O mnie

Moje zdjęcie
Kobieta wciąż zadziwiona otaczającym ją światem. Z wykształcenia archeolog, z wyboru Wolny Człowiek i Kustosz we własnym Muzeum. Z urodzenia Wrocławianka, z wyboru mieszkanka małej wsi. Na pytania miejskich kolegów: "co ty robisz do licha na tej wsi"??? odpowiada: "żyję!!!". Zawsze niepokorna i pozostanie taką do śmierci. Wyznaje w życiu maksymę: "Ludzie posłuszni żyją, aby spełniać oczekiwania innych. Nieposłuszni realizują swoje marzenia". Kobieta owa ma wciąż wiele pomysłów, które uparcie realizuje na powyższej zasadzie. Posiadaczka 2 psów i 1 Chłopa. Chce się dzielić z ludźmi swoim kawałkiem życia prowadząc Gospodarstwo Agroturystyczne, Muzeum Dwór Feillów oraz Hodowlę Psów Rasy Golden Retriever.

środa, 23 października 2013

Młode życie.

-Ernte!- powiedziała dobitnie pewna starsza dama posługująca się językiem Goethego. W palcach ściskała zielone grono winorośli i widząc niedowierzanie w moich oczach,  uporczywie powtarzała, że winogron jest süss i czas na żniwa. Kiwałam głową jak ostatnia kretynka, bo przecież dwa dni temu kosztowałam owoców i były one wyraźnie sauer. Niestety, polemiki, czy winogron jest słodki czy jeszcze kwaśny nie podjęłam, bo mimo prób nauki, datujących się jeszcze od szkoły podstawowej, niemiecki mi do głowy nie wchodził. I jakoś do dziś ten język nie kojarzy mi się z romantycznymi wierszami Goethego, lecz bardziej z serialem Hans Kloss i Czeterej Pancerni (raus! raus!). Co ta telewizja robi z ludźmi!

Nobliwa starsza pani oraz pozostałe niemieckie rodziny, które odwiedzają nas całkiem licznie od 3 tygodni, znalazły się w naszych skromnych progach nie przez przypadek. Powodem był artykuł autorstwa Kasi Wilk-Sosnowskiej ze zdjęciami Pawła Sosnowskiego, który ukazał się w saksońskiej gazecie „Sachsischen Zeitung” opisujący nasze zmagania ze starą materią oraz ideę muzeum. I oczywiście opowiadający historię naszego życia.

Wczorajsi goście zostawili nam gazetkę, 
na której wczesniej zakreślili ważniejsze wg nich fragmenty :-)

Nasi niemieccy goście wydają się poruszeni tym, że ktoś z Polski zaopiekował się ich dziedzictwem i podjął starania, aby regionalny, wiejski dom nie podzielił losów setek mu podobnych i nie zniknął z krajobrazu pogranicza. Ja jestem poruszona, że goście spoza zachodniej granicy, przeczytawszy ów artykuł w swojej regionalnej gazecie, wsiadają do samochodów i bez znajomości języka podejmują próbę odszukania nas, zagubionych pośród pól i wiosek. Jeżdżą z gazetą w ręku i pytają o nas wszystkich, których napotkają zanim do nas trafią, celując przy tym palcem w nasze zdjęcie. Robią nam pośród sąsiadów większą reklamę, niż jakiekolwiek media. A jacy są szczęśliwi, jak już dotrą! To nic, że rozumiem jedynie pojedyncze słowa. Międzynarodowy język gestów i uśmiech w większości wypadków wydaje się być wystarczający. Sytuację ratuje Chłop, któremu wraz z kolejną wizytą, rozmowa idzie co raz lepiej.

-Ernte- rzekł Chłop, kiedy nobliwa starsza dama, oblizawszy się po konsumpcji zielonego winogrona, który wg mnie, jeśli miał być süss, powinien być fioletowy, odjechała w stronę zachodzącego słońca- Szykujemy butle, bo bardziej süss już nie będą.

