Kobieta wciąż zadziwiona otaczającym ją światem. Z wykształcenia archeolog, z wyboru Wolny Człowiek i Kustosz we własnym Muzeum. Z urodzenia Wrocławianka, z wyboru mieszkanka małej wsi. Na pytania miejskich kolegów: "co ty robisz do licha na tej wsi"??? odpowiada: "żyję!!!". Zawsze niepokorna i pozostanie taką do śmierci. Wyznaje w życiu maksymę: "Ludzie posłuszni żyją, aby spełniać oczekiwania innych. Nieposłuszni realizują swoje marzenia". Kobieta owa ma wciąż wiele pomysłów, które uparcie realizuje na powyższej zasadzie. Posiadaczka 2 psów i 1 Chłopa. Chce się dzielić z ludźmi swoim kawałkiem życia prowadząc Gospodarstwo Agroturystyczne, Muzeum Dwór Feillów oraz Hodowlę Psów Rasy Golden Retriever.
Tym razem zabrałam się za temat, w którym łączę moje dwie pasje- kynologię oraz haft krzyżykowy. O oryginalnych, ręcznie robionych obrożach myślałam już od jakiegoś czasu, ale nie wiedziałam, jak zabrać się do tematu. Kiedy długo nosi się coś w podświadomości, rozwiązania w końcu przychodzą same. Musiałam tego dnia znaleźć się w jakimś specyficznym stanie umysłu, bo coś, czego wcześniej nie mogłam "ugryźć" opracowałam w ciągu kilku godzin. Pozostało mi tylko zgromadzić materiały. Okazało się, że to nie jest prosta sprawa.
Przywykliśmy myśleć, że w dzisiejszych czasach wszystko można dostać od ręki, otóż nie. Odpuściłam sobie wycieczki po powiatowych sklepach, bo nie takich rzeczy tam szukałam i nie znalazłam. Skupiłam się na ofercie internetowej, a tam... Jak mają taśmy o określonej szerokości i kolorze, to nie ma do nich klamerek. Jak dopasowałam taśmę do klamer, to nie ma do nich porządnych półkółek. Jak udało mi się to wszystko do kupy zebrać, okazało się, że klamry są nieregulowane i trzeba robić obroże na styk pod konkretnego psa.
No, ale dobrze, w końcu przesyłka przyszła, a część rzeczy została zakupiona w sklepie typu żelaźniak.
Oczywiście, robiąc coś pierwszy raz i to według własnego pomysłu, bo nigdzie w internecie nie znalazłam instrukcji robienia obroży, nie spodziewałam się, że nie popełnię błędów i niedociągnięć. Zrobiłam trzy obróżki-prototypy, zanim wyeliminowałam słabe strony
Z racji, że jestem bardzo kiepską szwaczką (a na maszynie w ogóle nie szyję i trzeba to będzie kiedyś nadrobić) powyższe, prototypowe obróżki miały na spodniej stronie widoczne przeszycia, co bardzo mi się nie podobało. Udało mi się opracować metodę przyszywania kanwy do taśmy z boku i to jej nie przebijając. Efekt jest bardzo dobry, a z czasem, kiedy nabędę wprawy w szyciu, będzie jeszcze lepszy.
Obroża, z której jestem w stu procentach zadowolona, powstała dla Fiony.
Obecnie jestem w trakcie haftowania podobnej dla Jaskra.
Niestety, udało mi się znaleźć jedynie dwie klamry regulowane o szerokości 3 cm, zatem Mantra będzie musiała poczekać, albo zadowoli się węższą obrożą z nieregulowaną klamrą. Gaja też dostanie swoją obróżkę, ale również wymaga to skompletowania odpowiedniego rozmiaru taśmy, klamry i kółeczka.
Tak wygląda moja modelka w swojej spersonalizowanej obróżce:
Bardzo proszę Was o opinię, czy takie ręczne, indywidualne obróżki, w czasach, kiedy rynek zawalony jest tysiącami wzorów "z taśmy", mogłyby mieć jakąś siłę przebicia? Nie wiem, czy poprzestać na obszyciu moich własnych piesków, czy spróbować wyjść z tym pomysłem do ludzi.
