O mnie

Moje zdjęcie
Kobieta wciąż zadziwiona otaczającym ją światem. Z wykształcenia archeolog, z wyboru Wolny Człowiek i Kustosz we własnym Muzeum. Z urodzenia Wrocławianka, z wyboru mieszkanka małej wsi. Na pytania miejskich kolegów: "co ty robisz do licha na tej wsi"??? odpowiada: "żyję!!!". Zawsze niepokorna i pozostanie taką do śmierci. Wyznaje w życiu maksymę: "Ludzie posłuszni żyją, aby spełniać oczekiwania innych. Nieposłuszni realizują swoje marzenia". Kobieta owa ma wciąż wiele pomysłów, które uparcie realizuje na powyższej zasadzie. Posiadaczka 2 psów i 1 Chłopa. Chce się dzielić z ludźmi swoim kawałkiem życia prowadząc Gospodarstwo Agroturystyczne, Muzeum Dwór Feillów oraz Hodowlę Psów Rasy Golden Retriever.

wtorek, 28 września 2010

Życie w stylu vintage.

Od pewnego czasu obserwuję u siebie coś w rodzaju świra na punkcie ogólnie pojętego zjawiska "vintage". Objawia się on-ów świr- do sięgania po inspiracje w zamierzchłe czasy, w różne dziedziny kultury i sztuki. Sięgam do czasów, których nie znam, gdyż nikt nie potrafił mi o nich opowiedzieć. W tamtych latach rodzinę zajmował głównie brak asortymentu w sklepach oraz próby normalnego funkcjonowania w systemie nienaturalnym dla człowieka. Kto wówczas miał ochotę śledzić aktualne trendy w modzie, kulturze, by przekazać je mnie-najmłodszej latorośli?
Moja własna pamięć sięga początku lat 80-tych. To, co działo się dawniej w interesujących mnie dziedzinach, odkrywam dopiero od kilku lat.
Rodzimy się w gotowym, ukształtowanym świecie. Wpadamy w pewnien kontekst i trwamy. We mnie obudziło się pragnienie, aby zrozumieć, skąd wziął się obraz świata, w jakim mnie przyszło żyć. Co było przede mną?
Jakiś czas temu przywiozłam z Wrocławia najstarszy album z rodzinnymi fotografiami. Postanowiłam poskanować bleknące z roku na rok fotografie i udostępnić je przede wszystkim rodzinie. Z kilkudziesięciu fotek wybrałam i zabawiłam się w moim stylu, tymi które mnie szczegolnie urzekły.

Najstarsza nasza fotografia, jeszcze z czasów wojennych. Miętosiłam ją jako dziecko. Nie mogłam pojąć, że moja mama była kiedyś taka mała. Wpatrywałam się wybałuszonymi oczami w swoje ciotki, usiłując rozpoznać w nich dorosłe znane mi kobiety.


Mama. Im byłam starsza, tym bardziej poszukiwałam podobieństw jej rysów twarzy do swoich.

Uwielbiam takie fotki. Zwracam uwagę na warkoczyki, na sukienki, botki. To zdjęcie jeszcze z lat 40-tych.


14-stoletnie pannice. Krótko po tym moja mama pojechała do Wrocławia i tam podjęła (w wieku 14 lat) pracę.

Wpadłam w zachwyt nad tym zdjęciem. Takiej mamy nie znam. Królestwo za tę kiecę! choćby tylko na sekundkę, na sesję zdjęciową ubrać się w takie cudeńko. Mama tu jest z 15 lat młodsza niż ja obecnie, ale co tam :-) I ten kapelusik!
Fibula może nieco zbyt ciężka, ale uwielbiam celtyckie fibule i tylko czekałam na jakąś okazję, aby gdzieś taką "przypiąć" :-)


Nastoletnia mama i jej pierwsza praca.


Mama i dziewczyny z sąsiedztwa. Lata 50-te.



 Lata 60-te


 Mała impresja na temat rodziców.


To zdjęcie też uwielbiam. Czerstwe dziewuchy na łące :-) Mama i jej siostra.


Dzieci vintage :-)
To moi kuzyni, starsi ode mnie o całe pokolenie.


Wprowadziłam nastrój melancholii i wspomnień. W taki deszczowy, mroczny dzień nucę cały czas  piosenkę, która chyba jest w stanie połączyć miłośników wszystkich muzycznych stylów. Zerknijcie jeśli macie nastrój pod ten link i też sobie ją przypomnijcie.

piątek, 24 września 2010

Anakonda w kiblu.

Baba to baba i nic na to nie można poradzić. Jej estrogeny domagają się dokarmiania. A karmi się je kolorowymi pisemkami zgodnie z gustem i poziomem intelektualnym owych estrogenów. Nie dziwi więc fakt ilości tego typu gazetek na rynku.


Moje estrogeny co miesiąc przeżuwają Glamour. A to z powodu niskiej zawartości plotek i sporej ilości informacji na temat trendów, nowości w kosmetykach, etc. Przeglądam Glamour prewencyjnie, aby któregoś pięknego dnia nie obudzić się "z ręką w nocniku" z przekonaniem, że nie rozumiem współczesnego świata. Aby nadążać również za innymi dziedzinami, nawiasem mówiąc, prenumeruję od kilkunastu lat Wiedzę i Życie-polecam. Takie podstarzałe, zagubione, estrogeny są łatwym łupem dla wszelkiej maści ekstremistów, z Ojcem Dyrektorem na czele. Na razie jednak płynę z prądem dziejów starając się jak najmniej używać słów „za moich czasów to...”

Wertując wczoraj wieczorem informacje o nowościach w kosmetyce, wstrząsnęły mną dwa produkty, których nazw nie podam ze zrozumiałych powodów. Po pierwsze nie będę robić im reklamy, a po drugie nie mam pewności, czy siedząc w pierdlu za zniesławienie, pozwolą mi pisać bloga. Oto opis jednego z produktów:

„Zero stresu. Wiesz, że stres ma wpływ na zmiany łojotokowe? Gama produktów z serii bla, bla bla... neutralizuje substancje stymulujące produkcję sebum. Wypróbuj wodę micelarną. Cena za 500 ml-73 zl.”