Popatrzyłam na Chłopa podejrzliwie. Rzeczywiście, pierwsze mrozy już za nami, ale przecież nie będziemy pakować do butli kwaśnych winogron. Nie dalej, jak trzy dni temu opieprzyłam Chłopa, bo mi podstawił do przerobienia wiadro zielonych i cierpkich winogron. Czyżby miał ochotę na powtórkę?

-Spróbuj- rzekł- Ona mówiła, że to jest jakaś odmiana „lodowego winogrona”. Po przymrozkach wydziela się słodycz.

Nieśmiało i nie bardzo przekonana urwałam jeden, najbardziej moim zdaniem niedojrzały owoc, zielony jak ufoludek z Marsa.

-No żesz kurna, donnerwetter!  Süss, jak w mordę strzelił!- zadziwiłam się na sposób międzynarodowy- Szykuj butle!

Nastaw z malin i winogron

I zaczęły się żniwa. W tym roku nie robiliśmy wiosną i latem żadnych win. Mniszek lekarski gdzieś się zagubił pośród wiosennych deszczów i mgieł i po prostu na niego nie trafiliśmy, a owoców w sadzie nie było. Również było to spowodowane mokrą i wietrzną wiosną. Jabłonie nie kwitły, a zalążki pojedynczych owoców zerwał wiatr. W kredensie niepokojąco, pośród nielicznych już butelek zeszłorocznego wina, widać było co raz większe prześwity. Groziła nam lada moment klęska niedostatku napitku. Od lata, ku radości naszych wątrób, wprowadziliśmy poważne ograniczenia i płynny towar z kredensu został reglamentowany. Używamy go, póki co, na bardzo uroczyste okazje. Ostatnią taką okazją było zakończenie remontu sali muzeum, o czym może napiszę następnym razem. Jednym zdaniem, czas już uzupełnić zapasy i poczuć się bezpiecznie.

Wszystko przebiegłoby gładko, jak zawsze i rzecz nie warta byłaby uwiecznienia w tuskulańskich kronikach, ponieważ wino w domu robione jest już od kilku lat, gdyby nie jeden szczegół- nasi mali, ale aktywni przyjaciele- drożdze, postanowiły wystawić naszą cierpliwość i mój nos (Chłop nie narzeka) na ciężką próbę.
A było to tak. Kilka dni wcześniej Chłop przywiózł ze sklepu w Gryfowie drożdże, ale nie były to znane mi od lat drożdże w płynie.

-Co to ma być?- zapytałam wrogo, bo stałam właśnie nad wiadrem zielonych i cierpkich winogron, zastanawiając się, co do cholery mogę z nimi zrobić, skoro Chłop już je zerwał? Rąbnąć Chłopa wiadrem przez łeb, czy przyozdobić jego facjatę zielonymi i twarzowymi owocami?

-Bo wiesz, tych normalnych drożdży nie mieli, a w sklepie powiedzieli mi, że te są lepsze.
-Ciekawe, w czym mają być lepsze, bo śmierdzą, jak drożdże babuni z Biedronki.
-Chłe, chłe chłe…

Tu przypomnieliśmy sobie, jak pewnego razu w Biedronce staliśmy w kolejce do kasy obok pewnego dżentelmena, którego zakupy były niezwykle wymowne. Na taśmie miał wystawione dwie zgrzewki cukru i kartonik z drożdżami babuni. No, gdyby tam było jeszcze trochę mąki, pomyślałabym naiwnie, że to będzie wielka drożdżowa baba. A tak, no cóż… pewnie sprawdzał zawartość cukru w cukrze.
Wrzuciłam torebki z drożdżami do szafy, bo sprawa wydała mi się na ów dzień mało aktualna. Wina nie będzie, bo owoce do dupy. Zrezygnowałam z użycia domowej przemocy i wysłałam Chłopa, żeby za karę za stodółkę wywalił to, co zebrał.

Ale przyszedł ten dzień, kiedy komisyjnie stwierdzono, że winogron jest suss, pierwszy baniaczek został postawiony, drożdże rozrobione zgodnie z instrukcją producenta. Dwadzieścia minut w 100 ml wody, a potem siup do baniaczka.


