...czyli jak to przed stu laty jadano...
Nadałam mojemu blogowi tytuł „Magia w Tuskulum” nie bez przyczyny. Wyłazi ona bowiem nachalnie z każdego kąta w tym domu. O domowikach, mamunach, borowych (dziadach-jeden taki dziś u nas był, nazywa się Stachu :-) i innych ubożętach, pickach i packach szwendających się po obejściu i okolicach, opowiem innym razem. Dziś z szafy bowiem wyłoniła się stara książka kucharska prababki mojego Chłopa i zażądała skupienia uwagi właśnie na niej.
A stuletnim staruszkom się nie odmawia. W tym roku mija bowiem sto lat od jej wydania (w 1910 roku). Prababcia dostała ją w prezencie ślubnym i widać intensywnie użytkowała, gdyż delikatnie mówiąc, książka jest w stanie mocno... vintage ;-)
Kiedy ja-świeżo upieczona mężatka (a było to 12 lat temu) dorwałam się do niej, zachłysnęłam się treścią pierwszych rozdziałów traktujących o hygienie czy historyi sztuki kulinarnej. Niestety, entuzjazm opadł, gdy próbowałam zastosować zawarte tam przepisy. Kiepsko wówczas jeszcze gotowałam i nie pomagał mi w opanowaniu tej sztuki chaos w stosowaniu miar i wag podawanych raz w kilogramach, raz w funtach, korcach, garncach, łutach, kwartach, etc. A przypominam, że nie było wówczas googli ;-) Piżgnęłam więc książkę w kąt. Jakimś cudem jednak przyjechała ona z nami do Tuskulum. No wiem, jakim cudem, wiem. Po prostu kochamy stare książki nawet wówczas, jak ich nie rozumiemy.
Dziś, po długich latach spoglądam na nią nieco inaczej. Bardziej jak na dzieło sztuki, niż na książkę użytkową. Smakuję jej obrazki, poszukuję ducha tamtej epoki, próbuję sobie wyobrazić, jak wówczas celebrowano posiłki. Uśmiecham się, gdy czytam menu skromnego postnego śniadania. Któż dziś tak jada? Omlet z szynką plus befsztyk z kartoflami plus sery-owoce. Na skromne śniadanie befsztyk!? Obiady mniej wystawne składały się z siedmiu dań. Jednym z nich był móżdżek na muszelkach. Przypominam sobie, że przy opróżnianiu wrocławskiego domu natrafiliśmy na spory skład skorup od muszli. Może też po prababce. Muszę dojść, co z nimi zrobiliśmy.
Przykład kolacyi mniej wystawnej:
auszpiki z ryb, comber lub pieczeń cielęca, sałata, kompot, budyń migdałowy z szodonem, sery, owoce.
Pewnie chcecie teraz wiedzieć, jak wyglądało śniadanie, obiad i kolacyja w wersji wykwintnej. Trudno będzie to opisać, gdyż znakomita większość potraw ma francuskie nazwy. Mam taki jeden „prostszy” dziewięciodaniowy obiad:
Zupa a la Reine
Sandacz po holendersku
Polędwica a la Colbert
Poncz Imperial
Indyk nadziewany truflami
Sałata, kompoty
Kalafiory au gratin
Galareta ananasowa
Owoce, sery
I tak dalej... Gdzie im się to wszystko mieściło!? Ja już nawet nie robię obiadu z dwóch dań, bo dupa rośnie :-)
Wzorcowa kuchnia angielska-jak wynika z podpisu pod obrazkiem.
Układanie owoców na przyjęcia
Osoby o słabych nerwach prosi się o nie zerkanie na poniższe obrazki:
Podobno ładnie wygląda stół, na którym centralnie widnieje łeb dzika. Dla mnie to mała makabreska.
Indyk też podobno wygląda bardziej uroczo, gdy wokół niego znajdują się nadziewane kwiczoły. Ja tam wolę kwiczoły w naturze oglądać.
Smakowite pozdrowienia przesyłam Wielmożnym Państwu :-)
Asjah z mężem i trójką dzieci chętnie przyjmie zaproszenie ;-)
OdpowiedzUsuńNie wiem tylko ile by z twojego raju zostało po najeździe moich szkodników ;-)
He, he... możemy spróbować w ramach eksperymentu :-)
OdpowiedzUsuńMoja mama ma przedwojenną Kuchnię Polską po swojej mamie. Niestety jest w moim domu rodzinnym, więc nie przytoczę cytatów, ale jeśli będziecie mieć okazję, koniecznie poczytajcie, szczególnie rozdziały z radami dla gospodyń domowych - o ubieraniu się, higienie etc. Poezja:-))))))
OdpowiedzUsuńGdy byłem bardzo mały to w domu u mojej babci była taka kuchnia węglowa jak na obrazku wyżej. Potrawy robione na takiej kuchni to poezja. Te na gaz czy prąd wysiadają przy węglowej prawdziwej kuchni. Pozdrawiam:)))))))))))))
OdpowiedzUsuńMiałam kiedyś okazję przeglądać taką książkę, najbardziej podobały mi się proporcje (kogo dziś byłoby na to stać?). I pamiętam, że któryś przepis zaczynał się "weźmij sześć dziewek służebnych." Hmmm...
