O mnie

Moje zdjęcie
Kobieta wciąż zadziwiona otaczającym ją światem. Z wykształcenia archeolog, z wyboru Wolny Człowiek i Kustosz we własnym Muzeum. Z urodzenia Wrocławianka, z wyboru mieszkanka małej wsi. Na pytania miejskich kolegów: "co ty robisz do licha na tej wsi"??? odpowiada: "żyję!!!". Zawsze niepokorna i pozostanie taką do śmierci. Wyznaje w życiu maksymę: "Ludzie posłuszni żyją, aby spełniać oczekiwania innych. Nieposłuszni realizują swoje marzenia". Kobieta owa ma wciąż wiele pomysłów, które uparcie realizuje na powyższej zasadzie. Posiadaczka 2 psów i 1 Chłopa. Chce się dzielić z ludźmi swoim kawałkiem życia prowadząc Gospodarstwo Agroturystyczne, Muzeum Dwór Feillów oraz Hodowlę Psów Rasy Golden Retriever.

środa, 24 kwietnia 2013

Piekło i raj.


Kapryśna pogoda tej wiosny w Prowansji spowodowała, że każdego ranka budziłam się nasłuchując, czy przypadkiem krople deszczu nie bębnią o dach domku. Tego dnia było to o tyle istotne, że wybieraliśmy się do Wąwozu Verdon. Piękna pogoda byłaby bardzo polecana. Przed wyjazdem do Prowansji zerknęłam w internet, ale zobaczyłam coś tak zdumiewającego pod hasłem Verdon, że uznałam, że to nie może być prawda, a co najwyżej jakiś fotomontaż. Jak zwykle zdjęcia nie oddały rzeczywistości, a przerosła ona moje oczekiwania, ale nie uprzedzajmy faktów.




Po uchyleniu kotary w oknie, okazało się, że niebo jest błękitne, ptaszki śpiewają, zapowiada się wspaniały dzień. Zatem złapałam kije do trekkingu, włożyłam najwygodniejsze buty i byłam gotowa na przeżycie wspaniałej przygody.

Przemierzając piechotą dziesiątki kilometrów zeszłego lata, przy okazji wędrówek po Via Regia, rozsmakowałam się w tej formie poznawania terenu. Dopóki nie dotkniesz stopami ziemi, wszelkie zwiedzanie przypomina cukierka, którego liżesz przez papierek. Objazdówki są dla mnie mało wartościową formą zwiedzania. Owszem, lepsze to niż nic, jednak nic nie zastąpi wędrówki, kiedy możesz nie tylko poczuć kilometry, ale i wchłonąć zmysłami cały klimat miejsca, posłuchać dźwięków otoczenia, poczuć zapach okolicy. Celebrując slow travel czuję się naprawdę szczęśliwa i spełniona. Zapominam o obowiązkach i zmartwieniach, gdyż cała świadomość skupia się jedynie na tu i teraz.

Tego dnia sprzyjała nam pogoda, ale mimo rozbudzonych nadziei, ten dzień nie do końca był dla mnie udany. Najpierw znalazłam się w raju, aby potem trafić do piekła. Cóż, nie można mieć wszystkiego.

Mogę z całą stanowczością stwierdzić, że Moustiers Sainte- Marie to najpiękniejsza miejscowość, jaką w życiu widziałam i dobrze się tam czułam. Muszę się Wam przyznać, że po powrocie zaczęłam wertować strony internetowe w poszukiwaniu noclegów właśnie tam. Miejsce to spełnia wszystkie wymogi, które kojarzą mi się z cudownymi wakacjami: urocze położenie, bliskość szmaragdowego jeziora, szlaki turystyczne, które gwarantują niezapomniane emocje i wrażenia. Można tam spędzać wakacje i co rok wracać. Niestety, najtańsze ceny pokojów, nawet nie w samym ścisłym miasteczku, ale tuż obok, mnie osobiście rzuciły o podłogę. Niezależnie zatem od poglądów na zorganizowane wycieczki i objazdowe zwiedzanie miejsc, jestem wdzięczna za to, że mogę w ogóle uczestniczyć w tych wycieczkach i posmakować klimatu Prowansji.




Zwróćcie uwagę na te jednolite dachy 
dachówka typu: "mnich-mniszka" (półokrągłe)

Moustiers Sainte- Marie promuje się, jako producent lokalnej ceramiki, jednak ja z góry założyłam, że nic i tak nie przebije naszego lokalnego bolesławieckiego stylu i skupiłam się nie na produktach, ale na krajobrazie i historii. Przede wszystkim wcale mnie nie dziwi, że ludzie zamieszkiwali te rejony już w czasach paleolitu. Sprzyjał temu klimat oraz dogodne położenie pośród skał, które pełniły też funkcję obronną. Ludzi od zwierząt wyróżnia poczucie estetyki, zatem moim skromnym zdaniem walory naturalne tego obszaru też mogły mieć wpływ na osadnictwo. Ja w każdym razie poczułam się tam, jak w domu. 




 Historia związana z obecnym kręgiem cywilizacyjnym sięga V wieku, kiedy założono tam klasztor. Były to jednak czasy niespokojne, teren był nękany przez Maurów. Obecna świątynia na skałach, Chapel Notre-Damme de Beauvoir, pochodzi z początków XII wieku.

W centum zdjęcia kryje się świątynia.


 Trudno było ją uchwycić, gdyż wznosi się na stromej skale, a na miejscu roślinność rozbuchana przesłaniała widok. Kupiłam sobie jedyną widokówkę właśnie przedstawiającą tę niesamowitą świątynię.

Ogromnym walorem tego miejsca jest fakt, że położone jest w bajecznej okolicy Parku Narodowego Verdon. Z map widzę, że nie starczyłoby życia, aby dokładnie spenetrować ten rejon podczas corocznych wakacji.
Dla nas przyzwyczajonych do szarzyzny, a w szczególności przybyłych z zimowych krajobrazów, w oczy uderzają kolory. Woda mieni się odcieniami szmaragdu, nefrytu z uwagi na zawarty w nich fluor oraz algi.




Po zasmakowaniu przedsionka raju, jakim było dla mnie Moustiers Sainte-Marie i szmaragdowe wody, które mogłam ogarnąć zmysłami, myślałam, że może być już tylko lepiej. Czekał na nas wszak Wąwóz Verdon, na myśl którego kije rozkręcały się na pożądaną długość i rwały się do wędrówki. Niestety, zamiast  raju czekało mnie piekło. Z przyczyn organizacyjnych nie było możliwe wędrowanie tego dnia po wawozie. Zdecydowano, że przejedziemy się dookoła niego autokarem... 40 km po skalnej półce! 

Nie to, że ja się do końca boję wysokości. Nie mam żadnych problemów z wędrówkami po górach. Póki czuję grunt pod nogami i panuję nad swoim każdym krokiem, póty wszystko sprawia mi radość. Problem mam wtedy, gdy ktoś zamknie mnie w blaszanym pudełku, oderwie od gruntu i od niego zależy moje życie. Dlatego nie ma mowy, abym kiedykolwiek dała się namówić na lot samolotem. O tym, jak się czuję we wszelkiego rodzaju wyciągach typu wagoniki, wolę nie mówić. Problem mam również w windach i to nie z powodu klaustrofobii, ale oderwania się od gruntu. Nie dziwcie się zatem, że zamiast podziwiać bajeczne widoki za szybą, ja zerkałam pod koła autokaru patrząc, czy widać tam choć skrawek asfaltu, czy koła tracą kontakt z podłożem. W tym wypadku bowiem, spadając pół kilometra w dół, nie ma ani cienia szansy na przeżycie. Dlatego też wszyscy odpieliśmy pasy, ponieważ i tak w razie czego, nie zmieniłoby to naszego położenia. 

Nie byłam w stanie robić sama zdjęć z autokaru, bo zajęta byłam baniem się. Aby zobrazować atmosferę, która panowała w środku i sytuację na zewnątrz, posiłkuję się pożyczonymi (6 poniższych fotek) zdjęciami autorstwa Andrzeja Mateusiaka.







Autokar był bardzo duży, droga stosunkowo jak na niego wąska i pełna zakretów. Nie było żadnych barierek, a jeśli gdzieś stały, to prowizoryczne, głownie drewniane, na wysokości kolan. Jakiś turysta robił nam zdjęcia. Pewnie liczył na to, że zaraz runiemy w dół, a on będzie miał material dla mediów z tego tragicznego wydarzenia. 
W autokarze panowała mieszana atmosfera- od zachwytów u tych, którzy widocznie w procesie ewolucji zatracili już instynkt samozachowawczy, po stan wewnętrznej paniki. W autokarze panowała przyjemna temperatura z uwagi na klimatyzację. W pewnym momencie poczułam, że ręce mam mokre, ale w butach to już pływam. Coż, wypada mi tylko się cieszyć, że w majtkach zachowałam suchość, zatem chyba nie było aż tak źle :-)
Nie zabrakło niestety wspomnień o wypadkach zsunięcia się pojazdów w przepaść oraz czarnego humoru w związku z tym. Nie pomagało mi to, oj nie pomagało... 

Chwilę oddechu łapałam, kiedy wysiadalismy z autokaru podziwiać widoki. A było co podziwiać, choć mało do mnie już trafiało tego dnia.
To już moja kolekcja fotek robionych na krótkich postojach.




















Jakie mam z tego dnia wnioski? Nie czuję, żebym zaliczyła Wąwóz Verdon. Nawet nie polizałam tego cukierka przez papierek. Pomachano mi cukierkiem przed nosem i zabrano go :-) Jeśli będę miała kiedykolwiek szansę wrócić w tamto miejsce, chciałabym móc posmakować go poprzez wędrówkę po fragmencie okolicy. Nie upieram się, aby pokonywać go z góry na dół, czy iść 40 km piechotą wokół wąwozu. W każdym razie nigdy więcej nie dam się namówić na przejażdżkę autokarem :-)

Miałam jeszcze napisać, jak następny dzień odwrócił moje poczucie niespełnienia się w wędrówce, ale jak zwykle się rozpisałam :-) Wrażenia z pięknego, spokojnego Eze i ciekawego Monte Carlo zostawię na następny raz.

18 komentarzy:

  1. O jeżu.... jakie widoki....
    Ja tam chcieć jechać!

    OdpowiedzUsuń
  2. Szukałam właśnie na mapie, gdzie Ty byłaś. Hmmm, jakieś 1600 km?
    Naprawdę podróż życia. Zazdraszczam, ale tak serdecznie i ciepło.
    Pozdrawiam po sąsiedzku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, nawet nie sprawdziłam, ile to kilometrów. Wsiadłam w autokar, zapomniałam zabrać kupionej pół roku wcześniej mapy Prowansji i poddałam się chwili :-)
      Niewątpliwie jest to moja podróż dwudziestolecia :-) 20 lat temu równie piękne wspomnienia, choć ze względu na czas i specyfikę regionu, troszkę inne, miałam z Bretanii na samym koniuszku Francji z "widokiem" na Amerykę :-). To chyba najdalej, gdzie mogę lądem dotrzeć na zachód, bo samolot w rachubę nie wchodzi.
      Nie ważne, która podróż jest podróżą życia- w Prowansji jestem zakochana. Mogłabym tam zamieszkać.
      Dzięki za wizytę, po sąsiedzku zapraszam na kawkę w któryś piękny słoneczny dzień, a tych ostatnio u nas nie brakuje :-)

      Usuń
  3. Dzięki serdeczne, wcześniej czy później pozbieram się i wpadnę.

    OdpowiedzUsuń
  4. O rety, ale mnóstwo wrażeń! Też zazdroszczę oczywiście, widoki niezapomniane. Rozumiem twoje przeżycia w autobusie, miałam bardzo podobne podczas jazdy przez góry Grecji, bałam się patrzeć w te przepaście na dole i przed każdym zakrętem trzeba było trąbić, bo nie było się jak minąć.
    Ja chcę do Prowansji!!!
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też chcę, ale już bez takich przeżyć koszmarnych :-)

      Usuń
  5. Mnie niezmiennie zachwyca właśnie koloryt wody na południu. Można patrzeć, i patrzeć, i patrzeć. Do tego wszystko wokół co pokazałaś na zdjęciach i niczego więcej do szczęścia nie potrzeba.
    Też byłabym rozczarowana, gdybym zamiast pieszej wędrówki miała objazd autokarem. Generalnie nie mam zaufania do tego środka transportu, szczególnie na wąskich drogach. Ale podróż w Pirenejach, autem, z osobistym mężem godnym zaufania jako kierowcy, też wprawił mój błędnik w dziki stan.
    Tych podróży życia można odbywać wiele, zależy od miejsca, ludzi, oczekiwań. Życzę Ci wielu takich, które spełnią marzenia w każdym calu:)
    Pozdrówka:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Małym autem mogłabym tam się przejechać bez większego strachu, jednak co można zobaczyć przez szybę?! Aby w pełni poczuć i oddać się chwili, trzeba to po prostu przejść.

      Usuń
  6. Prowansja jest miejscem, w którym chciałabym żyć, gdyby było to możliwe. Tam nawet dachów nie ocieplają! I za strop mają żywe dachówki!
    Mam, niestety, podobnie. Nikt, nigdy nie namówi mnie na taką jazdę! To jest - w pewnym sensie - kalectwo. Nie jestem w stanie przełamać lęku i wiele przez to tracę. Spociłam się od samego czytania Twojej relacji.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj Hana :-) To prawda, lęki nas niestety ograniczają. Niekiedy wymuszają radzenie sobie w inny sposób. Zamiast wsiadać do gondoli, wolę wejść na piechotę na Stóg Izerski. Zamiast zasiąść wygodnie w Harrachovie na wyciągu krzesełkowym, miałam okazję wejść na sam szczyt samej mamuciej skoczni :-) Z korzyściami wizualnymi i pożytkiem dla zdrowia :-) Pozdrawiam :-)

      Usuń
    2. Tam, gdzie da się wleźć, to wlezę, ale są takie miejsca, których nigdy nie zobaczę. Zwykła, banalna latarnia morska w Gądkach jest dla mnie niedostępna, a co tu gadać o wąwozie Verdon, czy podróży do Chorwacji - tam podobno same takie. Znam tylko ze słyszenia i ze zdjęć, i tak - niestety - chyba zostanie. A może na starość coś mi się odkręci?

      Usuń
    3. Czego Ci życzę :-) Generalnie jestem w stanie pokonać niektóre z moich lęków, byle na własnych nogach. Skocznie staram się zaliczać, na latarnię nigdy nie miałam okazji wejść.

      Usuń
  7. No pięknie! Wiele straciłaś, zajmując baniem się:-))) Ja nie miałam perspektyw na pieszą wędrówkę, więc ucieszyłam się i z jazdy autokarem. Mam lęk wysokości, ale kierowca (rodowity prowansalczyk, który po tych drogach jeździł ciężarówką będąc w wojsku) i autobus (całkiem nowy, piękny mercedes) wzbudzali zaufanie. Mając w ręce kamerę zupełnie zapomniałam o ewentualnym niebezpieczeństwie, pochłonęły mnie wspaniałe i zupełnie nieoczekiwane widoki... Zgadzam się, że nawet najpiękniejsze zdjęcia nie oddają tego, co można tam zobaczyć na własne oczy, przez co nie można się przygotować na ogrom wrażeń. Zza każdego kolejnego zakrętu wyłaniały się widoki wzbudzające coraz głośniejsze "achy" i "ochy" zamkniętych w autokarze podróżników.

    A co do Moustiers Sainte-Marie i jego "fajansowej" historii - żałuję, że nie nabyłam tam jakiegoś ładnego talerzyka. Gdy bowiem wróciłam do domu i zaczęłam szukać rozmaitych informacji dotyczących odwiedzonych miejsc - dowiedziałam się, że z fajansu pochodzącego stamtąd jadał już król Filip Piękny (1268-1314), a i wcześniejszym władcom też pewnie się zdarzało. Były to bardzo cenne naczynia. I przyznać trzeba, że piękne! No - skoro jadali królowie, to i ja bym chciała...

    Pozdrawiam i czekam na dalsze relacje, w zapowiadanym Eze niestety nie byłam, chętnie się zapoznam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, to prawda, ten fragment dnia spędzony w Wawozie był dla mnie stracony.
      W Moustiers Sainte-Marie dostałam takiego pozytywnego estetycznego szoku ze względu na położenie, atmosferę i krajobraz, że po prostu nie wystarczyło mi zmysłów, aby ogarnąć jeszcze ceramikę :-) Postaram się to następnym razem jakoś nadrobić (jeśli będzie okazja do ponownej wizyty) i bardziej się skupić na detalach :-)

      Usuń
    2. Zatem w razie następnej Twojej wizyty w tym pięknym miasteczku zamawiam jakąś ceramikę. Przywieziesz? Bo ja to mam niewielkie szanse wrócić w to miejsce...

      Usuń
    3. Jeśli będzie to w granicach mojego portfela, to może i przywiozę :-) Na pewno obiecuję przyjrzeć się tej ceramice dokładniej :-) I ją docenić :-)

      Usuń
  8. Mimo, ze od ponad dwudziestu juz lat mieszkam we Francji, to Prowansje znam dosc powierzchownie i wszystkie możliwe odkrycia , ochy i achy jeszcze przede mna :) Postanowiłam jednak napisac tu, z powodu Moustiers.
    Posiadam w domu piekna mise na owoce z Moustiers. Nie jest najnowsza, bo moj małżonek odziedziczył ja po swoich rodzicach. Musze go zapytać kiedy mogli ja kupic.
    Zabrałam ja do mego mieszkania "roboczego" w Brukseli (tzn do mieszkania gdzie mieszkam w dni robocze, czyli w tygodniu) , żeby mi przypominała południe Francji.
    No a przy tym jest bardzo ładnie wyeksponowana we współczesnym otoczeniu, jako jedyny element dekoracyjno-uzytkowy.
    Zdjecia sliczne i nie dziwie sie, ze chcesz tam powrócić.
    Pozdrawiam bardzo serdecznie Nika

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A wiesz, że przed wyjazdem do Francji nawet u Ciebie trochę po blogu pobuszowałam :-)
      To dobrze, że misa nie jest najnowsza, bo przynajmniej z przedmiotem łaczą się zapewne i wspomnienia.
      Bedę do Ciebie zaglądać. Dziekuję za odwiedziny :-) Pozdrawiam serdecznie :-)

      Usuń