Używając przez lata drożdży w płynie byliśmy przyzwyczajeni, że startowały one na drugi, trzeci dzień, a ich aktywność przebiegała bardzo łagodnie. Przez dwa dni Chłop biegał koło spokojnego baniaczka i drapał się w głowę, czy drożdże ruszą, czy korek jest szczelny. Aż tu teraz, 20 minut po aplikacji, woda w rurce zaczęła bulgotać. Serca nam urosły i uśmiech przylepił nam się do twarzy. Kiedy po następnych 20 minutach, korek wraz z rurką eksplodował pod sufit, nadal trzymaliśmy fason i uczucie błogostanu nas nie opuszczało. Przykryłam szyjkę butli gazą, aby nie namnożyła się drosophila melanogaster i powróciłam do brzdąkania na gitarze. Kiedy gram repertuar Leonarda Cohena, wszystkie psy leżą pod moimi nogami, w odróżnieniu od Chłopa, którego nie wiedzieć czemu, wywiewa w najdalszy kąt gospodarstwa. Widać, że niemuzykalne z niego stworzenie. W pewnym momencie zauważyłam, że obok mnie nie ma Fiony, a z okolic butli dochodzą do mnie dziwne dźwięki.

-Bullll, bull, bull…- gadał baniaczek
-Hau, hau hau…- odpowiadała Fiona
-Bul, bul, bul, bul…
-Hał, hał, hał hał…

I niech mi ktoś powie, ze psy nie mają poczucia humoru!!!

Poszłam zdjąć z drugiej butli korek, bo zanosiło się na powtórkę z eksplozji. Na progu jednak osłupiałam. Z pierwszej butli zniknęła przywiązana do szyjki gaza (znalazła się później na podłodze, co było ulgą dla nas, bo myśleliśmy, że znajdziemy ją w brzuchu Fiony), a z baniaczka wychodziło coś, co powinno było fermentować w środku. Na pewno butli nie przepełniliśmy, ponieważ już raz się nam taka akcja przydarzyła. Dom wtedy pachniał żulem. Od tamtej pory skrupulatnie pilnujemy objętości. Winę zatem zrzuciliśmy na drożdże. Rzeczywiście, były, hmm…  lepsze. Następne godziny spędziliśmy na bieganiu wokół butli, wycieraniu podłogi i zmienianiu gazy. Kiedy zawartość pierwszego baniaczka się uspokoiła i można było na powrót go zakorkować, taki sam cyrk urządziła nam druga butla postawiona dzień później. A że produkowaliśmy tych butli codziennie po jednej i wszystkie tak samo się zachowywały, zanosiło się na ostrą jazdę trwającą przez cały tydzień.



-Czy każde młode życie musi być takie upierdliwe?- jęczał cichutko Chłop biegając ze ścierką.

Rzeczywiście, zaczynało to wyglądać, jak bieganie z pieluchami, czy podcieranie tyłeczków szczeniętom ze sraczką.

-No cóż, młodzież musi się wyszumieć- odpowiadałam filozoficznie z pełnym zrozumieniem dla potrzeb nowego życia, obserwując kłęby piany wydobywające się z wielkiej butli, którą przezornie napełniłam tylko do połowy i dodałam pół zalecanej dawki drożdży. Jak widać, niewiele to pomogło.

Na trzeci dzień, powiedzmy sobie to szczerze, w naszym domu nie zaczęło śmierdzieć, nie zaczęło też capić, cuchnąć, ani nawet walić. W moim domu, nie wstydźmy się tego słowa, bo miejsce ku temu i czas, zaczęło po prostu jebać jak w nieszczelnej gorzelni. Nie dosyć, że nie mogłam i do dziś nie mogę znaleźć sobie miejsca, żeby tego nie czuć, to jeszcze rozglądam się nerwowo, czy zapaszek nie zwabi zaginionego od wielu miesięcy miejscowego kloszarda Picka (to o nim śpiewają w ludowej piosence "tańcowała baba z Pickiem, wybiła mu zęby cyckiem", podobieństwo ksywki do członka znanego punkowego zespołu nie jest przypadkowe), nie mówiąc o najbliższych sąsiadach, którzy również za kołnierz nie wylewają. Z niezrozumiałych dla nas powodów, codziennie o 9 rano zjawia się sąsiad S, w sumie nie wiadomo po co. Mamy teorię, że może podświadomie jest zsynchronizowany z dobrze sobie znanymi oparami.