Ja cież pierdzieleż! Pół litra wody za siedem dyszek?! Najlepiej przy tym zasypać blond estrogeny pojęciami jakiejś elekroferezy i estrogeny kupią, bo zawsze były kiepskie z fizyki. Im coś mądrzej brzmi, tym łatwiej manipulować estrogenami. Woda micelarna, nie ważne, czy przed, czy po tajemniczej elektroferezie kapilarnej, cokolwiek to oznacza, podsunęła mi pomysł na opatentowanie własnej wody tuskularnej. Działanie uspokajające poświadczone opinią turystów, którzy i tak podejrzewają, że dosypujemy coś do naszej wody. Za darmoszkę możemy ją zelektroferezować, zelektryfikować, zjonizować, zelektrolizować, zjontoferezować, a nawet wylać przed użyciem.

Ale to jeszcze nic w prównaniu z następnym kosmetykiem. „Moc mocznika. Chociaz nazwa mocznik nie brzmi najlepiej, jest to jeden ze składników płaszcza wodno-lipidowego. Zawarty w produktach myjących dodatkowo chroni skórę przed wysuszeniem. Kremowy żel do mycia 5% UREA. Cena 31 zl.”

Tu mnie zatkało. Owszem, wchodzi on w skład owego płaszacza, ale podług mojej wiedzy, jest produktem przemiany materii, który natychmiast musi być usunięty z organizmu. Zwiększając jego stężenie w organizmie, narażamy się na obciążenie nerek i uszkodzenie mózgu.
W tym miejscu uprzejmie prosi się zwolenników urynoterapii o niezamieszczanie komentarzy.

I oczywiście, kosmetyk ów natchnął mnie do rozkręcenia własnego biznesiku. Przepis na sukces finansowy:

-Inwestujemy w dwa piwka
-Wydalamy UREA, którą to każdy z nas produkuje w znacznych ilościach,a po piwku, to ho ho (a ileż jeszcze witamin i białek z tego piwka. A co, ma się zmarnować?)
-Rozcieńczamy do roztworu 5%
-Sprzedajemy choćby po 1 zl za litr
-Liczymy zyski
-Kupujemy następne dwa piwka... i tak dalej... i tak dalej...
Tych, którzy wytrwali w lekturze informuję, że właśnie dojechałam w swoich rozważaniach do tytułowej anakondy. Życie bowiem również funduje nam różnego rodzaju absurdy.

Kilka dni temu zelektryzowała mnie informacja, że w kibelku jednego z wrocławskich mieszkań znaleziono anakondę. Spróbowałam to sobie wyobrazić. Budzę się rano, zaspana otwieram klapkę, a tu... dwa metry anakondy! Jaka jest pierwsza moja myśl? A to już zależy od sytuacji:

-Jezus Maria, za dużo chyba wczoraj wypiłam” albo:
-Jesus Maria, jakie grzybki wczoraj jadłam?

A co dzieje się pomiędzy odryciem znaleziska i podaniem do publicznej wiadomości informacji o tym fakcie? Jakie do licha są procedury, gdy znajdzie się anakondę w kiblu?! Dzwoni się na policję, do zoo czy do szpitala psychiatrycznego?

Zaskakują mnie w życiu również dedykowane jakimś abstrakcyjnym rzeczom dni w roku. Rozumiem Dzień Babci, Dziecka, Górnika, a nawet Babci Klozetowej. Dzień Bez Samochodu ignoruję, bo na wsi nie ma komunikacji miejskiej, na rower już zdrowie nie pozwala, a bryczki konne jak na złość odeszły w zapomnienie. Rozumiem Dzień Bez Papierosa, choć gdy go ogłaszają, mam ochotę nie wiem, czemu „kopsnąć szluga” pomimo, że nigdy nie paliłam. W Dzień Bez Telefonu Komórkowego rozesłałam SMS-y do przyjaciół informujące ich o tym święcie. W Dzień Bez Alkoholu wypiłam za to. Jak natomiast mam się zachować, gdy ogłaszają „Dzień Ochrony Warstwy Ozonowej”??? Czy mam sobie, Chłopu i moim zwierzętom wetknąć korki w tyłki, aby puszczane bąki metanowe właśnie tego dnia nie rozrzedzały ozonu? Co mam zrobić, gdy ogłaszają dzień sąsiada? Czy pójść do Stacha na jednego?

Ale prawdziwym wyzwaniem był dla mnie „Dzień Toalety”. Moja wyobraźnia się poddała. Ale o co chodzi? Czy mam nie korzystać w tym czasie z kibelka i załatwiać potrzeby za stodołą, jak to bywało w czasach starożytnych? A może powinnam w tym dniu oblecieć ze ścierą wszystkie toalety, jakie napotkam na swojej drodze? Może powinnam ozdobić je girlandą, zamontować złote haczyki, spryskać perfumą?

Zostawiam Was z tym dylematem na cały weekend. Może Wasza wyobraźnia okaże się bardziej płodną i podpowiecie coś, abyśmy w przyszłym roku byli solidnie przygotowani na „Dzień Toalety”.

czwartek, 23 września 2010

Okruchy zapomnianej tożsamości.

Siedząc przy porannej kawie, delektując się jednym z ostatnich ciepłych dni, zachodzę w głowę, jaką historię mogłabym napisać na temat tych zdjęć? Co można powiedzieć o nieznanych okruchach czyjegoś życia znalezionych na zakurzonym strychu?
Przyniosła je znajoma wiedząc, że łapczywie ratujemy od zniszczenia każdy drobiazg.
-Weźcie je- powiedziała- Jak mój mąż je odnajdzie, to pójdą do pieca.
Tak jak na opał porąbał młockarnię i inne sprzęty rolnicze pozostawione przez niemieckich gospodarzy. Młockarni, tak jak kilku fotografii, nie da się ot tak wynieść z domu bez wiedzy chłopka. Propozycję wykupu tudzież wymiany na drewno opałowe nie przyjął do wiadomości. Lepiej spalić, niech idą z dymem i te resztki, które jeszcze pozostały. Taka mentalność.


Wyrwane z albumu zdjęcie (ślad na odwrocie) zrobione zostało w Gryfowie Śląskim na Banhofstrasse 19a. Dziś to ulica Kolejowa, a zakład fotograficzny jeszcze przynajmniej kilka lat temu istniał. Odkąd wybudowali markety dookoła miasta, rzadko bywam w Rynku i nie śledzę zmian. Do miasta mnie nie ciągnie. Szybko robię zakupy i wracam do domu. W związku jednak z tym zdjęciem, jutro zajrzę, czy ów zakład jeszcze istnieje, czy pokonała go konkurencja związana z fotografią cyfrową. Gdy kilka lat temu trafiliśmy na to studio, rzuciło się nam w oczy stare wyposażenie i atmosfera, o jaką dziś trudno w takich miejscach.
Sama fotografia wydaje się być zrobiona w latach 20-stych, może wcześniej. Nie mogę oderwać od niej wzroku. Dziewczynka ma przecież na nogach prawdziwe glany! Wstążka we włosach i glany :-) Bez wątpienia istnieje jakieś genetyczne powiązanie pomiędzy modą z tamtych lat, a dzisiejszymi stylami. Mnie kojarzy się ze stylem gothic.

Widokówka wysłana w 1913 roku. Ma niemal sto lat! Ręcznie kolorowana. Na odwrocie niemieckie odręczne pismo, dziś nie do odczytania być może i dla rodowitego Niemca.



Zagubiona fotografia. Na odwrocie widnieje data 3.8.1946 rok. Ci chłopcy wraz z rodzinami chwilę potem zostali wyrzuceni ze swojego domu i powęrowali gdzieś w nieznane. Zostawili po sobie ten ślad. Być może dlatego, abyśmy dziś pochylili się nad tragedią tysięcy ludzi, pozbawionych swoich budowanych przez dziesiątki pokoleń, małych ojczyzn.
Z tych okruchów, starych zdjęć, fragmentów porcelany, przedmiotów użytkowych odnajdywanych po leśnych śmietniskach, mebli i naczyń zagubionych na strychach, czy w nieużytkowanych pokojach, układamy sobie obraz tamtych lat, jak nigdy niedokończone puzzle. Dla nas tamte czasy mają niemal  mityczny wymiar, gdyż to nie my jesteśmy spadkobiercami tamtej tożsamości.


poniedziałek, 20 września 2010

Rzecz o szczęściu.

Miałam nie produkować tego typu wpisów, nie obnażać się emocjonalnie, ale chyba po prostu nie potrafię tak nie pogadać sobie w moim stylu o tym, co mnie dręczy. A od wczoraj uwiera mnie niemiłosiernie... moje własne szczęście. Jestem bowiem zawstydzona, zażenowana własnym szczęściem. A nie powinno tak być. Zamierzam się więc z tym uczuciem rozprawić raz, a dobrze.

Ten szczególny wpis poświęcam szczególnej dla mnie osobie, ale może komuś też przyda się jako temat do rozmyślań. Osobie owej nie byłam w stanie przekazać tego w bezpośrednim dialogu. Ot, taki mam defekt mózgu-lżejsze pióro, niż słowo mówione :-)

Po wpisie Istota Tuskulum mam wrażenie, że niektórzy mogą pomylić szczęście ze stanem posiadania. Uzależniają swój stan emocjonalny od innych osób i rzeczy nabytych. Owszem-czuję się szczęśliwa, owszem-mam piekny dom i kochanego męża. Mam dokąd wracać, mam po co i dla kogo żyć. Ale czy to właśnie czyni mnie szczęśliwą? Mam też kilka swoich problemów, fobii, koszmarów, które powodują, że budzę się niekiedy w nocy zlana potem. Czy to ma zniszczyć moje poczucie szczęścia?

Otóż szczęście rozumiem jako stan umysłu nezależny od stanu posiadania. Bo gdyby było inaczej, to jak spojrzeć na gościa pod Biedronką w Gryfowie, który z gitarą w ręku zbiera grosiki do kapelusza? Z uśmiechniętych, o dziwo trzeźwych ust usłyszałam: „nigdy w życiu nie zapłaciłem państwu ani złotówki podatku i nigdy nie zapłacę”. I kto co mu zrobi, jeśli jego stanem posiadania są ciuchy, które ma na sobie i instrument? Dlaczego sama będąc szczęśliwą zazdroszczę mu jego szczęścia? Nie chcę już nawet rozwodzić się nad prawdziwym szczęściem pana A, gdy siedzi pod sklepem w Biedrzychowicach z butelką nalewki „Amoretto” za 3,86 zł.

A moje szczęście? Sama go zbudowałam. Ze szczególnym naciskiem na „ja”. Nie jestem szczęśliwa, bo mam dom i męża, a wiele osób tak właśnie mnie postrzega.: „jej jest łatwo, ona ma druga połówkę, duże gospodarstwo”. Tyle, że to moje szczęście to suma własnych życiowych wyborów, kształtowania swojej rzeczywistości tak, abym czuła się w moim świecie jak najlepiej. Wyborów moich i tylko moich wbrew okolicznościom i „dobrym radom”. Wyprowadzając się na wieś narażona byłam na krytykę, ośmieszanie, poddawano w wątpliwość moje zdrowie psychiczne. Moja matka histerycznie krzyczała: „nie po to uciekałam ze wsi w czterdziestym siódmym, aby moje dzieci na powrót tam wracały!”. Cóż za wsparcie. I wówczas nie było możliwe wytłumaczenie jej i innym, że dziś mieszczuch na wsi żyje tak samo jak w mieście, tylko ogródek ma większy. Że nie ma konieczności trzymania kur, orania w polu i pędzenia bimbru w stodole. Że można mieć dwie łazienki i internet.

Wbrew najbliższym wywalczyłam sobie to szczęście i dlatego tak bardzo boli mnie i rani, gdy padają słowa: „ty tego nie rozumiesz, bo masz wszystko i jesteś szczęśliwa”. Owszem-nie rozumiem! Nie rozumiem, jak można uzależniać swoje szczęście od obecnosci drugiego człowieka czy rzeczy martwych. Są na świecie milony osób posiadające domy, rodziny, a szczęśliwe nie są.

Kobiety od dziecka programuje się, że naszym szczęściem będzie w przyszłości mąż i gromadka dzieci-przyszli obywatele państwa. Tak naprawdę chodzi tu o wydanie na świat pracowników, którzy mają utrzymać nas na starość. Tylko ci, wierzący zazwyczaj w boga ludzie, zapominają, że ów bóg dał ludziom wolną wolę. Ze świętych ksiąg to nie wynika, ale zakładam, że w dzisiejszych czasach słowo „człowiek” odnosi się również do kobiety. Nawet jeśli jesteśmy agnostykami, w niektórych z nas nadal tkwi potrzeba spełniania oczekiwań innych zgodnie z wolą bożą, której wyrazicielami są nasi ojcowie/matki.

Tymczasem szczęście kształtujemy sobie sami niezależnie od stanu posiadania. Ono tkwi w naszej głowie, a składają się na nie właściwe decyzje i wybory, które nie zaspakajają potrzeb innych ludzi, lecz pozwalają spełniać własne marzenia. Szczęście trzeba chwycić, mocno trzymać, karmić nastepnymi dobrymi decyzjami.

Proszę, niech nikt nie zazdrości mi szczęścia. Wywalczyłam je sobie sama i wiem, że każdy ma potencjał i siłę w sobie, aby również poczuć się szczęśliwym. Niezależnie od chłopa, psa czy domu z ogródkiem, każdy na szczęście zasługuje i każdy może je sobie zbudować.

A może ja się mylę? Być może tak jak inni otrzymali dar wiary, tak ja otrzymałam dar bycia szczęśliwą? Może to „taka karma”-jak mawia jedna moja znajoma?

piątek, 17 września 2010

Nie jestem kurą domową!

Nie jestem kurą domową. Nienawidzę z całego serca robienia przetworów na zimę, zbierania grzybów po lesie i krzakach, biegania z garnuszkiem na jagody i do sadu po owoce. Nie cierpię sadzić kwiatków, plewić chwastów. Nie twierdzę, że żyjąc dajmy na to 10 tysięcy lat wcześniej, biegałabym z dzidą za mamutem. Ale niewątpiliwie zamiast robót tradycyjnie przypisywanych kobietom, wolałabym zbudować szałas, przyozdobić go ciekawymi formami korzeni, kamieniami i co tam jeszcze byłoby pod ręką. Jednym zdaniem-wolę korować belki na budowę łóżka, niż zbierać i przetwarzać owoce ziemi.
Czyli jaki czekałby mnie wówczas los? Być może musiałabym zastanowić się nad związkiem lesbijskim :-) Na szczęście jednak żyję tu i teraz. Ja koruję, Chłop zbiera jeżyny na soczki.


Wystarczy jednak zmienić coś w schemacie myślenia, do żmudnego procesu przetwarzania owoców na soczek dodać jakiś pomysł, zabawić się formą i treścią, aby produkcja specjału na zimę stała się fantastyczną zabawą. Ani się spostrzegłam, już miałam ukręcone 2 litry soku jeżynowego.
W szufladzie przepastnego kredensu odnalazłam dawno zapomniane białe płótno, które miało być wykorzystane przeze mnie do haftu krzyżykowego. Materiał jednak mi nie przypadł do gustu (wolę te sztywniejsze) i powędrował do lamusa. Wreszcie znalazłam dla niego zastosowanie. Matka spadnie z krzesła, jak to zobaczy. I pewnie się zawstydzi, gdyż na pewno jej babki robiły podobne słoiczki, a nigdy u niej nie widziałam takiego produktu, choć jest nieoceniona dla nas, jako dostawca soczków, marynowanych sałatek i ogórów na zimę.
Jak zwykle chcę zawrzeć wszędzie zbyt wiele treści. Etykieta na słoiczkach jest nieco skrócona. Pierwotnie zaprojektowałam ją tak:


Do wydruku trzeba było usunąć ekscytujący cytat :-)
Na fali entuzjazmu, po spełnionym obowiązku właściwym kurze domowej, ruszyłam na grzyby. I już pół godziny później tego pożałowałam, gdyż przypomniałam sobie, jak ja nie cierpię tego robić. To żmudna praca nie mająca nic wspólnego z relaksem. Relaksem dla mnie jest beztroska przebieżka z psiakem. A ślęczenie kilka godzin w lesie, kręcenie się w kółko z nosem przy ziemi, już po godzinie staje się katorgą i stratą czasu, który mogłabym wykorzystać ot, choćby właśnie na tenże spacer. Ale nie wyobrażam sobie świąt bez pierogów z kapustą i zapuściańskimi grzybami, więc zacisnęłam zęby i cośtam udało się znaleźć.

Ku zgrozie niektórych znajomych zbieramy też kanie. Otóż informuję wszystkich zaniepokojonych, że znamy się bardzo dobrze na grzybach. Nienawidzę ich zbierać głównie dlatego, że jako dziecko byłam zmuszana do całodziennych, a czasem wielotygodniowych (na wakacjach na wsi) organizowanych przez rodzinę grzybobrań. Skutecznie zniechęciło mnie to do przebywania w lesie dłużej niż godzinę, ale równie skutecznie nauczyłam się rozpoznawać grzyby jeszcze biegając z pieluchą.


