Gdzie można spotkać ciekawych ludzi?
Ciekawych ludzi można spotkać w różnych miejscach: na
wycieczce, w teatrze, w kawiarni, w Internecie (tu uwaga, bo w necie można też natknąć
się na prawdziwych świrów udających jedynie ciekawych ludzi, aaa...!!!).
Ja ciekawych
ludzi spotkałam… w Lidlu na zakupach :-)
Jakoś tak się złożyło, że Lausie chcieli poznać nas, my
chcieliśmy poznać Lausie, myśl poszła w eter i zmaterializowała się przy lodówce
z homogenizowanymi serkami. Niewyjaśnione są ścieżki Opatrzności :-)
No właśnie… Olszyna. Duża wieś, która już za naszej tutaj
bytności dostała status miasteczka, mimo że nigdy w czasach historycznych
miastem nie była, jest miejscowością delikatnie mówiąc, dosyć specyficzną. Postrzegam
to miejsce jedynie przez pryzmat naszego Urzędu Gminy (szumnie obecnie używającego
nazwy Urząd Miasta) z którymi wiecznie mamy jakieś problemy, ponieważ
załatwienie najprostszej nawet sprawy graniczy z cudem. Może kiedyś, już bliżej
przeprowadzki, opiszę, jakie siupy
mieliśmy z nimi w kilku sprawach. Szczytem bezczelności i niekompetencji był fakt
wydania człowiekowi na papierze pozwolenia na wycinkę drzew... na naszej posesji!!! Ale o tym kiedyś indziej.
Wróćmy do Olszyny. To biedne miasteczko, nie dosyć, że ma
beznadziejnych włodarzy (sami sobie wybrali, głównie pod budką z piwem, czyli „swoich”,
to mają i nic mi do tego), to jeszcze w kółko nękane jest przez powodzie, które
dewastują to, co mieszkańcom udało się odbudować po poprzednim kataklizmie.
Ostatnia powódź przeszła przez Olszynę wieczorem w poniedziałek. Akurat byłam
we Wrocławiu i wisiałam z Chłopem na telefonie, bo w Zapuście też się sporo działo,
na szczęście u nas obyło się bez zniszczeń i zatopień, ale kilku sąsiadów niżej
położonych niestety „popłynęło”.
Zatem to biedne miasteczko, nie dosyć, że systematycznie
dewastowane przez siły przyrody, to jeszcze skrupulatnie, przez rządzących nim
półgłówków, odzierane z wszystkich wartościowych zabytków (po historycznych
folwarkach, zburzone zostały słynne niegdyś na cały
świat Olszyńskie Fabryki Mebli) nie ma u mnie zbyt dobrych notowań. Swoich turystów
nie kieruję w tamtą stronę, bo włodarze postarali się, aby nie było tam nic
ciekawego do obejrzenia. Miejsca tego nie odczarowało mi nawet nasze lokalne
Stowarzyszenie, z którym wiązałam jakieś nadzieje, że będzie promykiem w tym marazmie
i w tej ogólnej chujni z grzybnią. Promykiem się nie stało.
I wyobraźcie sobie, że pośród tej degrengolady, z tych
popowodziowych zgliszczy, niczym feniks z popiołów, wyłoniła się perła- pracownia
Lausie.

Czy możecie sobie wyobrazić, jak czuje się człowiek, który
stracił wszystko, któremu woda zabrała cały gromadzony niemal 40 lat majątek i
pamiątki? Ja nie potrafię sobie tego wyobrazić, ponieważ animizuję przedmioty i
nie zawsze potrafię się z nimi rozstać. Kiedy człowiek traci wszystko, może się
załamać i nigdy już nie podnieść, ale może też potraktować to, jako
oczyszczenie, by narodzić się na nowo ze zdwojoną siłą i zacząć spełniać swoje
marzenia. Agnieszka, która 3 lata temu straciła wszystko, co miała i z tej „nicości”
narodził się w jej głowie Pomysł, jest moją cichą prywatną bohaterką. Agnieszka,
wraz z bratem i bratową szyją ręcznie torebki z filcu, ale nie są to zwyczajne
torebki, jakie znajdziecie w sklepach. Ci niesamowici ludzie postanowili podjąć
pracę u podstaw świadomości mieszkańców naszego regionu i torebki ozdabiają
lokalnym łużyckim haftem.
ukradłam fotkę ze strony lausie.pl
Zapewne słyszeliście o haftach zakopiańskich, łowickich, czy
jeszcze jakichś innych. Zapewne niewielu (a może nikt) nie słyszało o haftach
łużyckich. Związane jest to z tym, że po 1945 roku nastąpiła wymiana ludności,
a tym samym wymiana kulturowa na naszym terenie. Zmuszeni do opuszczenia swoich
domów Łużyczanie zabrali ze sobą swoją kulturę duchową (materialną zniszczyli w
ogromnym procencie nowi osiedleńcy), przybysze przywieźli zaś swoje ludowe obyczaje, które przez dzieiątki lat, z małymi wyjątkami, się zatarły.
W związku z tym w dzisiejszych czasach łatwiej nam zobaczyć folklor
jugosłowiański (choćby w
opisywanym już Bolesławcu), niż rdzenny łużycki. Co
tam folklor, znakomita większość mieszkańców, szacuję ją na 98 proc, nie ma
pojęcia, że mieszka na terenie określanym mianem Łużyc.
Pracownia Lausie napotyka zatem na same schody, ponieważ niemal
każdemu trzeba tłumaczyć wszystko, od nazwy (pochodzi od słowa Lausitz- Łużyce)
poprzez fakt, że przed 45 rokiem ludzie posiadali swoją odrębną kulturę. Ten
sposób postrzegania rzeczywistości mieści się w naszych własnych poglądach, które
zrealizowaliśmy powołując do życia muzeum. Dane nam było urodzić się i żyć na
tych „ziemiach wycyckanych” i nieskażeni traumą wojny, czy poczuciem krzywdy, czujemy
się moralnymi spadkobiercami naszych poprzedników. Jesteśmy opiekunami ich
dorobku zarówno materialnego, jak i duchowego i przynajmniej nie powinniśmy dać
ludziom o nich zapomnieć. Nasze muzeum realizuje ten cel gromadząc przedmioty
po dawnych mieszkańcach, pracownia Lausie wyszukuje i haftuje na torebkach stare
łużyckie wzory i cierpliwie tłumaczy wszystkim, że nie są to hafty
zakopiańskie.
Od pamiętnego spotkania w Lidlu, do wizyty w Tuskulum nie
upłynęło wiele czasu, co zaowocowało sesją zdjęciową i ustawką na wspólne
uczestnictwo w dwóch lokalnych festynach- Na Gali Izerskiej w Mirsku oraz na
Tamie w Leśnej tydzień później (jeszcze tydzień później, czyli w ten
poniedziałek, rynek w Leśnej został dotknięty powodzią (też kolejny raz).
Dziecko i pies, czyli czwarty członek projektu Lausie- Oskar i Mantra
Nasi goście zgłębiają tajemnice domu przysłupowego :-)
Mały Lausitzer i Jaskier :-)
Mantra niestrudzona modelka :-)
Prócz torebek są też haftowane podusie, jedną taką dostałam w prezencie :-)
Ach, jakie męczące było to pozowanie :-)
A na Gali Izerskiej w Mirsku było tak:
Moja frywolna biżuteria.
I produkty Lausie
Widok na nasze połaczone stoiska
Stoisko na Tamie w Leśnej.
Morderczy upał tam panował, stąd w tle straż pożarna polewa plac wodą.
Ale nie przeszkodziło mi to miło spędzić czas.
Agnieszka- twórca projektu Lausie i ja.
Od tamtej pory mam uraz do kamer i mikrofonów, a jeszcze większy do głupich pytań zadawanych przez dziennikarzy :-) Jednym z organizatorów Gali Izerskiej było jeleniogórskie muzyczne radio. Nikt z wystawców nie wymigał się od trudnych spontanicznych pytań. Wzięłam to na klatę, bo wyjścia nie miałam.
ups... Chłop lokuje produkt :-)
Na panią Anię z radia patrzę się, jakbym
spodziewała się jakiegoś ataku głupim pytaniem :-)
Z tym wywiadem poszło w miarę gładko, bo starałam się nie myśleć, że idzie to na żywo w muzycznym radiu.
Gorzej było z telewizją, bo jednak przed kamerą głupieję. Tu stanęły mi przed oczami sceny z Lubania i się zaciełam, trzeba było powtarzać, a i tak mam wrażenie, że gadałam głupoty.
Zmagania z "pchełką"- to taki mikrofonik :-)
To nie był koniec z telewizją. Tę samą ekipę- telewizję jeleniogórską, miałam umówioną na dzień następny w sprawie małego reportażu dotyczącego muzeum. Mimo obaw co do moich możliwości składnego wysławiania się, było naprawdę bardzo dobrze. Tak byłam zakręcona i przejęta, że udało mi się cyknąć tylko jedno zdjęcie ekipy w Tuskulum.
Wizyta telewizji była związana z projektem reklamowania zasobów materialnych i duchowych Pogórza Izerskiego. My z frywolitką oraz z projektem muzeum zostaliśmy zaliczeni do grona Artyści Pogórza Izerskiego :-)
dziergam...
a to rezultat
I na koniec jeszcze kilka fotek z lipcowego tuskulańskiego ogrodu, ponieważ jeśli nie zdarzy się u nas nic ciekawego, czy bulwersującego, to wrócę w następnym wpisie do wspomnień z Woli.
Pzdrawiamy Was serdecznie w ten przepiękny letni i słoneczny dzień.
To my! Tuskulaki! :-)