Żeby tego było mało...
Siedzę sobie wieczorem przy kolacji, sześć baniaczków gada do nas z każdego kąta w domu bul bul… największa butla jeszcze toczy pianę, smród nieziemski.
-bul bul….
-bul bul….
-bul bul….
-prrrr…
-O nie! Wrzeszczę- To nie były drożdże! Które to?!

Rozglądam się wokoło, Chłop wbił wzrok w telewizor, psy udają, że śpią, Jaskier leciutko macha ogonem.
-bul bul….
-bul bul….
-bul bul….
-bul bul….
-prrrr…

Udaję, że nie słyszę.

-bul bul….
-bul bul….
-bul bul….
-sssssss…
-No żesz kurna, błagam, tylko nie ssss…!- wrzeszczę.

Chłop marszczy nos, Jaskier energiczniej macha ogonem, suki udają, że śpią.
Właściciele psów doskonale wiedzą, że psie prrr… to pestka w porównaniu z psim sssss… Po chwili moje kochane stadko robi znakomitą konkurencję dla produktów fermentacji drożdży. Powiedziałabym nawet, że urządziły sobie konkurs, kto kogo przebije w konkursie na puszczanie gazów.

W takich warunkach ja się pytam, jak żyć? Nie ma też gdzie uciec. Stado, z Chłopem włącznie, podąża za mną krok w krok, a porzucenie baniaczków niechybnie zagraża ich młodej jeszcze zawartości. Pod naszą nieobecność, niejeden by się przyssał.

-Pomyśl sobie, że kiedyś będziemy musieli to wszystko wypić- dzieli się ze mną swoją refleksją Chłop.

Cóż, rok 2014 zapowiada się smacznie i wesoło :-)

P.S. Pragnąc wynagrodzić mojemu mało muzycznie wyrafinowanemu Chłopu liczne wieczory z Leonardem Cohenem, dedykuję mu ten niezwykły song:





35 komentarzy:

  1. Ależ mnie rozbawiłaś tym postem:) Potrzeba m było dawki humoru:) Cóż, wniosek jest jeden: chcesz pić, to cierp. I nie szukaj innego miejsca pobytu tylko pomyśl sobie, że opary zastąpią kilka kieliszków. Jak się tak nawąchasz młodej produkcji, to przez jakiś czas będziesz miła winka dosyć.
    Ale cieszę się, że taki jest odzew za miedzą, granicą znaczy. A co zrobisz, jak jakaś niemiecka rodzinka zechce kupić Wasz dom?
    Buziaki i trzymam kciuki... abyście wytrzymali! Ha ha ha

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja chyba już mam dość! Wczoraj nawet rzekłam, że ostatni raz robię wino, ale chyba nie wytrzymam. Potem jest tak pysznie :-)
      Jak "Niemce" zechca kupić dom, to nie będę miała nic przeciwko, szowinistka nie jestem. Nie wierzę natomiast w ten scenariusz, ponieważ Niemcy wschodnie, przy granicy z Polską są wyludnione i jest tam porzuconych bardzo wiele domów. Mimo braku granic, większość ludzi osiedla się przy swoich ziomkach.