OdpowiedzUsuń;-)
Tak, to chyba właśnie cytat z tej książki. Zapomniałam o nim napisać. Szło to jakoś tak: "Weźmij sześć dziewek kuchennych, ino sprawnych, co by garów nie potłukły (...)" :-)))
OdpowiedzUsuńKuchnia angielska jest boska. Mam aktualnie hopla na punkcie takich zdobień w kwiatuszki :-)
OdpowiedzUsuńMiałam kiedyś taką kuchnie, tylko bez tych zdobień...a co do rysuneczków i menu,to obśliniłam klawiaturę ;-)
OdpowiedzUsuńA ja na śniadanie płatki kukurydziane, echhhh...
Pozdrawiam cieplutko!
Ja też taką zwykłą kuchnię pamiętam z rodzinnego domu mojej mamy. Te w kwiatuszki, to były jakieś dworskie.
OdpowiedzUsuńCóż, ja też jakoś tak ubogo ze śniadaniami. Albo dwa sadzone, albo twarożek z cebulką, buuu...
super!
OdpowiedzUsuńTwój post przypomniał mi książkę, muszę ją odnaleźć, zbiór porad dla świeżo upieczonej mężatki; oj tam były teksty! bezcenne jak te rady o dziewkach kuchennych
Witaj Anno. Wszyscy mamy w domu jakieś skarby, co tylko czekają, aby wyłonić się z szafy. Przekopujcie więc pamiątki po prababkach i publikujcie :-) Dziękuję , że do mnie wpadłaś. Wkrótce złożę rewizytę :-)
OdpowiedzUsuńech, kusisz ostatnio...
OdpowiedzUsuńmoi rodzice mają również podobną kuchnię- piec-bez ozdobień i dla sentymentu oraz suszenia jesienią grzybów. boże, co zapach....
"O domowikach, mamunach, borowych (dziadach-jeden taki dziś u nas był, nazywa się Stachu :-) i innych ubożętach, pickach i packach szwendających się po obejściu i okolicach, opowiem innym razem"-
OdpowiedzUsuńMocne! :-)
Ja akurat widziałam dziada i Picka&Packa.
Naprawdę? Znasz Stacha i Picka&Packa? :-) Bo to są tutejsze nadprzyrodzone byty izerskie :-)
OdpowiedzUsuńJa tak ogólnie - dziękuje za miłą wizytę u mnie, poczytałam i pooglądałam u Ciebie wszystko i widzę jak wiele nas łączy. Nie tylko agroturystyka i miłość do goldenów.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam najserdeczniej!
Bardzo mi miło kolejny już raz odnaleźć pokrewną duszę. Serdeczności i machnięcia ogonkami od naszych goldenów :-)))
OdpowiedzUsuńTen klimat!
OdpowiedzUsuńKojacyja mniej wystawna myslę, zę by mi się zmieściła, tylko kompot bym sobie odpusciła.
Mieściło się im, bo porcyjki były malutkie. Ten obiad, który opisujesz to zupa, dwie przystawki, napoje pomiędzy, danie główne, jarzynki i deser.( dodatku węglowodanowego nie widzę, więc główny "zapychacz" odpada
Druga sprawa- mieściło im się, bo nóg własnych używali, a nie tylko wozili dupska autami. Ubranie takiej sukni to już była gimnastyka na godzinę, już nie mówiąc o noszeniu jej ( sukni)
A a propos książki kucharskiej- my kiedyś znaleźliśmy książkę z 1829 roku. I tak żeśmy się z lubym zaczytali, zanurzyli w tym zaginionym juz świecie, że zapomniałam o pigwie, z której sok pasteryzował się w garnku.
Syk jakiś mnie oderwał od lektury. Poszłam, krzyknęłam do lubego z kuchni, ze ok, tylko woda się wygotowała, wykonałam pól obrotu i... pierdutnęło. Kapturki od gazu wyrzuciło na pól metra, cała byłam w "brokcie" ze skarmelizowanego pigwowego syropu i szkła, dekielki od słoików pokrzywiło w zupełnie modernistyczne formy.
O włos, pól sekundy- a miałabym to wszystko w twarzy, oczach...
Niebezpieczna ta kuchnia ;)
Agik- W takim razie cieszę się, że żyjesz!
OdpowiedzUsuńJa, odkąd byłam świadkiem wybuchu słoika w kuchni mojej mamy, panicznie boję się procesu pasteryzacji. Bimbam więc na jakieś ekologie, bo życie i zdrowie jest ważniejsze od obecności czy też nie jakiegoś "E" i wszystko robię na żelfiksie.