Po kiepskiej pierwszej połowie maja, finiszujemy całkiem przyjemnie, jakby los chciał wynagrodzić nas za wcześniejsze tragiczne przeżycia.
Przede wszystkim nadszedł już czas, abyśmy przekonali się na własne oczy, co też przy pomocy Jaskra i Chłopa udało się nam wspólnie stworzyć w kwestii wyczekiwanych szczeniąt od Mantry. Trochę się bałam tego momentu, gdyż zarówno Jaskier, jak i Chłop, trochę mi się już zestarzeli i istniała jakaś doza prawdopodobieństwa, że nie podołają wyzwaniu. Zapytacie, jaki wkład miał Chłop w płodzenie psiego potomstwa? Otóż zasadniczy i nie mniejszy niż sam Jaskier, ale nie taki, o jakim może w tej chwili pomyśleliście (o fuj!). Chłop w naszym domu służy między innymi do przeprowadzania inseminacji. Nie będę rozwijać tematu, dlaczego inseminujemy, a nie kryjemy naturalnie, gdyż o tym opowiem któregoś dnia na blogu o hodowli. Wspomnę tylko, że choćby dlatego, iż jest większe prawdopodobieństwo skutecznego pokrycia poprzez sztuczne zapłodnienie.
Trzy tygodnie od ostatniego zabiegu minęły właśnie dziś. Na obrazie USG ujrzeliśmy trzy małe, jak główka od szpilki, zarodki. Oczywiście, będzie ich więcej, gdyż „bąbelki” układają się jeden za drugim w rogach macicy i nie są wszystkie widoczne na przekroju rogu macicy. Niestety, Wy tego nie zobaczycie, gdyż mój weterynarz nie posiada drukarki do swojego USG, a ja nie pomyślałam o zabraniu ze sobą cyfrówki. Z resztą, tu naprawdę niewiele jest do oglądania. Dla zobrazowania sytuacji pokażę Wam archiwalne zdjęcia USG robione w lepiej wyposażonych gabinetach. Niestety, nie miałam teraz możliwości dojechać z Mantrą do Wrocławia, aby tam wykonać badanie.
Trzytygodniowy zarodek. Na górze plama z pustą przestrzenią, to
przekrój przez macicę. W środku plamka-to szczeniaczek :-)
Pięciotygodniowy zarodek- widać go na obrysie.
Ciąża Fiony -miot F- Tuskulum Quissam z roku 2007.
Teraz będziemy mieć maluszki na literkę H. Przy nadal młodym tuskulańskim winie (oj, jest wielka okazja, aby odpieczętować butelkę :-) dziś wieczór padną propozycje imion.
Zachęcona fotografiami przyrody na innych blogach, postanowiłam i ja wyskoczyć na mój majowy skalniak. Przy okazji informuję, że zagrożone pisklęta, terroryzowane przez Wielkiego Pożeracza Sikorek, czyli naszą Fionę, czują się dobrze i lada moment powinny wreszcie wyfrunąć z gniazda. Jeden rodzic daje radę. Nie mogę natomiast porządnie zająć się plewieniem ogrodu sklanego, bo stara sikorka się wkurza. Gdy pracuję na skalniaku, odlatuje i nie karmi młodych, póki nie zejdę. Zatem staram się jej nie denerwować i tak przeżyła swoje. Wszyscy niecierpliwie, aczkolwiek z innych pobudek, wyczekujemy momentu wyjścia piskląt z gniazda, najbardziej chyba półdzikie koty wałęsające się nocą po wsi. Ja po prostu chcę wreszcie usunąć chwasty spomiędzy kwiecia.
Małe, urocze fioletowe kosaćce
Tawuła japońska, chyba za bardzo wybujała.
Wóz na tle kwiecia i podagryczników oraz świerząbków.
Spędzają mi te chwasty sen z powiek.
Pług też zagubił się pośród kwiatów
Mój ulubiony kącik- grupa iglaków na skalniaku
Zima popsuła imitację antycznego dzbana
Uwielbiam to zielone, kiedyś wiedziałam, jak się to nazywa, ale zapomniałam.
Wplotłam w roślinę korzenie.
Kosodrzewinę też uwielbiam. W ogóle iglaki to moja słabość.
Irysy pełnowymiarowe.
Życie, którego nie tknie nawet Fiona- pomrowik- parzy i piecze po wzięciu do ręki.
Po drugiej stronie domu kwitnie rododendron
Towarzyszą mu maliny-smaczne, duże polany...
...oraz z boku jeżyna ogrodowa o łodygach bez kolców z wielkimi owocami
I tym samym doszliśmy do tytułowych meandrów umysłu. Zacznę od Baby, bo tym razem owe meandry są mniej skomplikowane, niż wspomnianych Chłopów dwóch.
Dla złapania równowagi emocjonalnej zabrałam się za decoupage. Zrobiłam swoją pierwszą w życiu butelkę, czy karafkę, jak zwał, tak zwał. Najważniejsze jest jednak to, że pierwszy raz zabrałam się za cieniowanie według znalezionych w internecie wskazówek. Miało to być cieniowanie pittorico, a co wyszło, to już mniej istotne. Trudno, abym za pierwszym razem i to bez specjalistycznych mediów typu opóźniacz do farby, wyprodukowała klasyczne hm... dzieło sztuki.
Przed...
...i po.
Idąc za ciosem, zabrałam się wreszcie za drewnianą tackę, którą dostałam w prezencie od Halynki z bloga Niedoszuflady jeszcze na Boże Narodzenie. Olbrzymim atutem jest tu wzór na papierze ryżowym, jaki zakupiłam przy ostatniej wizycie we Wrocławiu. Moją zasługą, nieskromnie powiem, jest to, że nie da się odróżnić cieniowania ze wzoru, od mojego farbkami. Wszystko się płynnie zlało. Tło miało imitować technikę przecierek i chyba imituje.
Wykorzystując wizytę we Wrocławiu, poprosiłam moją mamę, aby wykonała dla mnie zasłonkę wg mojego projektu. Nigdy w życiu niczego nie zaprojektowałam, zatem puchnę z dumy. Mama, widząc, jaki wybieram materiał (naturalny len), zakrzyknęła w sklepie:
-Jezus Maria, dziecko, jakie to jest zgrzebne!
W domu rodzinnym mojej mamy uprawiano len i tkano z niego płótno, a że mama nie wspomina dobrze warunków na wsi, w jakich się urodziła i wzrastała, wszystko, co z tym związane, źle się jej kojarzy. Chciała mi wcisnąć jakieś plusze, adamaszki, czy inne welurki. Udało mi się mamę przekonać, że to moja zasłonka i że len jest teraz bardzo modny. Jestem zachwycona moją prostą, lnianą zasłonką. Wreszcie księżyc w pełni nie będzie mnie terroryzował po nocy.
I tym sposobem dotarłam do meandrów chłopskich umysłów, które wydały mi się w tym tygodniu szczególnie odjechane.
Po pierwsze- szlag trafił nasz UPS do komputera. Z racji przestarzałej sieci energetycznej, nie ma możliwości korzystać z komputera bez zabezpieczenia. Resetuje się przynajmniej ze dwa razy dziennie i to w najmniej oczekiwanym momencie. Ale UPS to ostatnia rzecz, na jaką mam w tej chwili ochotę wydawać pieniądze. UPS szlag trafił dwa razy. Po pierwsze zestarzał się akumulator i sprzęt przestał spełniać swoją funkcję, po drugie piorun, przy wyłączonym z wszelkich źródeł zaisilania UPS-ie, zaindukował iskrę na transformatorze i poleciały tranzystory. W takich wypadkach mówię do Chłopa tylko jedno: „wymyśl coś!”.
Chłop myślał, nawet niezbyt długo i wymyślił. Naszego UPS-a oddał, w celu wymiany przepalonych tranzystorów, do zaprzyjaźnionego warsztatu i pożyczył od nich, również bez działających baterii, starego UPS-a. Po czym zdjął obudowę i podpiął kabelki do starego akumulatora samochodowego, co to już auta nie odpali, ale komputer przytrzyma i to nawet dosyć długo, kiedy prąd wyłączą. Nikt mi nie powie, że to nie jest jakaś magia! Przy okazji przydała się na coś niezwykle na co dzień upierdliwa cecha Chłopa- nie wyrzucanie starych, zużytych przedmiotów.
Najbardziej odjechaną tragiczno-komiczną sytuacją był fakt, że staliśmy się, ni z gruszki, ni z pietruszki i dosyć nagle, posiadaczmi historycznego, ponad stu letniego pieca chlebowego.
Piec chlebowy to było moje marzenie. Niezmiernie żałowałam, że nasz dom kupiliśmy już bez owego urządzenia. Została nam po nim tylko... ale o tym potem.
Piece chlebowe zazwyczaj były budowane wraz z domem, zatem raz utracony piec, raczej był nie do odtworzenia. Któż dziś bowiem potrfi zrekonstruować tego typu urządzenie? Łakomym wzrokiem spoglądałam na zachowane piece sąsiadów ze zgrozą obserwując, że mieści się w nich już tylko składzik na rupiecie. Któż bowiem jeszcze piecze chleb metodą tradycyjną?