      Usuń
  2. Obśmiałam się jak norka, zwłaszcza dialogi butli z psami były przezabawne. A i pioseneczka niczego sobie.
    A więc wasza sława mołojecka przekroczyła już granice, gratuluję! I faktycznie, czapki z głów dla ludzi, którzy szukali was z gazetą zamiast GPS-a. Fajnie, że chociaż tam was doceniają.
    Uściski

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fiona jest bezbłędna. Ma poczucie humoru po swojej babce Bule. Babka była nie do przebicia, dostarczała nam niespodziewanych radości niemal codziennie. Fiona dzielnie potrzymuje owe rodzinne tradycje.
      Myślę, że łatwiej dotrzeć z gazetą, niż z GPS, bo ludzie którzy szukali nas za pomocą GPS-a zawsze po przyjeździe opowiadają dziwne historie, gdzie to się nagle znaleźli :-)

      Usuń
    2. Coś na ten temat wiemy .... Was w tych nowych ustrojstwach nie ma :) :) :)

      Usuń
  3. Nooo, musiało Was strasznie przypilić, żeby to wszystko przetrwać. Ale rozumiem. Dwa lata temu zrobiliśmy nalewkę z brzoskwiń i trzeba było ją łyżką zjeść, bo ciężko ją było ze słoika wylać. To mi przypomniało, że nie wiem, czy udała się aroniówka? Nie mogę wszak ryzykować, że kogoś poczęstuję niezacnym trunkiem!
    A może psy się dobrały i stąd te odgłosy? Mój pies dorwał się kiedyś do worka z ziarenkami dla ptaków. Oj działo się, działo! Ani prrr, ani ssss, na przygrywkę nie było czasu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie tyle nas przypliło (a owszem, bo winogron obrodził i ciężko było patrzeć, jak sie marnuje), co zostaliśmy postawieni przed faktem dokonanym. Zamierzamy lobbować u sprzedawcy, aby sprowadzał nadal na nasze potrzeby te gorsze drożdże, bo przy "lepszych" nie da się żyć!
      Jest bardzo możliwe, że psy próbowały wypływającej zawartości baniaczków. Te żarłoki, szczególnie Fiona, pochłaniają takie rzeczy, że nawet nie chcę o tym pisać :-)

      Usuń
  4. Eh... Nie dość, że celebryci, to jeszcze bimbrownicy...:) Mimo wonnych przygód i tak zazdraszczam przyszłych dóbr... Nam nie udało się w tym roku nastawić winka, tylko nalewki z aronii robilam. Pozdrówka!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja z kolei nie ogarnęłam się jeszcze na tyle, żeby postawić nalewki. Nawet maliny potraktowałam drożdżami.

      Usuń
  5. Dla Was i Waszych gości przyszły rok wesoły, a czytelnikom już dziś fundujesz uciechę.
    Siadam jako druga norka ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo smiech to zdrowie i najlepsze lekarstwo na jesienne przesilenie :-)

      Usuń
  6. Witam celebrytów :)
    Mi jakoś wino nie chodzi za mną.
    Może dlatego, że nigdy też nie wyszło smaczne, a po jednym razie jak mąż z kolegą chcieli je "przepuścić" na coś mocniejszego to już nie nastawiam.
    Wszystko próbowali od razu !!! Wrócili po dwóch dniach do domu- robili to w domku na działce.
    Pozostałam przy nalewkach, tylko dla siebie :)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W istocie, pędzenie bimbru jest integrującym społecznie zajęciem w dodatku nie znajdującym zrozumienia u baby :-) Ale jakie potem smaczne są likiery na domowym destylacie, mniam... Nie to, żebyśmy od razu pędzili, bo to przecież nielegalne :-)

      Usuń
    2. W naszej okolicy zdarza się, że i pędzenie b. integruje płcie. ;-D

      Usuń
  7. No nie spodziewałam się, że produkcja domowego wina może być tak niebezpieczna ;-)) Ja sama zarzuciłam ten proceder lata temu, bo zamiast wina wychodził mi ocet... ale może się nawrócę, bo sadzą po Waszych poczynaniach - ćwiczenie czyni miszcza ;))
    Nasze panienki bąków nie puszczają, ale psiak zięcia jest w tym niedościgniony... Więc Jaskra obstawiałabym jako winnego;)
    Niech nowy etap Waszego życia będzie szczęśliwszy jeszcze od minionego! Ściskam ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tajemnicą dobrych win jest niekombinowanie i robienie ich w prosty sposób. Postaram się opisac ten proces, choc częściowo uczyniłam to przy winie z mniszka.

      http://slow-movement-travel.blogspot.com/2013/05/wino-z-mniszka-lekarskiego.html

      Bąki puszczaja u nas wszystkie psiaki. Winna jest dieta. Do karmy dodaję uwielbiane przez nich mięso mielone z Biedronki. Nie mam serca odmawiać im tej przyjemności :-) Nawet kosztem własnego komfortu.

      Usuń
    2. Ja moim też czasem daję mielone indycze z B., ale nie zaobserwowałam takich efektów ;) Może to być uroda rasy ;) Głównie skarmiam szyje indycze, bo mamy dostęp. Suche jedzą niechętnie...
      A z winkiem popróbuję, bo mnie natchnęłaś otuchą ;) sprawdzonych przepisów nigdy za wiele, więc jakbyś zarzuciła jakiś - byłabym wdzięczna ;-))

      Usuń
    3. Szyje indycze to ja sama zżeram :-)
      Proszę, podaję nasz sposób na wino pod tym linkiem:

      http://slow-movement-travel.blogspot.com/2013/10/wino-domowe.html

      Usuń
  8. Oj narobiłaś mi smaku tymi bąbelkami Anetko...
    U mnie winko nastawione,ale bez drożdży,samo ma pracować i gulga sobie spokojnie.Ja tam jednak wolę naleweczkę mojej Mamy i Radka Tatki-pychota :)
    Pozdrawiam Ciebie i Twojego męża serdecznie i dziękuję za cierpliwość dla sześćdziesięciu osób,które do was przybyły :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja mam złe doświadczenia z winami pozostawionymi samym sobie, poniewaz nie zawsze dzikie drożdże wygrywają z bakteriami. Nigdy nie wiadomo, czy zrobi się ocet, czy wino. Co zrobic z 15 litrami octu? A ja nie lubię marnować produktów.
      60 osób jednoczesnie w Tuskulum było dla nas nielada gratką. Było bardzo miło, dziekujemy za wszystkie ciepłe słowa :-)

      Usuń
    2. Doprowadzić fermentację octową do końca! Ocet winny też jest niczego sobie, i pewnie zdrowszy niż ze sklepu. A jeżeli chodzi o eksplozywne właściwości moszczu, to u moich rodzicieli w piwnicy do dziś na suficie straszy elegancka plama po wybuchu baniaka z winem. A minęło już tyle lat, i było zamalowywane niejednokrotnie. ... A praktycznie - im niższa temperatura - tym spokojniejsza fermentacja. Smacznego po zakończeniu procesu!

      Usuń
    3. Przeraża mnie ocet winny w ilości 15 litrów :-) I nie znam się na jego produkcji, zatem bałabym się go używać. Mógł to wyjść ocet, albo jakaś inna chemiczna bomba :-)
      Masz rację, niewątpliwie byłoby dla nas bardziej komfortowo, gdybyśmy mniej dbali o samopoczucie drożdży i umieścili butle nieco dalej od kaloryferów :-) Ale my tak uwielbiamy wszelkie zwierzątka... :-)

      Usuń
    4. No, skoro już dbacie o dobrostan waszych zwierząt, to przecież nie będę Was od tego odwodzić. W końcu to dyrektywy unijne - o dobrostan zwierząt dbać mus.:-))) A produkcja octu moim zdaniem łatwiejsza jest od produkcji wina. Fermentacja octowa jest tlenowa, a alkoholowa bez. My rok temu zrobiliśmy ocet jabłkowy przypadkowo - jeden pojemnik z fermentującym sokiem był nieszczelny i fermentował w stronę octu. Więc odkręciliśmy wieko, przykryliśmy gazą złożoną podwójnie, żeby muszki owocowe nie miały dostępu i za miesiąc mieliśmy własnego wyrobu ocet jabłkowy. Był ekstra. Teraz już świadomie, robi się następny. A ocet zawsze można porozdawać zajomym jako jeszcze jeden zdrowy i naturalny produkt lokalny. Nasi brali z pocałowaniem w rękę i prosili o jeszcze, kiedy się kończył.

      Usuń
    5. Na pewno kiedyś spróbujemy z tym octem :-)

      Usuń
  9. