O mnie

Moje zdjęcie
Kobieta wciąż zadziwiona otaczającym ją światem. Z wykształcenia archeolog, z wyboru Wolny Człowiek i Kustosz we własnym Muzeum. Z urodzenia Wrocławianka, z wyboru mieszkanka małej wsi. Na pytania miejskich kolegów: "co ty robisz do licha na tej wsi"??? odpowiada: "żyję!!!". Zawsze niepokorna i pozostanie taką do śmierci. Wyznaje w życiu maksymę: "Ludzie posłuszni żyją, aby spełniać oczekiwania innych. Nieposłuszni realizują swoje marzenia". Kobieta owa ma wciąż wiele pomysłów, które uparcie realizuje na powyższej zasadzie. Posiadaczka 2 psów i 1 Chłopa. Chce się dzielić z ludźmi swoim kawałkiem życia prowadząc Gospodarstwo Agroturystyczne, Muzeum Dwór Feillów oraz Hodowlę Psów Rasy Golden Retriever.

wtorek, 28 sierpnia 2012

Co mnie spotkało w kraju kacerzy.


 Warto było przemierzyć kolejne 25 km szlakiem Via Regia, aby ujrzeć taki oto obrazek:


Zdjęcie zrobiłam w późnoromańskim kościele w Arnsdorf, ewangelickim oczywiście. Tym samym średniowieczną katolicką histerię związaną z przekonaniem, że heretycy czczą koty, niniejszym radośnie potwierdzam :-)
Kot nie zmienił pozycji nawet, jak przetoczyło mu się nad głową blisko trzydzieści osób. Strzygł jedynie uszami, co pozwoliło mi mniemać, że nie został złożony w ofierze przez kacerzy.

Na kolejny odcinek Via Regia, już niemiecki, zjechało się sporo osób z różnych części Polski; z Wrocławia, Sycowa, a nawet z Warszawy. Zdominowali nas muszelkowcy, czyli ci, którzy podążają szlakiem św. Jakuba. Miałam okazję porozmawiać z pielgrzymującymi, zapytać o logistykę przedsięwzięcia, jakim jest dotarcie na nogach do Santiago de Compostela z francuskiego Saint Jean Pied de Port, które jest najczęściej wybieranym miejscem startu. To tylko jakieś 750 km, żaden problem :-)  Czas, jaki na to trzeba poświęcić, to 3 tygodnie. Nie spytałam o koszty, ale się jeszcze wypytam. Na trasie jest wiele schronisk i domów pielgrzymów, można zatem zupełnie spontanicznie ruszyć w stronę zachodzącego słońca. Jest ktoś chętny? :-)
Najbardziej odjechany i w pełni zrealizowany pomysł na Drogę zaprezentował człowiek, który po prostu poszedł sobie do Rzymu. Zajęło mu to 57 dni. 
-Jak wyglądał powrót?- zapytałam. 
-Dwie godziny samolotem- rzekł.
:-)

To jest dopiero dystans, a nie jakieś marne 200 km przez Via Regia i to w etapach. 
Przestałam się bać sumowania przebytych kilometrów, ponieważ przemierzyłam już półmetek i wspaniale daję sobie radę. Z etapu na etap jest coraz lepiej i z kondycją i z dochodzeniem do siebie na drugi dzień, choć wciąż ze względu na chore stawy, asekuruję się dzień przed i dzień po tabletkami przeciwbólowymi. Zrobiliśmy ok. 100 km w Polsce, drugą setkę rozpoczęłam w minioną sobotę po stronie niemieckiej. Doszliśmy z Goerlitz do miejscowości Melaune i stamtąd rozpoczniemy kolejną wędrówkę za 3 tygodnie.

Mimo, że nie lubię srać do własnego gniazda, nie mogę przejść obok tego, co zobaczyłam, obojętnie. Naszą wizytówką, czyli pierwszą rzeczą, jaką zobaczy Niemiec, kiedy stanie na polskiej ziemi, jest budynek dworca w Zgorzelcu:

Wstyd!

Wizytówką Niemców jest całe Gorlitz- perełka pod wieloma względami, wypieszczona, jak tylko się dało. Możemy tam zobaczyć i zabytki z głębokiego średniowiecza stojace ot tak, na ulicy...



... i najstarszy budynek w całych Niemczech- renesans, którego nie powstydziłyby się najsłynniejsze europejskie stolice.


Na dzień dzisiejszy Goerlitz mnie jeszcze przytłacza i oszałamia (nie ukrywam, że w porównaniu ze Zgorzelcem i każdym innym miasteczkiem po polskiej stronie, jest to szok kulturowy), ale za jakiś czas podejmę próbę ogarnięcia tematu na blogu turystycznym. Warto przyjechać w te strony choćby po to, aby zobaczyć to miasto.

Co jeszcze widziałam w kraju kacerzy?
Nie tylko koty są tam czczone, ale również niejaki Flyns:



 Flyns to hybryda człowieka, świni i wilka- serbołużyckie bóstwo śmierci , dziś sprowadzony do roli opiekuna miejscowej knajpki. Ponoć niemiecka nazwa Świeradowa Zdroju- Bad Flinsberg, pochodzi właśnie od tej dziwnej kreatury.

W kraju tym, w zamku na wodzie, żyją też krasnoludki...



...a młodzież, na widok ludzi w czapkach z polskim orłem, nie biega z bejsbolem, ale pozdrawia ich serdecznym i śpiewnym  'helo'. 
W Zgorzelcu zarówno przed wyruszeniem, a tym bardziej wieczorem po powrocie, bełkocząca polska młodzież przywitała nas dzierżąc flaszkę.

Widok na Landeskrone

Na ostatniej wędrówce Dzwonkową Drogą punktem stałym była Ostrzyca. W sobotę rolę jej przejęła góra Landeskrone- stożek wulkaniczny u stóp którego powstało miasto zwane pierwotnie w języku łużyczan Zhorjelc (dziś Zgorzelec/Goerlitz). 

Piękne widoki psuły co rusz wykwity chorej cywilizacji- wiatraki. Trzeba jednak przyznać, że Niemcy stawiają je naprawdę daleko od ludzkich siedzib i prócz rysy w krajobrazie, nie zagrażają one bezpośrednio ludziom.



Kiedy do Melaune, po całym dniu wędrówki, przyjechał po nas autobus,  kierowca nie mógł przez całą drogę (czyli przez pół godziny :-) otrząsnąć się z szoku, że przemierzyliśmy 25 km piechotą. To, że nogi służą do chodzenia jest dla niektórych ludzi taką abstrakcją, że nie mam wątpliwości, iż za kilka milonów lat, ewolucja spowoduje, że będziemy mieć wystające z dupy kółka.

Zgorzelec przywitał mnie... Jakubami. Coś ostatnio dużo tych jakubów kręci się dokoła mnie. Tym razem prosto z Jakubowej Drogi wpadliśmy na doroczną Zgorzelecką imprezę zwaną Jakuby na cześć słynnego mistyka, mieszkańca Zgorzelca- Jakuba Bohme. 


Byłam strasznie już zmęczona, a tłumy ludzi nie pozwalały nam sprawnie dotrzeć do samochodu. Odkryłam wówczas inne zastosowanie kijków do Nordic Walking, dyskretnie waląc po kostkach pełzającą w ślimaczym tempie tłuszczę :-)

Z małymi przystankami na:

-Spalenie jednej czarownicy...


-Wkręcenie się w datek dla potrzebujących...


-Wysłuchanie Orkiestry św. Mikołaja...


...dotarliśmy do celu. 
Mam nadzieję, że za 3 tygodnie, jeszcze głębiej w kraju kacerzy, czekają na mnie jakieś nowe przygody.

środa, 22 sierpnia 2012

Korzystne zakupy.



Tego akurat nie kupowałam. Pochyliłam się po to, po czym ludzie depczą w drodze do marketu, by kupić dżem owocowy kosztujący 7 zł za 250 gram. Sprawdziłam wczoraj specjalnie w sklepie ceny, gdyż szykuję się jesienią do produkcji ekologicznych musów z jabłek z mojego sadu. Moje jabłka nie zaznały w swoim życiu pestycydów, są to same stare, jeszcze poniemieckie odmiany. Ale o tym będzie kiedyś indziej. Wczoraj połowa dnia zeszła mi na wyprodukowaniu 18 słoiczków pysznego dżemu z mirabelek. 


Mówię Wam, nie ma nic piękniejszego, kiedy w mroźny, zimowy wieczór, gdzieś w zagubionej w śniegu chatce na końcu świata, Chłop z Babą konsumują naleśniki z mirabelką popijając je domowym winem z mniszka.


Gdzieś pomiędzy jedną partią słoiczków a drugą, otrzymałam informację, że zostałam zaproszona przez Admina R-O do współtworzenia jego nowego bloga o tytule Korzystne Zakupy. To całkiem niezły pomysł- pomyślałam napełniając słoiczki smakowitą treścią. Kupowanie dotyczy każdego i wszyscy mają na ten temat jakieś swoje przemyślenia. Fajnie byłoby skupić ludzi, zarówno poszukujących lepszych rozwiązań, jak i tych, którzy podzielą się własnymi doświadczeniami, czy doradzą zagubionym, wokół tematu ogólnie pojętych zakupów.

Zakupy nie są moją pasją, zatem na moim głównym blogu raczej nie ma na nie miejsca, ale należą przecież do sfery życia, a to, jak wydaję pieniądze, stanowi o moim być albo nie być.

Prowadzenie dużego gospodarstwa na wsi przy niskich i nieregularnych dochodach to prawdziwe wyzwanie. A ja przecież zajmuję się tym od kilkunastu lat i odpukać, ani długów, ani kredytów do tej pory nie trzeba było zaciągać. Uważam, że mądrze wydaję pieniądze na życie nie odmawiając sobie ani drobnych przyjemności, ani nie rezygnując ze zdobyczy cywilizacyjnych, choć uważam, że nie wszystkie są mi potrzebne. Z tych świadomie rezygnuję. Nie posiadam w domu ani mikrofalówki, ani zmywarki, ale życia bez lodówki, telewizora czy automatycznej pralki sobie nie wyobrażam. No, może sobie wyobrażam, ale nie chciałabym zostać bez tych przedmiotów. Zakup zmywarki dla dwóch osób uważam za ekonomicznie nieuzasadniony, co nie znaczy, że skrytykuję kogoś, kto taki sprzęt posiada.

Przez lata nauczyłam się tak planować wydatki, aby w domu nic się nie marnowało. Mam ogromne szczęście, że z reguły (jak mi się chce i akurat nie jestem zajęta czymś innym) potrafię zrobić smaczne rzeczy z prostych produktów. Tutaj odsyłam Was do wpisu Agik, której pod tym względem do pięt nie dorastam, ale i tak wypadam nieźle biorąc pod uwagę średnią krajową. W moim domu kupuje się tyle, ile się zje, nie ma mowy o wyrzucaniu jedzenia. Nie popieram stylu zastaw się a postaw się. Z racji tego, że mam 6 kilometrów pod górkę do sklepu, zakupy planuję na styk na kilka dni z rzędu. Goście niezapowiedziani przynajmniej 2 dni wcześniej mogą liczyć jedynie na kawę/herbatę, która nawiasem mówiąc, w Tuskulum smakuje wybornie :-)  
Jestem wrogiem gotowych produktów, ale mam zrozumienie dla tych, którzy z różnych względów nie mogą się bez nich obejść. Jestem fanką zdrowego żywienia i zdrowego stylu życia, ale nie jestem radykałem. Mam swoje kulinarne grzeszki, z którymi czasem dobrze się czuję, a czasem chcę się ich pozbyć. Moim mottem jest zdanie: życie jest sztuką kompromisu. Dotyczy to każdego aspektu, zarówno stylu życia, jak i relacji interpersonalnych.

Dziś w Radio Wrocław usłyszałam informację o planach zagospodarowania starej zajezdni. Mówiono o tym, aby stworzyć tam centrum rozrywki lub muzeum. Większość mieszkańców opowiadała się za utworzeniem dyskontu. 
Załamałam się. Jeszcze jeden market we Wrocławiu?  Potem mnie oświeciło. Ludzie są biedni. Nie stać ich na kupowanie produktów w osiedlowych sklepikach, chcieliby mieć możliwość zrobienia tańszych zakupów. Tańsze, nie zawsze znaczy gorsze. Trzeba umieć wybrać i być gotowym na kompromis. Ten właśnie temat będzie przeze mnie poruszany na blogu Korzystne Zakupy.  Nie jest sztuką zrobić zakupy, kiedy ma się zasobny portfel i stałe dochody. Sztuką jest godnie przeżyć za kilka złotych dziennie i jeszcze sobie coś odłożyć na czarną godzinę lub na jakieś przyjemności.  Dzięki temu, że w moim domu jest finansowy reżim, a każda złotówka oglądana jest przed wydaniem po kilka razy, możemy sobie czasem pozwolić na inwestycje, które w przyszłości ułatwią nam życie lub uniezależnią nas od różnych koncernów.

Zapraszam zatem wszystkich w imieniu swoim i Admina R-O-pomysłodawcy bloga, którzy uważają, że warto pogadać o takich właśnie sprawach, wymienić się poglądami, doświadczeniem i własnymi przemyśleniami, do zerknięcia od czasu do czasu na blog Korzystne Zakupy.

piątek, 17 sierpnia 2012

Dzwonkowa Droga. Jak zostałam trędowatą.


Jest środa 7 rano. Za oknem zimny poranek, plus 6 stopni. Mamy ustanowiony prawem dzień wolny od pracy z okazji święta którejś tam kolejnej Matki Boskiej. Polacy nie dbają o to jakiej, ważne, że nie trzeba wstawać o świcie i iść w kierat. Człowieka wyrywa z głębokiego snu dźwięk budzika. Człowiek otwiera oczy i wie, że ma wybór. Wstanie i spędzi ten dzień tak, jak zaplanował, lub przewróci się na drugi bok i zostanie w łóżku, a wieczorem odpali grila. 
Tę drugą opcję obrali chyba ci, którzy przyjmując zaproszenie na szlak Drogą Dzwonkową nie pojawili się o godzinie 10-tej rano pod Ostrzycą.

Jest środa, siódma rano, zimny późnoletni poranek. Słyszę budzik. Przez chwilę walczę z ogarniającą mnie chęcią przewrócenia się na drugi bok. W mózgu pojawia się zalążek myśli- rzecz rzadka o tej porze :-) Nie mogę zawieźć czyjegoś zaufania! Wstaję i po chwili znów zaczyna mi się wszystko chcieć. Chcę spędzić ten dzień w Drodze...

Pod Ostrzycą pojawiamy się z Karoliną o 9 rano. Karola ze zwichniętą w kostce nogą, mnie coś strzyka w kolanie. Trędowaci też zdrowi nie byli, jak przemierzali ten szlak co tydzień, aby uczestniczyć we mszy. Nie czeka na nas żaden ksiądz, bo my przeżywamy własne misterium. Każdy swoje.

Riannon Hood :-)

Jednym z punktów przedstawienia było ubranie się w najbardziej podłe ciuchy, aby możliwie wiernie odtworzyć ówczesne realia. Zabrałam więc swoją ukochaną kultową koszulkę, która w latach 90-tych objechała na mnie wszelkie death metalowe koncerty. Niegdyś wzbudzająca zazdrość i podziw u współuczestników koncertów, dziś imitowała odejście mięsa od kości u trędowatej.


Wejście na Ostrzycę sobie odpuściłyśmy. Mamy do przejścia wiele kilometrów. Nie warto nadwyrężać chorej nogi. Mam blisko i w każdej chwili mogę tutaj wrócić.

Kiedy stawiamy się na miejsce zbiórki okazuje się, że jesteśmy tylko we dwie i Roman- pomysłodawca i organizator przejścia.
Rozczarowanie, które maluje się na jego twarzy trwa chwilę. Ten teatr ma trójkę aktorów i trójkę widzów. Trzy, pięć, czy trzydzieści osób... nie ważne. Show must go on...

Nie było w nas poczucia złości, czy niechęci wobec tych, którzy się nie stawili. Każdy ma prawo tak spędzić swój wolny dzień, jak chce. My wybraliśmy Drogę i było nam ze sobą i z Drogą bardzo dobrze.


Naszym punktem odniesienia była Ostrzyca w wielu odsłonach i z różnych perspektyw. Tak jak we środę nam, przed wiekami służyła wędrowcom za punkt orientacyjny na Szlaku Jakubowym, Via Regia i na Drodze Dzwonkowej idącej najciemniejszymi zakątkami lasu. Byle daleko od ludzkich ścieżek.

Rozmawialiśmy o turystyce, naszych wizjach przyszłości i życzeniach. Staraliśmy się nie narzekać na współczesne czasy i przedmioty, które unieruchamiają ludzi w obrębie własnych domów (komputer, telewizor). Każdy ma prawo spędzać swój wolny czas, jak chce. 
Zadziwia mnie zawsze to, że ludzie mają tendencję do mówienia innym, jak mają żyć, podczas gdy  najwięcej problemów sprawia im własne życie. Skupiliśmy się bardziej na tym, jak dać ludziom alternatywę.





Wnioski, jaki nasuwają mi się po tym Spotkaniu w Drodze są takie, że trzeba współpracować, bo samemu niewiele się zdziała. A żeby współpracować, czasem trzeba iść na kompromisy i pozwolić innym współuczestniczyć w swojej wizji. Rzucić pomysł na projekt i wymagać jego realizacji- to nie zadziała. Aby zbierać plony własnej pracy, trzeba najpierw je posiać w umysłach innych i przyglądać się z odrobiną zrozumienia, jak tam sobie kiełkują i żyją własnym życiem.


Przy okazji odkryliśmy, że jak niemal wszędzie w tym regionie, infrastruktura związana z turystyką mocno kuleje. Mimo tego, że mieliśmy pośród naszej trójki miejscowego (Roman) i przewodnika sudeckiego (Karola), zgubiliśmy czerwony szlak kilkukrotnie. Okazało się, że nikt już nie dba o oznakowanie szlaków- nie ma na to funduszy, leśnicy zaś radośnie wycinają las wraz z oznaczonymi drzewami.  

Prowadziła nas Ostrzyca, a potem samo Słońce...


Kiedy Droga Dzwonkowa pokryła się z Via Regia, z odcinkiem którym szliśmy 30 czerwca, ucieszyłam się, że będziemy mogli dokończyć tę trasę. Wówczas szliśmy w morderczym upale i w miejscowości Dworek po prostu wymiękliśmy i sprowadziliśmy busa. W minioną środę dokończyłam tamten etap. O tym, że do samego Lwówka nie ma dojścia, bo pola są zaorane i ogrodzone pod zwierzęta, na śmierć zapomniałyśmy. Mimo to przedarłszy się przez las, doszłyśmy na własnych nogach do Lwówka Śląskiego, żegnając po drodze Romana, który ruszył w stronę przeciwną.







To był jeden z tych dni, kiedy spotykasz na Swojej Drodze kogoś wyjątkowego. Jeszcze trochę, jeszcze niech będzie nas odrobinę więcej, a zaczniemy być bardziej widoczni. Wyślemy wtedy na emerytury tych, którzy podpierając się dyplomami i tytułami z uniwersytetów marksistowsko-leninowskich, stoją wciąż na czele naszych gmin, powiatów i męczą nas swoją wizją życia z minionej epoki.  

piątek, 10 sierpnia 2012

Gospodarstwo wiejskie, czyli znów szukam chłopa!


Niektórzy zapewne pamiętają jak wspólnie z autorem starej książki budowaliśmy dom używając w charakterze robotnika jedynie baby i młodzieży nieletniej. Można o tym przeczytać tutaj. Dziś minęło od tego czasu półtora roku. Dom już stoi, gospodarstwo się rozrosło. Chcecie poznać dalsze jego dzieje?

Jedną z naszych muzealnych kolekcji tworzy zbór ołowianych zabawek, przynajmniej z początku wieku. Kiedy zabrałam się za ewidencję tych drobiazgów, oszołomiła mnie różnorodność form. Czegoś jednak znów tutaj brakowało...

Ciekawa jestem, czy dzisiejsze multimedialne dzieci w ogóle byłyby zainteresowane takimi zabawkami? Sądząc po stopniu zużycia, bawiło się nimi wiele pokoleń. Zabawki, wygrzebane spod gruzów powojennego Wrocławia, służyły i Mamuśce i małemu Chłopu. Teraz stoją w gablotce i przypominają o czasach, kiedy dzieci nie miały i-podów ani internetu.



Nieletnie dzieci z naszej książki rozjechały się po szkołach, dorosły, założyły własne rodziny, zatem ich nie szukajmy. Co zatem jest podstawą gospodarstwa? Dom, krowa i baba (w tej właśnie kolejności :-) Przydałby się jeszcze do kompletu chłop, prawda? Zatem go poszukajmy...


Jest kogut- to taki starożytny budzik.


Jest i kura,bo inaczej nie wiadomo byłoby kiedy pójść spać.

 Jest gęś...
 i koza...

 a także piesek. Jak widać, obracany przez dzieciaki najczęściej i bardzo kochany, skoro został naprawiony.


 Jest kaczka...

 i jeszcze jedna gąska...

i jest koń- podstawa gospodarstwa. Skoro nadal nie ma chłopa, to gdzież on się podziewa?


I jest coś, co było trudne do zidentyfikowania. Jakie to do licha zwierzątko? Jest tak małe (ok 1 cm), że wszelkie szczegóły umykają. Zewidencjonowałam go, jako źrebaka.



Chłop znalazł się... na froncie. Dziurawe portki zamienił na bryczesy, na głowę założył pickelhaubę, wziął szabelkę... i na koń!


I jest też teściowa... na nocniku!!!


poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Wyniki frywolnego candy.

I stało się. Właśnie minęły dwa lata, odkąd założyłam bloga. Mniej więcej po takim czasie niektóre osoby mają kryzys i zarzucają pisanie. Ja jeszcze nie mam dosyć :-)
Jak obiecałam, dziś miał zostać wyłoniony szczęściarz.
Najpierw chciałam serdecznie podziękować wszystkim za zabawę. Bardzo się cieszę, że zgłosiły się do mnie też nowe osoby posiadające ciekawe blogi. Obiecuję w wolnej chwili porządnie wszystkie przejrzeć i zapewne zostanę u niektórych na dłużej :-)

Dziś jestem sama i nie mam pod ręką żadnej innej sierotki, prócz własnej osoby. W dodatku trapi mnie zmartwienie, bo Piesek mi się pochorował. A jak Piesek choruje, to koniec świata! Gorzej jeszcze, niż Chłop. Z każdej, nawet błahej niedyspozycji można się spodziewać, że rozwinie się nie wiadomo co.  Wybaczcie zatem, że nie miałam weny, aby wymyślić jakiś fajny sposób na losowanie, bo głowę mam zajętą Pieskiem.

Zatem było prawie klasycznie.
Najpierw wszystkie głosy zostały zwinięte w papiloty:


 Po czym wsypałam je wszystkie do kamionkowego, muzealnego gara:


 Zamieszałam i wstrząsnęłam:


Po czym wyciągnęłam szczęśliwy los:


OliwkaEwka z bloga: http://oliwkowescrapowanie.blogspot.com/


Gratuluję i czekam na adres do wysyłki. Mój mail znajdziesz w profilu.


Tymczasem moje paluszki w wolnych chwilach nadal zachowują się frywolnie i powstają nowe wzory. To nie jest ostatnie candy związane z biżuterią frywolitkową. Na pewno będziecie mieć jeszcze szansę na szczęśliwy los.


Oto co powstało w ostatnim czasie:







A dla siebie zrobiłam z mojego ulubionego wzoru obrożę...


... i nie waham się jej używać :-)


Jeszcze raz dziękuję wszystkim za zabawę i wracam już do mojej kupki nieszczęścia, czyli Pieska.