Pośród wielu przedziwnych, a nawet strasznych rzeczy i zjawisk, które mnie fascynują, niż genueński zajmuje jedno z czołowych miejsc. Być może nie powinnam przyznawać się do tego rodzaju uczucia, gdyż niże genueńskie stanowią przekleństwo w naszej szerokości geograficznej. Ale czy ja mogę cokolwiek na to poradzić? Nie mam wpływu na katastrofalne opady deszczu czy śniegu, które ów niż generuje.
Kolebką niżów genueńskich jest Ocean Atlantycki. Wędrują następnie nad Hiszpanię, potem nad basen Morza Śródziemnego, gdzie pochłaniają ogromne ilości pary wodnej. Następnie przemieszczają się w kierunku północnej części Włoch. W okolicach Genui zbaczają i udają się nad Europę Środkową. Tam, w zależności od kaprysu owego bytu, następuje dramatyczny zrzut olbrzymiej ilości wody, która w ciągu doby potrafi zalać, lub sparaliżować śnieżycami znaczną część kraju. Najczęściej ma to miejsce na pograniczu Polski, Czech, Słowacji, Niemiec.
Kilkukrotnie niż genueński i mnie sponiewierał. W sierpniu tego roku, akurat podczas nawałnic, które zalały cały region, przyszło mi wystawiać psiaki. Zmoczone dupsko jest jednak niczym przy stratach materialnych, jakie są udziałem tysięcy ludzi.
Kilka lat temu byliśmy blisko katastrofy. Niż genueński, który dotarł do nas w styczniu, zamienił się w huragan Cyryl. Wiał wiatr o sile 160 km/h, noc z powodu ciągłych błyskawic, była jaśniejsza od dnia. Pierwszy raz w życiu widziałam, jak deszcz i śnieg padają poziomo. Z niepokojem, graniczącym raczej już z histerią, spoglądałam na kilka ogromnych topól rosnących tuż przy naszym domu. Cyryl robił z nimi, co chciał. Co chwilę odrywały się od nich większe czy mniejsze kawałki i lądowały na naszej posesji. Pilnowałam, czy któraś nich nie poleci w całości. A że wszystkie rosły nachylone w stronę domu, nie dziwcie się, że mieliśmy mokro w gaciach.
Tak wyglądało podwórko po większych wiatrach zanim wycięliśmy zagrażające nam topole.
Czereśnia za stodołą przestała istnieć. Rozerwało ją na pół. Niewiele brakowało, a wszystko przestałoby tu istnieć, bo jakimś niewytłumaczalnym sposobem pociski z gałęzi, części drzew co rusz losowo spadały wszędzie wokół, ale nie na budynek mieszkalny i zabudowania gospodarcze.
Gdy koszmar się zakończył, zarządziłam usunięcie topól i zakup nowego generatora prądu, gdyż Cyryl pozbawił nas elektryczności na kilka dni. Nie ma prądu-nie ma nic. Nie ma wówczas wody, nie ma ogrzewania, gdyż pompy w piecu zasilane są prądem. Wracamy do prymitywnych warunków.
Na pamiątkę „cudownego ocalenia” składam hołd niżom genueńskim celebrując ich przybycie, niczym święte dni.
Kiedy we czwartek wieczorem na mapie pogody ujrzałam sunącą ku nam z południa wielką białą masę chmur, poderwałam się z fotela. W mojej głowie powstało skojarzenie- niż genueński plus zima równa się zazwyczaj obfity opad śniegu. A co to dla nas oznacza? Przynajmniej przez tydzień nie wyjedziemy z domu. Szybko przejrzałam lodówkę, szafy, aby zorientować się, jakie zapasy musimy poczynić. Od wczoraj więc zamknęliśmy się w domu z zapasami umożliwiającymi nie tylko przeżycie, ale przede wszystkim umilenie sobie nadchodzących, być może trudnych pod względem komunikacyjnym dni. Na razie niż genueński zagrał nam na nosie. Podobno w regionie opady spowodowały lokalny paraliż dróg, ale u nas napadało symbolicznie. Nic straconego, na poniedziałek zapowiadają istny armagedon.
Rozpoczęłam celebrację. Wczoraj upiekłam muffinki oraz zrobiłam pseudorafaello.