Informuję też wszystkich zaniepokojonych, że przedwczoraj i wczoraj zeżarliśmy tyle tych kań, że gdyby to były muchomory sromotnikowe, dziś nie byłoby nas z Wami, pomimo, że działają z opóźnieniem.

Tak mnie zmęczyły te obrzydliwe czynności gromadzenia zapasów, że postanowiłam zrealizować trochę odjechany pomysł, który od jakiegoś czasu skacze mi po szarej komórce. Zakupiłam w sklepie z artykułami ogrodniczymi trzy sztachetki do zbudowania płotu. Ale nie zbudowałam z nich płotu :-) Otóż postanowiłam wypalić na nich wzorki i powiesić sobie jako dekor w kuchni.
Dziś przysiadłam nad jedną deseczką.

Zależało mi na motywach, które są nam szczególnie bliskie. Prawdziwym wyzwaniem było dla mnie stworzenie na podstawie fotografii szkicu zamku Czocha (po prawo) i zamku Rajsko (po lewo). Zamek Rajsko jest prawdę mówiąc ruiną, ale obecny właściciel zabrał się za jego odbudowę i mam nadzieję, że znów będzie wyglądał jak na moim szkicu (tzn. wolałabym, aby odbudowany wyglądał lepiej :-)
Na środkowym zdjęciu jest nasz dom. Tu miałam o tyle łatwiej, że dysponowałam wcześniej zrobionym przez siebie szkicem. Dodałam ptaszki kopciuszki i sikoreczkę. I drzewa -moje ulubione motywy. Są tu wszystkie charakterystyczne elementy otoczenia Tuskulum. Jest tych elementów więcej, ale na projekt oczekują jeszcze dwie sztachetki. Na pewno znajdzie się na nich puchacz, który już drze dzioba niemiłosiernie. Podobno zwiastuje to srogą zimę. No nie, znowu sroga zima? :-)
Sprostowanie: to, że nie cierpię długo chodzić po lesie, nie oznacza, że nie uwielbiam drzew. To, że nienawidzę uprawiać ogródka, nie oznacza, że nie kocham kwiatów. To, że nie lubię zbierać grzybów, nie oznacza, że nie uwielbiam ich jeść :-)

*do projektu etykietki użyłam tej tekstury.

wtorek, 14 września 2010

Ponowne narodziny starej skrzyni

W zapomnianym zaułku strychu, gdzie nikt nie zaglądał, stała stara skrzynia. Stała tak kilkadziesiąt lat. Każdy omijał owe miejsce szerokim łukiem. Wszystkim zawadzała ze względu na swój rozmar. Całe swoje życie spędziła tułając się po strychach, gdyż nigdzie nie było miejsca dla jej majestatu. Przypominano sobie o niej, gdy wkładano zimowe rzeczy do lamusa. Z czasem owe płaszcze, futra, lisy, suknie stały się, podobnie jak skrzynia, przestarzałe i nikomu niepotrzebne. Przestano więc do niej nawet zaglądać.
Prawie od samego powstania skrzynia została oszpecona. Jej piękna, czysta, drewniana istota została przesłonięta koszmarną farbą nieudolnie imitującą drewniane słoje.

Jaki jest sens ukrywać piękne, naturalne drewniane słoje pod farbą imitującą koszmarne, nienaturalne, wyglądające na plastik słoje? Gruba warstwa farby (prawdopodobnie miała imitować szlachetną okładzinę) o tyle się przydała, że ciągana po strychach, przesuwana i uderzana różnymi przedmiotami przez całe dziesięciolecia skrzynia, miała warstwę ochronną, która zbierała owe ciosy.

Skąd wzięła się nasza skrzynia? Wygnany ze swojego wrocławskiego mieszkania niemiecki właściciel nie mógł zabrać jej ze sobą. Polska rodzina, która początkowo wprowadziła się do tego mieszkania, zabrała ją w nowe miejsce. Ale nie było już tam dla niej właściwego pomieszczenia. Skrzynia wylądowała na strychu i służyła za lamus przez wiele dziesiątków lat.

9 lat temu przyszło pożegnać się nam z Wrocławiem. Wyzwaniem było opróżnienie ogromnej willi z przedmiotów zgromadzonych przez kilka pokoleń jej mieszkańców. Ogromna skrzynia pokazała nie tylko swoje oblicze, ale przede wszystkim zapomniane od dziesiątków lat wnętrze. Nie pamiętam, co stało się z zawartością owej skrzyni, lecz ona sama pojechała do Zapusty wraz z nami, aby... znów wylądować na strychu. Znów narosła na niej góra rozmaitych przedmiotów, znów popadła w zapomnienie. Pomimo, że kilka razy dziennie obok niej przechodziłam, skrzynia stała się niewidzialna do tego stopnia, że wykasowałam ją również z pamięci.

Na strychu, w stodole (a nawet w dwóch :-) mamy jeszcze całą furę przedmiotów, mebli, które czekają na swoją kolejkę, by je odnowić i wstawić do użytkowanych przez nas pokoi. Chłop obecnie pracuje nad szafą Ludwik Filip, dwie inne pójdą do renowacji zaraz po niej. Powoli znajdujemy miejsca dla poszczególnych mebli.
-Wiesz-mówi pewnego dnia mój Chłop-Tak mi bardzo szkoda takiej skrzyni, która stoi na strychu. Chciałbym gdzieś ją wyeksponować.
-jakiej znowu skrzyni?-pytam zadziwiona i nieco zirytowana, gdyż wciąż nie jestem w stanie zapanować nad naszym stanem posiadania rozrzuconym w wielu pomieszczeniach gospodarczych. Ale oczy mi się zaświeciły i uszy wydłużyły. Otóż zdałam sobie sprawę, że redukujemy niektóre bezstylowe meble, który miały spełniać funkcję prowizoryczną i po prostu stracę miejsce, gdzie mogłabym przechowywać niektóre rzeczy. Jednak jak każda prowizorka, okazały się niezwykle trwałe i nadal nie możemy zastąpić ich właściwymi, lecz wymagającymi czasu na renowację meblami.
-Nie pamiętasz?-kontynuuje Chłop- Stała na na strychu taka wielka srzynia. Wypakowywaliśmy z niej mnóstwo ubrań.
-hm... -chyba coś zaczynam kojarzyć, ale nie mogę sobie przypomnieć, w jakim stanie jest ta skrzynia i gdzie ona do licha teraz stoi. Zamiast podejść do garażu pytam:
-A jakiej pracy ona wymaga?
-Żadnej-mówi mój optymistycznie do starych strupli nastawiony mąż, który zawsze dostrzega w nich ukryte piękno - Trzeba ją tylko omieść z kurzu.
Ruszam tyłek z krzesła, otwieram drzwi do garażu, patrzę- stoi kufer! Ledwo go widać spod warstwy kurzu. Omiatam, omiatam, a skrzynia nadal brzydka jak krowia kupa, brudna, jak prosię sąsiada.
-To nic, nic- mówi mój Chlop. Daje mi wiecheć papieru ściernego i ulatnia się z domu. Stoję z tym papierem, nie wiem, od czego zacząć. Trę trę, przeklinam prawa fzyki (czy to tarcie nie mogłoby być bardziej natężone?), wyklinam człowieka, który pomazał tym czymś taki piękny kufer, wreszcie przeklinam swoje słabe ręce. Po godzinie i wytarciu na pół gwizdka połowy wieka, padam z nóg. Czuję, że dnia następnego nie ruszę ni ręką, ni nogą, a może nawet z łóżka nie wstanę. "O żesz ty kurna"-mówię do skrzyni- "Jak już Cię wywlekliśmy spod tego strychu, to ci nie daruję". Podkradam krzysiowe narzędzie pracy, którego używa do zdzierania równie koszmarnej farby z Ludwika Filipa. Łapię bowiem za wiertarkę z nasadką na papier ścierny. Mimo, że nigdy tego nie robiłam czuję, że o to właśnie chodzi. Skrzynia zaczyna ujawniać swoje prawdziwe, piękne oblicze.




Zamiast wieczności, spędzam nad skrzynią 5 dni. Pokazują się malownicze sęczki, ujawnia się cały kunszt rzemieślnika. Czy jeszcze ktoś w dzisiejszych czasach robi kufry na spusty? Po burzy mózgu, jak zabezpieczyć skrzynię przed brzydką patyną i niszczeniem, czy lakierować, czy impregnować, wybór pada na jedną warstwę lakieru, który jeszcze podkreślil walory estetyczne kufra.

Tak wygląda 2/3 skrzyni polakierowanej:
I stanęła w swoim majestacie, po kilkudziesięciu latach doceniona, wypieszczona, dająca nadzieję na pakowną przestrzeń. Stanęła... i jakby mniej miejsca zrobiło się w przedpokoju.
-Przywykniemy- mówimy od poniedziałku. I pewnie tak będzie :-)

Nawiasem mówiąc, skrzynia mogłaby być świetnym miejscem na... babę :-)

poniedziałek, 13 września 2010

Malinowe Tuskulum-uzupełnienie

A jednak prawdziwe jest porzekadło-dla chcącego nic trudnego. Znalazło się w domu i płótno i etykiety dało się też zrobić. Pierwotnie tak miała wyglądać, ale po wydrukowaniu napis był mały i niewyraźny:
Wykrakałam wczoraj dzisiejszy deszcz. Jeżyny wiszą nadal na krzaczkach, cośtam sobie mruczą pod nosem, ale kto by ich słuchał w taki ziąb i siąp?

*do obrazka użyłam tej tekstury.

niedziela, 12 września 2010

Malinowe Tuskulum

Wraz z nadejściem jesieni mój babski oranizm domaga się kalorii. Bowiem baba latem żywi się trawką (kapusta), korzonkami (nie wiem, co tu wpasować*) i jakąś minimalną ilością białka (średnio 2 skrzydełka dziennie). Baba nie do końca czyni to z próżności, ale przede wszystkim z wysokiego poczucia estetyki. Baba bowiem uwielbia latem biegać po Tuskulum i okolicach jak najmniej ubrana, ot tak tylko, aby nie gorszyć swym widokiem przypadkowych widzów. Czasem gorszy, jak napatoczy się ktoś nieproszony! Istnieją istoty płci obojga, które bezkrytycznie podchodzą do kwestii swojego sadełka. Obłudnie mówimy-"mają rację, nie wygląd świadczy o człowieku". "Ale im dobrze, nie mają kompleksów". A w domowym zaciszu szepczemy do swoich dwulicowych uszu (czy uszy mogą mieć dwa lica?)- "ale raszpla", "ale pulchra", "że też wstydu nie ma". Podmiot liryczny, nie życzyłby sobie nigdy w życiu takich komentarzy. Baba więc wiosną zaciska zęby i nie spocznie, póki nie osiągnie rozmiaru 38. I na zdrowie jej to wychodzi. Jesienią jednak organizm baby wrzeszczy-"chcemy sadełka, chcemy na zimę grzania". I tak do marca baba o rozmiar przyrasta. I koło się zamyka niczym wąż orojboros, czy jak mu tam, zjadający własny ogon. Nawet porównania mam kulinarne.
Jesienią więc odwiedzam Wasze blogi kulinarne, szperam w poszukiwaniu inspiracji, innego pomyslu na produkty. Gdyż zimą za wiele w Tuskulum się nie dzieje i babie włącza się instynkt karmicielki połączony z uwielbieniem do eksperymentowania.
O tej porze w Tuskulum rozpczyna się sezon na owoce. Dziś odezwały się do mnie maliny na krzakach, wręcz krzyczały- "zrób z nas soki!" Obok zawtórowały im jeżyny-piękne duże, czarne owoce. "Zerwij nas wreszcie i zrób coś!!!" Jeśli myślicie, że jestem obłąkana i rozmawiam z owocami, to jeszcze nic. Na pewno kiedyś pojawi się dialog z moimi zwierzętami :-) To dopiero będzie :-)))
W odróżnieniu od Chłopa, mam średnie zamiłowanie do zbieractwa. Poza tym tylko on pije te soczki, dzięki czemu od 10 lat nie zachorował na żadną grypę. Ja ich nie piję i mnie regularnie powala. Pomijając kwestie smaku (nie lubię słodkiego), gdybym piła, miałabym wiosną 2 rozmiary sadełka do zrzucenia. Wysłałam więc Chłopa z garnuszkiem w malinowy chruśniak i popełniłam rzecz, której nie znoszę- zrobiłam kilka słoiczków tuskulańskiego malinowego soku. Jeśli jeżyny jutro również upierdliwie będą wrzeczeć (może spadnie deszcz, wówczas ich nie słychać :-) ciąg dalszy soczków nastąpi.
Zdjęć nie będzie, gdyż nie mam płótna, aby te słoiczki ozdobić, drukarka się zbuntowała, etykietek więc też nie mam. Nadrobię to wkrótce, bo skoro tak się poświęcam nad tymi soczkami, to przynajmniej pierdyknę na nich jakiś dekor!
Wracam do Waszych kulinarnych blogów, poszukam inspiracji, ale najpierw chyba coś wrzucę na ząb, bom zgłodniała od tego postu. Może "wpisu", bo słowo "post" w tym kontekście nie jest na miejscu.

* Po wrąbaniu kabanosa (a nawet dwóch) wzrósł poziom glukozy w babie tak, że przypomniała sobie, iż korzeniem jest marchewka!!!

czwartek, 9 września 2010

Istota Tuskulum

Zrobiłam sobie dwa dni wakacji od Tuskulum, dzięki czemu stęskniłam się za wszystkim, co tu mam. Za Chłopem, za pieskami, za zapachem domu, w którym mieszają się aromaty drewna i kawy. Za pięknymi widokami z okna, za CISZĄ. Żeby to wszystko docenić, od czasu do czasu wyjeżdżam na dwa-trzy dni do Wrocławia odwiedzić rodzinę, spotkać się z przyjaciółmi, pobiegać po sklepach, pochodzić po uliczkach w Rynku. Robię to wszystko po to, by upewnić się, że póki co moim domem i miejscem, do którego chcę wracać jest Tuskulum.
Tuskulum to nie tylko gospodarstwo w Zapuście, ale stan ducha i umysłu, świat, który zbudowałam sobie naginając przestrzeń, wkładając do niego elementy drobne, większe, żywe i martwe. To mały kawałek miejsca na ziemi, na który mam niemal stu procentowy wpływ. Gospodarstwo pod nazwą Tuskulum istnieje naprawę, ale istota Tuskulum tkwi głęboko we mnie.
Wróciłam więc do miejsca, do którego przynależę i które współtworzę.
Najistotniejszym elementem Tuskulum jest mój mąż, zwany pieszczotliwie Chłopem :-) Bez niego nie byłoby tego miejsca. Daje mi podstawę-osnowę na której wyplatam codziennie elementy składające się na istotę Tuskulum. Nie bez przyczyny nazwałam Chłopa "elementem". Choć jest dla mnie najważniejszy, ciężko mu niekiedy żyć tymi samymi sprawami, co mnie. Choć jesteśmy ciągle razem (a może właśnie dlatego) i wszystko robimy wspólnie, Chłop potrzebuje czasem oddechu od świata przeze mnie wykreowanego. Podczas gdy ja odpoczywam od codziennych zajęć zajmując się dekorami, bieganiem po sklepach i necie głównie również w poszukiwaniu inspiracji związanych z udekorowaniem swojego życia, Chłop wyrusza na wędrówki i poszukiwania skarbów po lasach, polach, rzekach. Można powiedzieć, że oboje jesteśmy poszukiwaczami, ale każde na swój indywidualny sposób.
Podczas mojej dwudnowej nieobecnosci Chłop podjął decyzję, o której rozmawialiśmy kilka dni wcześniej. Postanowił zostać kandydatem na radnego w wyborach samorządowych. Ja polityką się brzydzę, nie jest mi ona potrzebna do szczęścia, lecz wiem, że Chłop spełniłby się w tym obszarze i mógłby mieć rzeczywisty wpływ na nasz okręg, jeśli nie na całą gminę. Póki co gminą rządzą ludzie bez wykształcenia i pomysłu na zmiany. Nic się od lat tutaj nie dzieje.
Zamierzam wesprzeć Chłopa w organizacji tegoż przedsięwzięcia przygotowując ulotki informacyjne, gdyż poza naszą wsią, niewiele osób nas kojarzy. Na razie zainspirowana reklamą telewizyjną zrobiłam dla Chłopa fotkę na dobry początek :-)
A może właśnie On jest Twoim kandydatem na radnego? :-)))


Z Wrocławia zazwyczaj przywożę inspiracje. Tym razem dorwałam się do starych albumów mojej mamy. Wkrótce więc można spodziewać się fotografii vintage na blogu. Jedna z nich zainspirowała mnie do zrobienia sobie fryzury, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie robiłam-koczka mojej prababki. Na szczęście mama, która w latach 60-tych również miała sentyment do przeszłości, wbrew modom i tapirom tamtych czasów, czasem występowała w babcinym koczku. Oto moja wersja:
Najważniejsze, że potrafię go sama zrobić :-)

I parę skarbów z outletów-śliczny elegancki sweterek-nówka nie śmigana za 25 zł


To dopiero skarb-mój ukochany styl militarny-katanka również za 25 zł:

A poza tym książki, książki, książki... O mojej ukochanej epoce w literaturze i sztuce, która tak mnie inspiruje- "Modernizm" z cyklu epoki literackie. "Mitologia Słowian"-piękne albumowe wydanie oraz absolutny hit "Była sobie piosenka" -Anny Mieszkowskiej. Rzecz o przedwojennych kabaretach z uroczymi retro fotkami. A to wszystko za grosze w księgarni taniej książki "Dedalus" obok przejścia podziemnego na ul. Świdnickiej. Lektura akurat na deszczowe jesienne wieczory.


czwartek, 2 września 2010

Pirografia

Do Tuskulum zawitała jesień. Niestety, ta o najbrzydszym obliczu. Od tygodnia niebo zasnute jest czarnymi chmurami, panuje ziąb, cały czas pada deszcz. Jesteśmy tym mocno umęczeni tym bardziej, że przez cały sierpień przewalały się przez nasz region chmury i burze. Owszem, słońce też wychodziło, lecz nie można było mieć gwarancji, że ładna pogoda utrzyma się choć przez godzinę.
W takiej aurze, aby nie zwariować, zaczynam wymyślać sobie różnego rodzaju zajęcia. Od czerwca moją ulubioną zabawą jest pirografia.
Zaczęło się od mojej ulubionej od jakiegoś czasu frazy: "A u nas na strychu/w garażu/w stodole jest... " Jak tylko to usłyszalam, zelektryzowało mnie i ucho wydłużyło się dwukrotnie. Sęk w tym, że w naszych pomieszczeniach gospodarczych jest chyba wszystko. Przez 9 lat, od czasu przeprowadzki, dreszczami i obrzydzeniem napawało mnie grzebanie w tej stercie śmieci. Dopiero wiosną tego roku zaczęłam odkrywać tam prawdziwe skarby. A to wóz, który znakomicie pasuje na skalniak, a to stara latarnia, którą tylko wystarczyło pomalować i stanowi wspanialy dekor w ogrodzie. Teraz okazało się, że w garażu leży od 30-stu lat nieużywana sowieckiej produkcji maszynka do wypalania wzorów, tzw pirograf.
Sakramentalne zdanie "w garażu leży wypalarka" padło nad świeżo przez Krzyśka zrobionymi ławeczkami i stolikami z drewna. Główkowaliśmy wspólnie, jak tu je ozdobić? Może wypalić na nich secesyjne kwiatuszki? Długo nie trzeba było mnie namawiać. Zrobiłam próbę na jakiejś luźnej deseczce i ochoczo zabrałam się do roboty. Oto rezultat:


Jedyne, co mnie martwi to fakt, że ornament jest nietrwały, jeśli jest wystawiony na czynniki atmosferyczne, głównie chodzi tu o deszcz. Ale warto było spróbować, aby łyknąć bakcyla pirografii.

Tak mi się ten cały proces wypalania spodobał, że przetrząsnęłam internet w poszukiwaniu wzorów i zabrałam się za coś ambitniejszego, co przy okazji mogłoby zawisnąć w pomieszczeniach domowych jako dekoracja.

Kawa. To moja pasja i narkotyk. Nie potrafię bez niej przeżyć.

Zebra-bo wzór był śliczniutki :-)

A potem postanowiłam sprawdzić, czy dam sobie radę z architekturą :-)

Po ochach i achach (niekoniecznie zasłużonych) dostałam pierwsze "poważne" zlecenie. Mój mąż poprosił mnie, abym wypaliła jego ukochanego gazika. Dostał ten pirograf na imieniny i zainstalował przy łóżku:
Obrazkiem tym zachwycił się jedenastoletni syn naszych gości i poprosił o podobny, ale z nazwą własną gazika. A gazik ma na imię Syf :-)
Mówiąc szczerze to Syf jest jednym z członków naszej rodziny i poświęcę mu wkrótce cały post na blogu.

Reszta naszej zaprzyjaźnionej rodziny również dostała pamiątki z Tuskulum. Te były dla nas prawdziwym wyzwaniem. Dla dziewięcioletniej Ali, zakochanej w naszch goldenach, wypaliłam szczeniątka i pieska:
A cała rodzinka dostała wizerunek naszego domu, który mnie samą zaskoczył, że podołałam wyzwaniu:

Przyznam szczerze, że się trochę podkręciłam tymi sukcesami i na fali entuzjazmu zakupiłam deseczkę, machnęłam na niej sikoreczki i powiesiłam w kuchni:
Nie usatysfakcjonowało mnie to, gdyż wypalanie wzoru zajęło mi pół godziny. Z rozpędu zakupiłam większą deseczkę i wypaliłam bardziej skomplikowane ptaszki:
Nie podejmuję się zgadnąć, jakie to ptaszki :-) Ptaszki uwielbiamy. Nasza wioska nazywała się niegdyś Vogelsdorf nie bez przyczyny. Ptaki cały czas drą się od rana do wieczora. Nawet zimą odwiedzają nas sikoreczki, a dzięcioł działa lepiej od budzika, gdy o świcie wali dziobem w belkę tuż koło okna sypialni.

Jeszcze mi mało, uwielbiam pracować z pirografem. Mam milion wzorów, ale brak mi pomysłu na mądrą aranżację i ekspozyję tego wszystkiego. Coś mi chodzi po głowie, ale na razie cicho sza... musi ten pomysł dojrzeć, poczekać na swoją kolejkę.
Tymczasem, aby nie zwracać uwagi na te deszczowe dni, wytaszczyliśmy wielgachną starą drewnianą skrzynię do renowacji. Ale o tym w następnym poście już wkrótce.