Kilka dni temu znajomy pochwalił się, że rozbiera swój mały, stary kamienny dom. Nie pytajcie, dlaczego rozbiera, bo nie mam zielonego pojęcia. Jego dom, jego sprawa. Od słowa do słowa zgadaliśmy się, że w tym domu istnieje stary, przenośny piec chlebowy. Znajomy wyrwał go już ze ściany przy pomocy samochodu (to są te wspomniane meandry chłopskiego umysłu, na widok których opadły mi ręce i szczęka!). Zastanawia się teraz ów kolega, co ma z nim zrobić i już szykował się oddać piec na złom. Na całe szczęście znajomy jest osobą ugodową i chętnie przystał na pozbycie się pieca na naszą korzyść. Problemów z tego wyniknęło kilka. Po pierwsze, trzeba sobie uzmysłowić, że taki piec waży minimum pół tony, a trzeba go przetransportować kilkanaście kilometrów. Po drugie i najważniejsze. Nie mamy zielonego pojęcia o technologii wypieku chleba w tego typu piecu. Od dwóch dni przetrzepuję internet w poszukiwaniu informacji. Natrafiam albo na piece elektryczne, albo na stare tradycyjne, ale zasadniczo różniące się budową i chyba co za tym idzie, ideą wypieku chleba.
Nie wygląda może teraz najlepiej, ale po wypiaskowaniu
i pomalowaniu, będzie, jak nowy.
Nasz piec ma dwie komory- górną i dolną. Górna jest okopcona, a dolna nie. Pytanie, gdzie wkłada się chleb? Chyba nie do dolnej? Wyczytałam, że najpierw się piec nagrzewa, potem wybiera popiół i wówczas wsadza chleb. Na co zatem jest ta druga dolna komora?
Następne pytania są bardziej ogólne. Do jakiej temperatury musi nagrzać się piec i ile czasu wypieka się chleb w tej komorze?
Liczę na to, że ktoś z przeglądających tego bloga, miał okazję wypiekać, bądź chociaż uczestniczyć w takim wypieku chleba metodą tradycyjną. Już oczami wyobraźni widzę, jak wkładam 10 bochenków na jeden raz i mam chleb na 2 tygodnie. Tu rodzi się następny problem, jak wyrobić tyle ciasta na owe 10 bochenków, ale już powiedziałam do Chłopa: „wymyśl coś”. Będzie myślał nad skonstruowaniem mieszalnika na bazie silnika od pralki elektrycznej. Ale jazda!
Chłop trochę kulinarnie panikuje, jak to Chłop, który musi wszystko wiedzieć, od A do Z, a na kulinariach nie zna się wcale. Ja za to mam ogromną radochę i zabawę, gdyż nigdy jeszcze żadne kulinarne przedsięwzięcie, za które się zabieram, nie zdołało mnie przerosnąć. Myślę, że nawet bez pomocy z zewnątrz, opracuję sama, metodą prób i błędów technikę wypieku. Niemniej jednak, jeśli ktoś ma jakieś przemyślenia, czekam na nie w komentarzach. Kazałam chłopu skupić się na ułatwieniu mi życia poprzez mechanizację zagniatania ciasta, sama zaś zajmę się wypiekiem.
Tymczasem piec został rozebrany na miejscu i trwa przewożenie go w częściach. Podobnie, jak w przypadku naszego domu, po tamtym piecu pozostała tylko wielka dziura w kominie. Pomimo radości z niezwykłego sprzętu, jest w tym wszystkim coś tragicznego, jakby ze starego domu wyrwano jego serce.
Do tej sytuacji pasuje mi wiersz Mirona Białoszewskiego, który w czasach szkolnych szczególnie utkwił mi w pamięci ze względu na swoją dramaturgię. Dopiero teraz mogę w pełni zrozumieć jego istotę i głęboko przeżyć treść w nim zawartą ;-))) Nie wiem tylko, dlaczego wiersz ów znalazłam na portalu pt. "Gniot" :-)
Mam piec
podobny do bramy tryumfalnej!
Zabierają mi piec
podobny do bramy tryumfalnej!
Oddajcie mi piec
podobny do bramy tryumfalnej!
Zabrali
Została po nim tylko:
szara
naga
jama
szara naga jama
I to mi wystarczy:
szara naga jama
szara naga jama
sza-ra-na-ga-ja-ma
szaranagajama