Papier czerpany, to kolejna rzecz, jaką chciałam wypróbować. Kręcą mnie bowiem pierwotne techniki wytwarzania popularnych dziś rzeczy codziennego użytku. Ta chęć do eksperymentowania ma oczywiście jakiś tam związek z moim zawodem wyuczonym. Chętnie więc sięgam po różnego rodzaju pomysły. Nie jestem fundamentalistką w eksperymentach i nie dbam o realia epoki. Chodzi mi o efekt, nie o odtwarzanie historycznych realiów. Swoją drogą, kiedyś papier robiono ze szmat, a nie z makulatury, żadna więc to rekonstrukcja historyczna.
Najpierw jednak muszę się pochwalić. Wzięłam udział w rozdawajce w skarbczyku u Gugi i... zostałam wylosowana :-) Było to o tyle zaskakujące, że jeszcze nigdy nie brałam udziału w żadnym candy. Jakoś wydawało mi się, że aby brać udział w takiej zabawie, trzeba samemu coś ludziom zaoferować, a ja pomysłu jak na razie na candy nie miałam. Guga jednak robi takie piękne rzeczy, że mimo iż nikt nie wiedział, co wchodzi w skład prezentu, ludzi zgłosiła się cała masa. Pomyślałam, a jakież mam szanse i też się zapisałam :-)
Oto co przyszło do mnie pocztą: mitenki (rękawiczki bez palców), dwie lniane zawieszki, prześliczna podusia na igły, zakładka (uwielbiam połączenie lnu z koronką) dwie bransoletki i granatowa sakiewka.
Lepsze zdjęcie sakieweczki.
Mitenki świetnie grzeją w łapki, kiedy o mroźnym świcie zaglądam do komputera.
Przedmioty ręcznie robione mają swój niezaprzeczalny urok. Guga jeszcze raz serdecznie Ci dziękuję :-)
Pracuję teraz nad czymś, co sama mogłabym zaproponować na candy, ale na razie o tym sza, nie zapeszajmy. Zdradzę tylko, że od kilku dni haftuję, jak głupia, bo czego bym się nie łapała i z czym nie eksperymentowała, zawsze wracam do haftu krzyżykowego. Po prostu uwielbiam to!
Obrazek jest za szkłem, stąd ten błysk flesza.
Tymczasem w wolnej chwili postanowiłam wreszcie przetestować produkcję papieru czerpanego. Idą święta, taki papier może przydać się do ręcznie robionych kartek bożonarodzeniowych. Wiem, że można go kupić w sklepie, ale na takiej głębokiej prowincji trzeba po niego daleko jechać. I nie ma to, jak swój wyrób od początku do końca.
Czerpiąc papier, sama myślałam o etykietach na domowe wina i przetwory lub na karteczki do zabytków dla mojego muzeum. Zobaczymy.
Po wykorzystaniu starych gazet oraz makulatury w postaci zadrukowanych kartek, doszłam do wniosku, że nauczyłam się robić podstawowy, szary papier toaletowy, a nie do końca o to mi chodziło. Farba nie znika, a rozpływa się nadając masie papierowej brzydką barwę. Te najbardziej szare krążki są z gazet, te mniej szare z papieru jednostronnie zadrukowanego.
W końcu pomyślałam, srał pies ekologię, chodzi mi o efekt, nie o filozofię. Potrzebowałam białego papieru, mógł być z małymi ozdobnikami. Bardzo mi się podobały oferowane w sprzedaży takie papiery z płatkami bławatka, czy róży. W niezawodnej i wszędzie na prowincji występującej Biedronce zakupiłam ręczniki papierowe z niebieskim logo, które jak miałam nadzieję, znakomicie zaimituje kwiatki bławatka. Tak się też stało.
Przystąpiłam do produkcji. Najpierw podarłam kilka listków z rolki. Można rwać, można ciąć nożyczkami. Ja robiłam to zamiennie. Potem zalałam pocięte skrawki wrzątkiem i zostawiłam na godzinę. W przypadku grubszego papieru- gazety, czy kartek do drukarki, lepiej, żeby skrawki moczyły się cały dzień lub noc.
Wymoczone skrawki wrzuciłam do miksera, dolałam troszkę wody, aby noże lepiej rozsiekały papier na miazgę.
Wylałam papkę do miednicy i dolałam wody.
Nie chciało mi się do eksperymentu budować ramki. Wzięłam więc tamborek, naciągnęłam kanwę i w ten sposób powstało sito do czerpania.
Zaczerpnęłam i wyszło coś takiego:
Przez chwilę zostawiłam do obcieknięcia i przystąpiłam do ściągania masy z sita. To najtrudniejszy moment. Trzeba sito przewrócić i gąbką wycisnąć wodę. Masa powinna przylepić się do podkładu (w moim przypadku stare prześcieradła, które służą szczeniętom w kojcu), ale nie zawsze to się udaje. Raz odchodzi lepiej, raz gorzej.
Takie arkusiki powinny schnąć w pomieszczeniu nawet kilka dni. Jak lekko podeschną, przekładam je na inne, suche podłoże.
Takiemu arkusikowi możecie nadać dowolny kształt nożyczkami, lub wyskubując. Ja zawsze skubię.
I już mam sporą etykietę, lub podkładkę do etykiety, gdyż w moją drukarkę papier ten nie wejdzie, a ja nie potrafię kaligrafować. Jakby nie patrzeć, coś takiego zawsze można wykorzystać.
Może komuś przyda się mój powyższy kursik czerpania papieru i stworzy niepowtarzalne świąteczne ręcznie robione karteczki?
Koszt wyprodukowania takiego arkusika jest tak mały, że niepoliczalny. W sklepie papierniczym arkusz A4 kosztuje od 1 zł w górę. Ręcznik papierowy kosztuje jakieś niecałe 2 zł. Z jednego listka wyszedł mi 1 arkusik o średnicy tamborka- 17 cm. Ile jest listków w ręczniku papierowym- nie zamierzam liczyć, ale cała masa. Koszt mojego arkusika, to koszt jednego listka plus jakieś miro ilości zużytego prądu (jak ktoś chce, może masę tłuc w moździerzu). Stratę czasu spędzonego na robocie całkowicie niweluje dzika przyjemność z tego, że robimy coś fajnego dla siebie :-)
Czasem mam przemyślenia. Dopadają mnie między innymi wtedy,
gdy własna rodzina pociąga mnie na dno moich lęków, a ja każde słowo odnoszę do
siebie. Wzorem szczęścia dla większości ludzi (pewnie tych, co uważają się za
normalnych i zapewne tacy są) jest bowiem pełen portfel, choćby miało się to
wiązać z nudnym życiem i harówką od rana do nocy. Stała, dobrze płatna praca,
najlepiej taka, że po powrocie człowiek nie wie, jak się nazywa, nudny mąż,
który nawet sypia w garniturze i pod krawatem, prawnik lub lekarz, który dzień
w dzień przynosi w zębach plik pieniędzy, dom pod miastem i wakacje w
egzotycznych krajach- oto szczyt marzeń, gdzie nie ma miejsca dla siebie.
Nigdy nie zabiegałam o takie wartości. Nie jestem bogata,
mam stary dom na wsi, od osiemnastu lat nie byłam na wakacjach, a mój mąż nie
jest nudziarzem, na którego widok człowiek ma ochotę puścić pawia. Chłop
codziennie mnie rozśmiesza, codziennie zaskakuje czymś nieoczekiwanym, zawsze
mamy nowe tematy do dyskusji i w domu nigdy nie jest nudno, ani cicho.
Nic dziwnego, że w oczach rodziny funkcjonuję, jako uboga
krewna, której się w życiu nie udało. Kto normalny wyprowadza się z miasta na
wieś, ma tylko dwa pokoje do wynajęcia i to wtedy, jak jest pogoda, a w ogóle,
to co to za zajęcie- handel psami. Myślę, że po takiej reklamie, jaką robią mi
najbliżsi, dalszej rodzinie nie zechce się zerknąć na moją stronę domową, czy
na bloga i wniknąć w mój świat. To, że nigdy nie miałam wsparcia ze strony
rodziny, wiem od dawna, dziwię się tylko temu, że cały czas o nie zabiegam. To,
że dostaję tyle pozytywnej energii od obcych ludzi wciąż mnie zdumiewa. Nie
spodziewałam się, że liczba obserwatorów bloga może kiedykolwiek dobić do
setki, co właśnie się stało. Chciałam w tym miejscu bardzo Wam podziękować.
Wasza pozytywna energia pomaga mi iść moją wytyczoną drogą i nie wątpić w to,
co robię.
Mimo wszystko wczoraj wieczorem poczułam, jak mój świat
nieco się rozjeżdża, pęcznieje i zgrzyta, jakby chciał popękać tu i ówdzie.
Przez chwilę chciałam zamienić się miejscem z kimś komu się udało złapać
bogatego, nudnego do bólu męża, po którym niczego nowego nie można się
spodziewać, może prócz tego, że na dyżurze posuwa pielęgniarki lub asystentki w
swojej kancelarii prawniczej.
Mój kochany Chłop, który codziennie mnie zaskakuje i
rozśmiesza, dzięki któremu życie moje nie jest nudne, przyjechał wczoraj z
miasta i oznajmił:
-Jutro jak będziemy w mieście, podejdziemy do R. po wypiek.
-Jaki wypiek?- pytam zdziwiona, bo to ostatnio ja
podarowałam koledze chleb z pieca chlebowego. Czyżby chciał się czymś
odwdzięczyć?
-Ciasto z ziołem.
-Co???
Chyba nie usłyszałam
„ciasto z ziołem”???- pomyślałam.
-To co słyszysz. Ciasto z ziołem.
-Co ty mówisz, z jakim ziołem?- dopytuję się nadal i uszom
nie wierzę, to chyba nie jest TO zioło!?
-No chyba nie z pokrzywą- mówi z dezaprobatą Chłop.
-To zioło? Ciasto z gandzią?!
-No. To jest przecież wypiek regionalny.
-No chyba cię pogięło!- nie dostrzegłam dowcipu, ale za to robię się bardzo zdenerwowana –
człowieku, ty masz prawie 40 lat. Na co ci ciasto z gandzią w tym wieku?
-Mam kryzys wieku średniego- odpowiada Chłop i oczy błyszczą
mu podejrzanie.
Czuję, że rośnie we mnie jakiś potężny huragan, który za
chwilę eksploduje. Nie wiem, jaka będzie jego siła rażenia, być może rozpieprzę
swój długo układany świat na drobne kawałeczki.
Mam bardzo złe doświadczenia z „zielarzami” i
„grzybiarzami”. Póki trzymają się z daleka ode mnie, nie mam nic przeciwko
temu. Ich sprawa, co robią w swoim domu i jakie są tego konsekwencje. Uważam
nawet, że mają prawo zaćpać się na śmierć, byle tylko nie wciągali w to osób
trzecich. Niestety, jeden z owych znajomych odwiedził mnie pewnego dnia, a był
w odmiennym stanie świadomości. Niestety, byłam sama w domu. Przyszedł okutany
w jakieś szmaty, z arafatką na głowie i złowieszczo oświadczył, że... jest
Talibem. Siedział trzy godziny, a ja się zastanawiałam czy pod szmatami nie ma
jakiegoś talibskiego artefaktu, który umożliwi mi za chwilę osobistą wizytę u
Allaha.
A niektórym się wydaje, że na wsi jest nudno.
Nie dziwcie się zatem, że po oznajmieniu Chłopa miałam przez
chwilę ochotę pieprznąć to wszystko i poszukać sobie jakiegoś bogatego
biznesmena.
-Czy z powodu kryzysu wieku średniego po ciasteczku z
zielem, pójdziecie z kolegą na dziwki? – pytam symulując święty spokój.
-Nie zioło, tylko ciasteczko z ziołem. Bo nigdy nie
próbowałem.
-Nie wystarcza ci moje ciasteczko z gruszką?- pytam pokazując
dzisiejszy wypiek, który zrobiłam zmuszając się do jakiejkolwiek aktywności.
Jestem bowiem w fazie użalania się nad sobą i póki nie dostanę kopa w zadek z
jakiejś strony, póty będę chodzić taka rozlazła.
-Dobre ciasteczko -przytakuje Chłop oblizując się
zamaszyście.
Po chwili zauważa totalną furię w moich oczach i próbuje
załagodzić sytuację.
-Tak się niefortunnie wyraziłem. Kolega coś mówił o wypieku
z zielem i powiedziałem tak, żeby podtrzymać konwersację, że chciałbym
spróbować. I on dziś dzwoni, że ma dla mnie ciasteczko.
-I co my z tym zrobimy?- pytam. Nie pozwolę ci tego zjeść,
bo nie wiadomo, jak organizm zareaguje. Do szpitala cię nie zawiozę, bo nie mam
prawa jazdy, pogotowie do ćpunów nie przyjeżdża i dobrze. W najlepszym wypadku
będziesz rzygał, w najgorszym wyskoczysz radośnie przez okno, bo dostaniesz
wizji. I jak sobie to wyobrażasz, co ja niby potem zrobię? Psom ciasteczka nie
damy, bo się potrują. Weźmiesz, wyrzucisz i co powiesz koledze, że ci smakowało
tak? To ci kolega następne upiecze, bo serce ma dobre. Paranoja jakaś!
-No to co mam zrobić? Ja myślałem, że chciałabyś spróbować,
jesteś taka tolerancyjna przecież.
Tak, jestem tolerancyjna. Doświadczenia z gandzią mam już
dawno za sobą, z czasów liceum. Smród i odór wywołujący mdłości i zarzygani
koledzy leżący pod ławkami na jednej czy drugiej szkolnej dyskotece. Taki był
obraz w latach 90- tych mojego wrocławskiego liceum. Rozumiem, że na prowincję, gdzie do
szkół uczęszczał Chłop, gandzia nie dotarła, a jeśli nawet, to miała smak
oregano, czy majeranku. Uważam, że jeżeli ktoś ma ochotę ćpać, nikt nie
powinien mu tego uniemożliwiać, dopóki jest to tylko i wyłacznie sprawą ćpającego. Inaczej rzeczy się mają, kiedy ćpun, podobnie, jak pijak, upierdliwia
życie swojej rodzinie. Wtedy, to nie jest już jego własna sprawa. Jak widać
zakaz związany ze środkami odurzającymi niczego nie zmienił. Kto ma ochotę,
dostęp do ziela znajdzie. Prawo umożliwia jedynie możliwość bogacenia się
dilerom, a nie ochrania przed narkomanią.
Nie mam ochoty, po prostu nie mam ochoty obudzić się na drugi
dzień i zastać obraz, jak w pokoju hotelowym w filmie „Las Vegas Parano”.
-Powiedz koledze, żeby zostawił wypiek dla syna. Synek na
pewno się ucieszy, a tata będzie dumny, że przekazuje synowi swój system
wartości i styl życia.
-Hm, hmm... -mruczy coś pod nosem Chłop.
Wydaje mi się, że rozumiem sedno problemu. Może to nie o
zioło jednak chodzi a...
-A powiedz mi, czy gdyby kolega upiekł ciasteczko z gównem,
to też byś chciał spróbować?
-Ciasteczko zawsze- mówi mój Ciasteczkowy Potwór uśmiechając
się przy tym szeroko.
******
Nie potrzebuję używek, aby wprawić się w stan odmiennej
świadomości. Umożliwia mi to muzyka. Zawsze poruszałam się po krawędziach
muzycznych światów. Nie dla mnie komercja w stylu Nirvany, Metallicy, czy innej
Adele. Nawet wtedy, kiedy wynurzyłam swój nos z hermetycznego świata death
metalu, chwytałam się nieprzeciętności.
Oprócz psychodelicznego, ponurego i destukcyjnego klimatu,
jaki funduje fanom zespół Nine Inch Nails, dodatkowo, w utworze „Closer”, Trent Reznor
nieskromnie i bezczelnie wdziera się pod naskórek, szarpiąc zmysły i pobudzając
instynkty. Niegrzeczne dziewczynki i jeszcze bardziej źli chłopcy łapią się na
tym, że pod koniec teledysku, chcieliby zamienić się miejscem z mikrofonem
Reznora.
Prywatne Muzeum Techniki
i Rzemiosła Wiejskiego jest projektem naszego życia. Zabrzmiało cokolwiek
patetycznie, prawda?
Miałam o tym napisać, jak
dostanę potwierdzenie z Ministerstwa Kultury o spełnieniu wszystkich warunków i
wpisaniu muzeum na listę. Będę mogła wówczas oficjalnie używać nazwy „muzeum”.
Tyle jednak szumu się wokół tej sprawy narobiło, a Ministerstwo może przewlekać
decyzję jeszcze kilka miesięcy, że czekać nie będę, bo eksploduję.
Po dziesięciu latach
życia we względnej stabilizacji i bez perspektyw na jakieś nowe szaleństwo,
zaczęłam po prostu się dusić. „Obyś zawsze miał o czym marzyć”- taka powinna
być podstawowa kwestia, którą życzy się ludziom. A nie „spełnienia wszystkich
marzeń”. Moim największym marzeniem był dom na wsi. Kiedy marzenie się
spełniło, wypadało spuścić kurtynę i napisać „i żyli długo i szczęśliwie”.
Zastanawialiście się, co jest po tej drugiej stronie bajki? Tylko codzienna
praca, zmaganie się z rzeczywistością, konfrontacja wyobrażeń z dniem dzisiejszym.
Gdzie jest tu miejsce na marzenia i nowe wyzwania?
Nie, to nie jest kolejne
moje małe niegroźne szaleństwo. To nie robienie mydła, czerpanie papieru,
dekupażowanie szafy, czy pirografia. To projekt, nad którym w teorii
spędziliśmy już kilka dobrych lat, a który zdeterminuje nasze życie na lata
kolejne. Nie wiedzieliśmy, jak podejść do tematu, w jaki sposób się w tym
wszystkim odnaleźć. Początkowo myślałam o współpracy z Urzędem Gminy. Naiwnie
myślałam, że mając chęć, zapał, przedmioty, uzyskamy jakąś pomoc w pozyskaniu
miejsca na ekspozycję, fundusze na organizację. Nie ma niestety klimatu dla
takich przedsięwzięć. Ludzie, którzy mają wpływ na wygląd naszej gminy są
kompletnie z innej epoki. W tym roku dojrzeliśmy do tego, aby spróbować
zorganizować to sami na podstawie istniejących paragrafów określających zasady
organizacji prywatnych muzeów. Po zatwierdzeniu regulaminu będziemy starać się
o unijne dotacje na remont sali ekspozycyjnej i konserwację zabytków. Jesteśmy
też przygotowani na to, że zostaniemy z tym zupełnie sami. I wiecie co? Też sobie poradzimy!
Od tej pory temat muzeum
będzie przewijał się przez blog dosyć często. Będę opowiadała Wam o zmaganiach
z urzędnikami, o konfrontacji przepisów z rzeczywistością. Dziś powiem tylko,
że w połowie października złożyliśmy
wniosek o zatwierdzenie regulaminu muzeum do Dyrektora Departamentu
Dziedzictwa Kulturowego, pana Jacka Milera. Czekamy na jakąkolwiek odpowiedź.
Już na samym wstępie
zostaliśmy wyróżnieni przez portal wspierający tego typu inicjatywy i zaproszeni
do udzielenia wywiadu. Zainteresowanych serdecznie zapraszam, podobno
gadam tam z sensem :-) Wywiad wprowadzi Was w temat.
P.S. Oczywiście,
honorowym eksponatem w naszym muzeum będzie Chłop, jako podstawowe i niezbędne
„narzędzie rolnicze” dla gospodarstwa wiejskiego, nieżaleznie od czasu.
Z czasem zadbamy o strój z epoki.
Info dla Admina R-O: zdjęcie przedstawia również ofensywną postawę Chłopa wobec niemieckiego zombiaka.
Nie od dziś każdy wie, że
picie napojów wyskokowych jest polską narodową tradycją. A tradycja rzecz
święta, jak matka. Jakież było zatem zdumienie dyrektora olszyńskiego
gimnazjum, kiedy podtrzymując ową świętą, narodową tradycję, został on
zatrzymany, kiedy sunął radośnie drogą krajową nr 30 lekkim zygzakiem. Od tej
pory rozpoczęła się seria pechowych wydarzeń w życiu dyrektora, choć jak się
potem w sądzie okazało, pech męczył go już wcześniej tego wieczora. Jakby wszystkie
złe moce sprzysięgły się przeciwko niemu.
Dyrektor miał koszmarnego
pecha, gdyż został zatrzymany na terenie sąsiedniego powiatu. Ach, gdyby tak
kilkaset metrów bliżej domu, sprawa nie ujrzałaby zapewne światła dziennego. Na
kolegów bowiem zawsze można liczyć. Pech był straszliwy, gdyż policjanci w
okolicach Gryfowa Śląskiego, gdzie nasz bohater został w końcu zatrzymany, byli
z Lwóweckiej Komendy Powiatowej. Nie poznali pana dyrektora i potraktowali go
jak zwykłego, pijanego żula. To pewnie dlatego dyrektor, przewidując dalszy
rozwój wypadków, próbował uciec policjantom, a potem starał się załatwić sprawę
„po koleżeńsku”.
Przecież to całkiem
zrozumiałe i naturalne. „Załatwianie spraw” mamy we krwi, podobnie, jak
promile. Gdyby nie te umiejętności kombinowania już dawno by nas nie było.
Pochłonąłby nas Niemiec, Moskal i „dobry wujaszek” Franciszek -Józef. Dyrektor
zatem zdziwił się, że policjanci nie potraktowali go po koleżeńsku i uparli
się, aby dyrektor dmuchnął w balonik. Zatem dyrektor dmuchnął, bo wyjścia nie
miał i wydmuchnął 1,5 promila alkoholu we krwi.
Ludzie, co to się zaczęło
dziać w powiecie! Dyrektor zarzekał się, że niczego nie pił, że zażył lekarstwo
na łuszczycę. Jak można tak gnębić chorego człowieka!
O wartości przekazywania
świętej tradycji polskiej młodzieży zdaje sobie sprawę również burmistrz, który
dyrektora nie odwołał ze stanowiska. I słusznie, gdyż dyrektor jako wychowawca,
stanowi wzór dla młodego pokolenia. Tradycji nie możemy pozwolić umrzeć!
Jakież było moje
osłupienie, kiedy dziś w lokalnym radio usłyszałam, jaki okropny pech dręczył
dyrektora jeszcze przed zatrzymaniem. Opowiedział on w sądzie bardzo
przekonującą historię. Tylko dlaczego zły sąd nie umorzył warunkowo
postępowania, jak o to prosił oskarżony? Posłuchajcie, co temu biednemu
człowiekowi się przytrafiło:
Brał on udział w
niezwykle absorbującym spotkaniu z gołębiarzami. Tak się zaglębił w tematy
związane z ptaszkami, że świat stracił cały z oczu. Nagle poczuł niewymowne
pragnienie. Sięgnął po szklankę z wodą, wypił, ale niestety, woda okazała się
być wodą ognistą. Zaskoczony niemiłym uczuciem w gardle sięgnął, myśląc zapewne
dalej o ptaszkach, po pierwszą rzecz,
jaka przed nim stała. Niestety, okazało się, że to puszka z piwem. Któż nie
zrozumie spragnionego człowieka?
Ludzie, co za czasy
nastały! Jeszcze kilka lat temu byłoby to nie do pomyślenia, nie móc załatwić
takiej błahej sprawy przy pomocy argumentu brzęczącego lub bodaj po koleżeńsku,
zgodnie z polską, narodową tradycją. Unia Europejska, ta nierządnica brukselska,
ze swoim przetrąconym kręgosłupem moralnym namieszała Polakom w głowach.
Niedługo zmieni nas na tyle, że kieliszka nie tylko w aucie, ale i w pracy nie
wychylisz. Tradycja w narodzie umrze.
Zainteresowanych
szczegółami tej bulwersującej sprawy zapraszam pod tego linka:
Tymczasem, aby zmienić
nastrój, zapraszam Was na króciutką wirtualną wycieczkę po mojej okolicy. Jak
wszędzie, jesień nas rozpieszcza i maluje Tuskulum cudnymi kolorami:
Jesienią wspominam czasy, kiedy czułam się bardzo, ale to bardzo samotna, niezrozumiana, osaczona
i nie kochana. Przy życiu podtrzymywała mnie tylko muzyka. Jesienią wychodzą z
wszystkich kątów stare, przykurzone smuteczki z wczesnego dzieciństwa. Walczę z nimi właśnie
przy pomocy tego, co trafiało do moich uszów, kiedy byłam dzieckiem i co
nadawało sens mojemu życiu w realiach komunistycznego, szarego blokowiska.
Od kilku dni chodzi mi po
głowie piękna ballada zespołu Turbo z czasów, kiedy jeszcze nie grali tak
ciężko, za co ich potem pokochałam.
Jest połowa lat 80-tych-
pamiętacie to? Nie znalazłam dobrego video z epoki, ale to jest doskonałe: