Kiedy na dobre rozgościliśmy się w nowym miejscu i podjęliśmy decyzję o założeniu własnej hodowli, zapadła też decyzja, że do naszego stadka dołączy nowa suczka- córka
Triss. Mieliśmy marzenie, aby co kilka lat zostawiać sobie suki ze swoich miotów- owoce naszej pracy. Niestety, przyszłość pokazała, że los miał wobec nas nieco inne zamiary.
Początkowo chcieliśmy zarejestrować hodowlę pod przydomkiem Ramsen, na cześć starej nazwy
Złotnickiej Czuby, pod którą mieszkamy. Jeśli Związek Kynologiczny zaakceptowałby nasz wybór, tak właśnie nazywałoby się całe nasze gospodarstwo. Niestety, w ówczesnym statucie związku było napisane, iż nazwa hodowli nie może być podobna do żadnej innej, nie może być też w innym języku, niż język polski lub języki martwe, w tym łacina. Teraz jest już inaczej, lecz my mieliśmy pecha. Z jakiegoś bliżej nieznanego nam powodu, ZKwP odrzuciło tę nazwę. Być może ktoś miał zarejestrowaną nazwę Ramzes, lub coś podobnego.
Wewnętrzny Diabeł, niezwykle złośliwie, jeszcze gdy mieszkaliśmy we Wrocławiu, podpowiadał mi przydomek „spod Mysiego Ogona”. Tak Chłop mówi na mnie w domu: mysz, ogon, mysi ogon :-) Na szczęście, tu, na miejscu, zorientowałam się, że moja przygoda z kynologią, to nie żart, lecz prawdziwa pasja. Długo wertowałam słowniki, w poszukiwaniu brzmienia i kontekstu i wreszcie znalazłam- Tuskulum.
Wg Słownika Wyrazów obcych- W. Kopalińskiego, to ciche, odludne schronienie wiejskie, miejsce odpoczynku dla mieszkańców gwarnego miasta i miejsce spokojnej pracy umysłowej.
Słowo to pochodzi od autentycznej miejscowości (Tusculum), dokąd udawali się na wypoczynek bogaci, Starożytni Rzymianie.
To był strzał w dziesiątkę! Przecież o to właśnie nam chodziło, aby odpoczywali u nas ludzie przyjeżdżający z miasta na wieś.
Ledwo udało mi się zarejestrować przydomek hodowlany w Związku Kynologicznym w Polsce, napisał do mnie z wielkimi pretensjami Czech- hodowca terierów, jakim cudem moja hodowla nazywa się tak, jak jego? Parę lat później, gdy zostaliśmy przymuszeni do zunifikowania się z międzynarodową federacją kynologiczną FCI, nie chciałam zmieniać nazwy hodowli, która już miała markę, lecz do przydomka hodowlanego Tuskulum dodałam słowo Quissam (jedna z łacińskich wersji nazwy pobliskiej rzeki Kwisy). I tak wszyscy kojarzą nas jako Tuskulum, tylko w hodowlanych dokumentach i to od niedawna, bo od roku 2007, widnieje rozszerzona nazwa hodowli.
Pierwszy miot z naszym własnym przydomkiem hodowlanym, przyszedł na świat 15 maja 2002 roku. Pomimo, że byliśmy bardzo młodymi ludźmi, jednak z racji wcześniejszej praktyki oraz rodzinnych tradycji, byliśmy doświadczeni w tym, co robimy. Spotykaliśmy się jednak z tym, że nie każdy traktował nas poważnie i nie każdy miał do nas zaufanie. Mieliśmy to w nosie, po prostu robiliśmy swoje, stopniowo zyskując sobie miejsce w „goldenowym świecie”.
Pierwsze maluchy w naszej hodowli, pośród nich jest Fiona.
Na ojca naszych pierwszych szczeniąt wybraliśmy, sprawdzonego już przez nas, pięknego i utytułowanego czempiona, reproduktora z Czech- Bena Poklad Doubravky, będącego w polskich rękach i mieszkającego w hodowli cudnych kotów rasy maine coon -
Lavenderlove.
Ch. Pl. BEN Poklad Doubravky
Jeszcze we Wrocławiu mieliśmy po nim maluszki od Bułeczki, wyhodowane na przydomek mamuśki-formalnej właścicielki Buły- z Niedźwiedziej Gawry. Nie czas tu i miejsce, aby rozwodzić się szczegółowo nad tym, co mnie urzekło w tym psie. A był to zarówno jego wygląd zewnętrzny, jak i ciekawe dla mnie linie hodowlane. Od tamtej pory jestem cichą fanką skandynawskich linii, w szczególności doceniam pracę fińskiej hodowli
Karvin oraz europejskiej wariacji opartej właśnie na ich pracy, którą reprezentuje między innymi węgierska hodowla
Galans. W decyzji o samodzielnym nabyciu następnych zwierząt, decydowała właśnie ta krew.
W tym czasie, o którym tu mowa, było niewielu reproduktorów dostępnych w Polsce. Podróże za granicę były dużo trudniejsze i kosztowniejsze niż dziś. Ograniczona dostępność reproduktorów, mój upór, aby nie iść po najmniejszej linii oporu i nie jechać do rozchwytywanego wówczas psa o europejskiej sławie (nie tyle ze względu na jego walory, a raczej na to w czyich był rękach), zaowocowało takim, a nie innym charakterem hodowli. Mój wybór to połączenie racji rozumu i racji serca, z większą ilością tego drugiego. Zawsze już tak będzie. Podejmując bowiem decyzje hodowlane, równie ważna, jak wiedza, jest intuicja i umiejętność przewidywania przyszłości na podstawie mętnych często poszlak. Hodowla to nie rozmnażanie, to cała filozofia, ale na ten temat będę się rozwodzić z czasem na równoległym
blogu poświęconym tylko i wyłącznie pieskim sprawom. Jak widać, tematów mi nie zabraknie, post robi się coraz dłuższy, a Fiony, jak nie ma, tak nie ma :-)
Fionka- w wieku 5 tygodni
Urodziła się jednak i wychowała z grupką podobnych jej złotych malców. Od pierwszego dnia przeczuwałam, że to będzie właśnie ta mała, silna, rezolutna istotka. Wdała się urodą w ojca. W fachowej terminologii nazywa się to, że została przez nas wyselekcjonowana na ojca. Nie była najlepsza w szczegółach. Miała potężny łeb, o który troszeczkę się obawialiśmy, iż będzie uznawany przez sędziów za zbyt męski w typie, jej zgryz też budził nasze malutkie obawy, na szczęście po wymianie zębów okazały się one nieuzasadnione. Miała też troszkę zbyt jasne oczy i nieco zbieżne tylne łapki, ale jako całość biła rodzeństwo na głowę. Na te oczy testowałam sobie potem sędziów. Jeśli ktoś zwracał na tę barwę uwagę, wówczas wiedziałam, że mam do czynienia ze znawcą rasy, a nie z sędzią z przypadku. Jeśli na wystawie dostałam opis: prawidłowa barwa oka (a takich było z 90%!) za głowę się łapałam, zdając sobie sprawę, że płacę ciężkie pieniądze za spotkanie z niekompetentnymi ludźmi, którzy nawet nie zadali sobie trudu, by nauczyć się wzorca rasy, nie mówiąc już o tym, że nikt im nie pokazał prawidłowo wybarwionego oka u golden retrievera.



Fiona w wieku 4 miesięcy
To był częsty obrazek. Nieszczęściem, tuż po rozlokowaniu szczeniąt w nowych domach,
dostałam nawrotu choroby reumatycznej. Zamiast chodzić z sunią na spacer,
zapuchnięta i z gorączką, jęczałam i polegiwałam z nią gdzie popadło.
Fiona to domowe imię i wcale nie jest wzięte ze Szreka. W 2002 roku Szrek już był wprawdzie w świadomości i w głowach dzieciaków, ale u dorosłej części społeczeństwa chyba jeszcze nie do końca. Jednym słowem- nie miałam wówczas świadomości istnienia Szreka. Fiona to jedno z dalszych imion głównej bohaterki sagi o Wiedźminie, mojego ulubionego cyklu fantasy, nawiasem mówiąc Riannon również.
Obowiązkiem hodowcy jest nazwać cały miot na jedna literkę. Nie musi być to jakaś określona kolejność owej literki w alfabecie. Ja jednak zakładałam cykliczne urodzenia, zatem postanowiłam zacząć od początku. Miot był więc na literkę A.
Nie wiem dlaczego, ale wówczas wydało mi się to bardzo zabawne, nazwałam Fionę swoim imieniem. Kynolodzy znają ją więc pod oficjalną nazwą Anetka Tuskulum.
Fiona w wieku 6 miesięcy. Ujawnia się wtedy charakter typowego aportera.
Miałam pewnego razu zabawną sytuację w związku z tym imieniem. Było to na międzynarodowej wystawie w Opolu. Roczna wówczas Fiona, nikomu nieznana, była na swojej pierwszej wystawie. W oczekiwaniu na wejście na ring, siedzieliśmy sobie we trójkę na kocyku, delektując się jej charakterem i spokojem. Gdybyśmy byli z Triss, mielibyśmy ją na czubku głowy. Podeszła do nas dziewczyna, zainteresowana ślicznym, złotym, coraz rzadszym umaszczeniem, powoli wychodzącym wówczas już z mody.
-Co to za pies? Jak się nazywa?- zainteresowała się.
-Fiona- odparłam mechanicznie, zapominając, że jestem na wystawie, a tam posługujemy się oficjalnymi, nie domowymi imionami.
Dziewczyna nerwowo wertuje katalog, aby sprawdzić hodowlę i rodziców i oczywiście, nie może znaleźć suki o imieniu Fiona.
- Czy jest w katalogu?
-Tak, tam na pierwszym miejcu w klasie młodzieży. W rodowodzie ma Anetka Tuskulum.
-O Jezu, jakby moja suka nazywała się Anetka, to też bym zmieniła jej imię.
Uśmiechnęłam się jadowicie, co niektórzy błędnie uznają za życzliwy grymas.
-A co to za hodowla, ta Tuskulum?
-MOJA hodowla.
-Przepraszam, do widzenia- dziewczyna „strzeliła znikacza”, gdyż właśnie do niej dotarło, że nie tylko suka, ale i ja noszę to imię, które chyba za bardzo nie przypadło jej do gustu.
Na wystawach trzeba bardzo uważać, co się mówi i do kogo. Stojąc przy ringu i obgadując psa, szczególnie, gdy ci się nie podoba, zawsze trzeba się liczyć z tym, że obok stoi jego właściciel, podczas gdy drugi, lub wynajęty handler, biegają po ringu.
Na tej wystawie nam nie poszło. Fiona zdenerwowała się zupełnie nową, nieznana jej sytuacją i nie chciała się pokazać. Takie doświadczenia, choć kosztowne, są jednak bardzo potrzebne. Dwa tygodnie później, na wystawie w Jeleniej Górze, o nieco mniejszej randze, wygrała klasę młodzieży i potem już było bardzo nudno. Prawie zawsze wracaliśmy ze złotem.
Zwycięstwo na międzynarodowej wystawie Lesznie 2004 rok
Fiona w wieku 2 lat wygrała swoją klasę (ze spuchniętym okiem po ugryzieniu przez kleszcza!) na międzynarodowej wystawie w Lesznie i w tym wypadku było jedynie formalnością zakończenie czempionatu. Miała 4 wnioski na trzy wymagane, jednak nie spełniła jeszcze kryterium czasu. Wygrywała za często i za szybko. Od pierwszego do ostatniego wniosku na czempiona musi upłynąć minimum pół roku czasu. Jest to logiczne kryterium, aby wyeliminować przypadkowość w nadaniu tytułu. Czempion ma być pięknością zawsze, a nie jedynie w krótkim okresie czasu, w jakim jest oceniany. Bez kryterium czasu można by wstrzelić się w formę psa i zyskać wymagane trzy wnioski w dwa weekendy, czyli nawet w tydzień (często organizuje się wystawy dwudniowe, gdzie pies może powalczyć o dwa tytuły, po jednym na każdy dzień).
Ale w końcu nadszedł ten dzień, przyszedł grudzień 2004. Od stycznia, gdzie zadebiutowała i wygrała w klasie dorosłej, minęło już sporo czasu (ze względu na szczenięta nie mogliśmy brać udziału we wcześniejszych wystawach).
Moment zakończenia czempionatu
Tak wygląda dyplom psiego czempiona
Spodobała się surowej sędzinie i w tym momencie zyskała tytuł czempiona. Fiona dostarczyła nam jeszcze wielu wystawowych emocji, listę jej medali zainteresowani znajdą pod linkiem
tutaj. Dwadzieścia złotych medali, piętnaście wniosków na czempiona w sytuacji, kiedy nie jeździmy tak często na wystawy, mówi samo za siebie. Fiona czasem przegrywała, ale często wygrywała, nierzadko z sukami sprowadzonymi z zagranicy z renomowanych hodowli. Było to dla nas ogromne wyróżnienie, że w pierwszym pokoleniu możemy pochwalić się suką tej jakości. W czasie kariery wystawowej dostawałam od czasu do czasu maile, gdzie podpytywano mnie, gdzie będę wystawiać suczkę. Ludzie czasem rezygnowali z udziału w wystawie, wiedząc, że będziemy startować w ich klasie. Uważam to za duży błąd, ale to nie były moje decyzje.
Na światowej wystawie psów, w Poznaniu w 2006 roku.
Fiona, podobnie, jak każdy pies, prezentuje sobą specyficzny typ, który nie każdemu może się podobać. Zawsze jest mi trochę niezręcznie, kiedy chwalę się tymi jej osiągnięciami. Myślę jednak, że mam do tego prawo. Oceny i decyzje sędziów, nie tylko krajowych, ale i sędziów z całej europy, są obiektywne, ja nie mam żadnych, absolutnie żadnych znajomości pośród sędziów, gdyż zawsze stroniłam od tego typu zachowań i nie zależało mi na wkręcaniu się czy układaniu z tym środowiskiem. Unikam też nabywania psów od sędziów kynologicznych, gdyż często ich sukcesy wystawowe są podyktowane znajomościami, a nie rzeczywistą wartością psa. Ale ten wątek też rozwinę kiedyś w
blogu poświęconym hodowli.
Fiona spełniła nasze ambicje wystawowe, pomogła mi przetestować niemal wszystkich sędziów, poznać ich typ psa, dowiedzieć się, czy warto w przyszłości zgłaszać inne psy na wystawy do nich. Nigdy nie wystawialiśmy psów poza granicami kraju, gdyż za dużo z tym kłopotów, a ja jednak traktuję kynoligię, jako hobby. Nigdy nie miałam ambicji, aby robić wokół swojej hodowli międzynarodowy szum. Bez przesady, znam swoje miejsce i przed szereg nie chce mi się wychodzić. Mimo to, teraz, po latach, dowiaduję się, że Fiona była znana poza granicami naszego kraju, że hodowcy goldenów znali mój przydomek, dzięki niej. Jednym słowem- była prawdziwą naszą wizytówką.
W domowych pieleszach
Mam nadzieję, że nie tylko dzięki Fionie będziemy znani poza granicami kraju, gdyż niedawno dotarły do mnie wieści, iż pies z naszego ostatniego miotu, zarejestrowany w klubie rasy przy niemieckim związku kynologicznym VDH, najlepiej ze wszystkich startujących psów zdał testy psychiczne i testy na posłuszeństwo. Podobno w niemieckich kręgach hodowców panuje z tego powodu wielkie poruszenie, bo jak to, pies z Polski? Wciąż niechętnie Niemcy przyjmują psy z polskich hodowli do klubu rasy przy VDH.
Niestety, nie wszystko w życiu usłane jest różami. Fiona nie spełniła do końca naszych ambicji hodowlanych, choć pod względem emocjonalnego stosunku do niej, nie miało to żadnego znaczenia. Długi czas nie mogliśmy uzyskać od niej szczeniąt. Miała jakieś kłopoty hormonalne i albo nie zachodziła w ciążę, albo roniła płody. Kiedy straciliśmy już jakąkolwiek nadzieję, że doczekamy się od niej szczeniąt i sprowadzilyśmy z Moraw, spod Brna, Mantrę, Fiona zrobiła nam niespodziankę. Urodziła maluszki.
Chyba wtedy zaczęłam siwieć, gdyż na głowie miałam odchowanie szczeniaka (małej, rozbrykanej Mantry) i całego miotu malców. To naprawdę było niełatwe.
Ze swoimi maluszkami
Krycia nie udało się powtórzyć rok później, znów zaliczyliśmy „puste krycie”. Zdecydowaliśmy, że nie będziemy dalej próbować, tym bardziej, że suczka osiągnęła już wiek 7 lat. Zrobiliśmy ogromny błąd, którego nie mogę sobie wybaczyć po dziś dzień. Z chwilą, gdy decyzja o wycofaniu jej z rozrodu zapadła na dobre, powinnam była uprzeć się, by ją wysterylizować. Myślałam o tym, gdyż zdawałam sobie sprawę, iż jest to suczka objęta grupą ryzyka, jeśli chodzi o wystąpienie ropomacicza. Problemy hormonalne, tylko jeden raz rodziła, wiek powyżej 7 lat, to mocne argumenty za wykonaniem sterylizacji. Mój pomysł nie spotkał się z entuzjazmem Chłopa. Mieliśmy już wysterylizowaną Triss, która po tym zabiegu zaczęła mieć kłopoty z tarczycą i niewysterylizowaną Bułę, której absolutnie to nie szkodziło. Poza tym ubzdurałam sobie, że ropomacicze to bardzo ciężka choroba, która daje określone objawy, więc nie mogę tego przeoczyć. Wydawało mi się, że wystarczy sukę położyć na stół operacyjny w momencie, jak coś niedobrego będzie się z nią działo. Niestety, nie wiedziałam o jednej, najważniejszej rzeczy, że jest odmiana ropomacicza- ropomacicze zamknięte, bezobjawowe, którego jedynym objawem jest śmierć zwierzęcia.

Dzień przed operacją. Suczka bardzo już źle się czuła.
Weterynarz powiedział: "Jaka ona śliczna i w jakiej dobrej kondycji".
Potraktował ją, jak zwykły przypadek sterylizacji.
Tymczasem ropa rozniosła zakażenie po całym organizmie.
Kiedy więc Fiona zaczęła początkowo marudzić przy jedzeniu, za bardzo się nie przejęłam. Wszystkie moje psiaki mają zawsze jakiś zapas ciałka do zrzucenia. Kiedy jednak jednego dnia przestała jeść w ogóle, natychmiast zarządziłam wizytę u weterynarza. Niestety, a może na całe szczęście, był to 1 listopada, trzeba było poczekać do następnego dnia. Rano, podczas wsiadania do auta, z suki zaczęły ciec litry ropy, a weterynarz powiedział, że to dobrze, bo dzień wcześniej, zamknięta macica, mogłaby mu pęknąć w rękach podczas zabiegu. Wtedy pies nie ma szans na przeżycie, gdyż ropa rozlewa się do środka organizmu.
Po operacji. Na ostatnim zdjęciu po tych wszystkich okropnych perturbacjach.
Suczka wraca do siebie, o czym świadczy
ciamkanie jej ulubionej zabawki- konga bałwanka.
Nie chcę opisywać tego koszmaru, jaki przeszliśmy. To był prawdziwy, straszny i miesiąc trwający Halloween. Dosyć, że osiwiałam przez to wszystko, a kilka miesięcy później ujawiniła się u mnie ciężka nerwica lękowa, z którą zmagam się po dziś dzień. Suka przeszła wszelkie, prawie śmiertelne, powikłania po tym wszystkim. Najpierw operacja sterylizacji, potem zapalenie osierdzia serca, a na końcu posocznica (sepsa). Przez miesiąc wisieliśmy na telefonie i monitorowaliśmy przebieg leczenia. Pokłóciłam się okropnie z moim weterynarzem, który sam nie wiedząc, co robić, powodowany ambicją, miał do mnie pretensje, że konsultuję się w tej sprawie z innymi weterynarzami. Suka żyje tylko i wyłącznie dzięki naszym szybkim reakcjom na niepokojące pierwsze symptomy (z sepsy rzadko się wychodzi) i doktorowi Sekuli, byłemu pracownikowi Wrocławskich Klinik Weterynaryjnych, który telefonicznie udzielał nam wskazówek co do dalszego postępowania. I mojej determinacji, nacisków i awantur z lokalnym weterynarzem, aby robił to, co mu mówię.

Cudem uratowana
Następnej wiosny ćwiczy z dziewczynką na potrzeby konkursu Młody Prezenter.
Dziś Fiona jest całkowicie zdrowa. To niesamowite, jak organizm jej zregenerował się po tej koszmarnej terapii, która sama w sobie, niezależnie od jej powikłań, mogła ją zabić.
Jest na powrót wesołą, rozrabiającą, a już dziewięcioletnią emerytką. No, może troszkę więcej jej uchodzi na sucho i na troszkę więcej jej pozwalamy. Nasze psiaki i tak są rozpuszczone do granic nieprzyzwoitości, więc możecie sobie wyobrazić.
wiek 7,5 roku, na kilka tygodni przed chorobą
Dla tych, którzy dotrwali do końca tej opowieści i zainteresowanych tematem hodowli w szczegółach, mam bonusik. Udało mi się bowiem stworzyć pierwszy, pilotażowy wpis w moim nowym projekcie:
Serdecznie zapraszam :-)