, zwaną przeze mnie "Niebieskim Ludwikiem", gdyż niegdyś nie mając pojęcia, jak się pozbyć białej farby do stalowych konstrukcji, którą ją potraktowano, ja pomalowałam ją na niebiesko, skrobiemy już rok. I nadal będziemy ją skrobać, choćby pazurami i zębami, gdyż posiada piękne okleiny orzechowe. Zniszczyłyby się w sodzie. Ludwik Filip z gołego drewna po renowacji to koszt ok 1500 zł. Ludwik z orzechową okleiną, to już kilka tysięcy. 
Postanowiliśmy na początek zawieźć dwie szafy, tylko które? Ot, osiołkowi w żłoby dano. Na pewno jedną z szaf garderobianych, tylko którą: biedermeier, czy drewniany Ludwik Filip? Po krótkiej burzy mózgów wybór padł na bardziej ozdobną, ale pozbawioną płyciny w drzwiach szafę ludwikowską. W końcu kiedyś doskrobiemy "Niebieskiego Ludwika", który również szykowany jest do sypialni. 
Tak wyglądała szafa Ludwik Filip przygotowywana do kąpieli:



Drzwi z dyktą zamiast płyciny

Szuflada z pięknymi, oryginalnymi okuciami.

Jaskier jak zwykle pomagał i asystował. 


Niebieski Ludwik skrobie się i jeszcze się trochę poskrobie...


Te drzwi już prawie, prawie...



A teraz opowiem Wam coś o magii słów. Kiedy zobaczyłam na blogu Mateus szafę chlebową niemal identyczną, jak nasza i przeczytałam z jakim entuzjazmem odnosi się do niej jej właścicielka, postanowiłam przychylniej spojrzeć na wciśniętą w najciemniejszy kąt stodoły naszą "chlebówkę". Zadziałało tu też magiczne słowo "biedermeier". Nasza jest trochę odarta z elementów biedermeierowskich, ale oczywiście wpisuje się w czas i konwencję typową dla tego stylu. Szczerze mówiąc uważałam, że jest brzydka, jak krowia kupa i wcale mnie nie interesuje. Dzięki Mateusowi doznałam wizji, natychmiast znalazłam dla niej miejsce i przeznaczenie (wreszcie po kuchni nie będą porozrzucane graty), pozostało tylko pozbyć się tej świńsko różowej i białej farby.
Szafa chlebowa jest elementem pierwotnego wyposażenia naszego domu. Używało ją kilka pokoleń ludzi, była świadkiem zmiany kulturowej, używali ją Niemcy i Polacy. A ja zrobiłam się ostatnio cholernie sentymentalna i uznałam, że warto przywrócić staruszce należne jej miejsce w domu.

Pakowanie szafy do podróży

Drzwi od szafy chlebowej


Szafy pojechały na przyczepie do kąpieli i wróciły prawie czyste niemal takie, jak spod ręki stolarza. Mimo, że kąpiel trwała krótko, jakieś 5 minut, ciecz i czas zrobiły swoje. Chlebówka się troszkę rozkleiła, w wielu miejscach na obu szafach wstały włókna i trzeba było jeszcze je przeszlifować. Dwa ostatnie słoneczne dni wykorzystaliśmy na suszenie i poprawki, po czym nadszedł ten dzień, kiedy trzeba było szafy wnieść na swoje miejsce.
I tu pojawił się problem. Błędem było to, że pierwszego zaczęliśmy wnosić Ludwika, a jest to szalenie ciężki kloc. Trzeba było zacząć od dużo lżejszej szafy chlebowej. Jak Wam to powiedzieć... okazało się, że Ludwik żadną miarą i siłą nie przejdzie przez drzwi korytarzowe. Głównym wejściem nawet nie dał się wciągnąć (stromo), a wejściem przez garaż udało się go wciągnąć do domu, lecz utknął w jednym z wąskich korytarzy i nijak do kuchni, a przez kuchnię do pokoju nie dał się wsadzić. Trzy razy biegaliśmy z tym klocem od jednego wejścia do drugiego, ja z szaleństwem w oczach i brzydkim wyrazem na ustach, bo wszystko mnie bolało od tego ciężaru.



Coś trzeba było zrobić. Albo rozwalamy szafy i wnosimy je po kawałkach, albo rozbieramy drewnianą ścianę-przepierzenie pomiędzy korytarzem, a wejściem na nasze pokoje. Ze zgrozą pojęłam, że Chłop przymierza się do rozbiórki ściany i trochę włosy stanęły mi dęba. Tego jeszcze w Tuskulum nie było! Dzisiaj rozbieramy ścianę, a jutro, co? No dobrze, może nie jest to jakaś zabytkowa ściana, ale bardzo ją lubię. 

Widok od strony kuchni, tu stoi lodówka.


Widok od strony korytarza po zaczęciu demontażu.

Niżej widoczną dziurą (po usunięciu jeszcze dykty i deski, bez problemu obie szafy znalazły się w mieszkaniu. Jeszcze tego samego dnia ściana została złożona na powrót, jednak prowizorycznie, bo Niebieski Ludwik jest jeszcze większy i cięższy niż obie opisywane bohaterki.


Moja ściana leżąca w gabinecie!

Ze względu na załamanie pogody, ostatnie roboty przy szafie chlebowej odbyły się w naszym salonie. Szafę trzeba było skleić, bo zaczęła "kłapać".






Ostatnie prace polegają na woskowaniu i przygotowywaniu okuć. Ludwik nie ma drewnianej płyciny w drzwiach. Póki nie znajdziemy jakiegoś niedrogiego stolarza, postanowiłam wykorzystać dyktę, która była w zastępstwie płyciny i zrobić na niej decoupage. Jestem w trakcie pracy, za kilka dni, jak "płycina" będzie gotowa uzupełnię zdjęcie. Na razie moja szafa w sypialni wygląda tak.



A szafa chlebowa? Cóż, jest hitem i pomysłem trafionym w dziesiątkę, sami zobaczcie, jak się prezentuje:


Jeszcze kilka razy dopieszczę ją woskiem, dostanie okucia i mosiężne kółka na te dziury (polujemy na allegro). Nasze stare były z cynku i nie są zbyt piękne.

Dla tych, którzy wytrwali do końca, mam bonusik.

Kilka dni wcześniej, pięknego słonecznego dnia, podjechało do nas auto na niemieckiej rejestracji. Wysiadła z niego starsza, nobliwa pani i coś szwargocze. Chłop, który rozumie ten barbarzyński język, nijak nie mógł się z nią dogadać. Mówił mi potem, że nie wierzył własnym uszom i myślał, że źle ją rozumie. Co się okazało? Niemka próbowała nam sprzedać stary telewizor kineskopowy bardzo mocno kładąc nacisk i wykrzykując w swoim języku, iż jest on KOLOROWY! 
Matko boska! Po pierwsze, co oni sobie o nas Polakach myślą? Telewizor kolorowy mam na stanie od 1989 roku, czyli od 22 lat, a po drugie... Przyjeżdżali do nas na handel Ruscy, Cyganie, polskie mamuny różnego sortu, ale żeby Niemcy??? Świat się zmienia. Według Chłopa jest to zapowiedź Dni Ostatecznych :-)