Dlaczego pseudo? W szale zakupów nie kupiłam budyniu-podstawowego składnika domowego rafaello, gdyż byłam przekonana, że mam go w ogromnym zapasie. Taką jednak miałam chcicę na rafaello, że pobudziwszy szare komórki, postanowiłam zrobić coś na wzór wykorzystując to, co znajdę w szafie. A w zapasach znalazłam krem do tortu, o którym nie pamiętałam. A to oznacza, że chyba długo już tam leżał. Daty przydatności do spożycia nie znalazłam na opakowaniu, być może zniknęła wraz z upływem terminu. Kto nie ryzykuje, ten nie ma. Tyle chemii dodają do tego typu produktów, że nie mam obaw o to, że się tak szybko zepsują. Ukręciłam krem zgodnie z instrukcją, dodałam do niego dużą paczkę wiórków kokosowych, wymieszałam. W foremce ułożyłam słone krakersy. Położyłam masę. Na masę znów krakersy i następna warstwa masy. Wierzch obsypałam wiórkami kokosowymi z drugiej torebki.
Nie mogłam doczekać się przedpołudniowej kawy do której podałam ciacho.
Pseudorafaello-palce lizać. Nie dorówna wprawdzie tiramisu, (nic nie dorówna tiramisu), lecz w smaku wyśmienite. W konsystencji trochę za suche, łatwo się rozpada, jednak nie rzutuje to na smak. Masa budyniowa jednak mocniej scala ciasto z krakersami.
O żesz, ale mi narobiłaś smaku:) Ciągle mam nadzieję, że ten niż jednak nie dotrze, bo szczerze mówiąc chce mi się już wiosny:)
OdpowiedzUsuńMyśleć w listopadzie o wiośnie, to prawdziwy masochizm :-) Celebrując żywioły liczę na to, że zima szybko zleci, czego sobie i Wam wszystkim życzę :-)))
OdpowiedzUsuńU nas. dobre 400 km dalej na północny wschód to już nie jest takie straszne. Ale jednak mamy podobne doświadczenia: http://boskawola.blogspot.com/2010/01/niz-genuenski.html
OdpowiedzUsuńA właśnie pada. I ciekaw jestem, kiedy przestanie..?
No proszę! Dzięki za linka, nie dotarłam wcześniej do Twoich doświadczeń z niżem genueńskim. Coś jednak w nim jest, że człowiek chce zaszyć się w domowych pieleszach, lub w barze i przeczekać :-)
OdpowiedzUsuńBudyń kochanieńka możesz zrobić sama :) A co za tym idzie: krem budyniowy. I gwarantuję: może i ciut więcej pracy, ale efekt.... :D
OdpowiedzUsuńEee..., nie chciało mi się :-) Prócz celebracji bowiem jeszcze zabrałam się za remont sypialni. Nie leżymy więc plackiem, jak piesek, i żremy, tylko pracujemy i spalamy te pyszne kalorie :-)
OdpowiedzUsuńKurcze, narobiłaś mi apetytu... na słodycze.
OdpowiedzUsuńZaraz się wyprawię do kuchennych szafek w poszukiwaniach kalorii :)
A o niżach genueńskich nie słyszałam do tej pory. Tu, nad morzem, mamy listopadowe sztormy, też miłe.
Sztormy też by mi się podobały :-)
OdpowiedzUsuńNo i co Pani narobiłaś?! Idzie toto a z map satelitarnych wynika, że nie jedno a dwa takie dygają... A na Święta nie mogłaś tego cholerstwa zamówić? A tak "Baska po lodzie to Boże Narodzenie po wodzie"...
OdpowiedzUsuńPeeS.: Domowy budyń wcale nie zajmuje więcej czasu niż ten sklepowy :)
No to dowaliło :-) W wolnej chwili opiszę, jak to jest być odciętym od świata. Niestety, nie mam mocy sprawczej w zamawianiu niżów genueńskich, co najwyżej mogę się na nie przygotować.
OdpowiedzUsuńAnovi- przyznam Ci się szczerze. Nigdy w życiu nie robiłam budyniu domowego i musiałabym zmitrężyć czas na poszukiwania DOBREGO przepisu, bo ja wybredna jestem i zwykła jakaś mąka ziemniaczana do mnie nie przemawia. Jeśli masz wypróbowany przepis na zjadliwy domowy budyń, napisz ;-)
Smakowicie, oj smakowicie...
OdpowiedzUsuńA jeszcze ten cudowny zwierzak, ach...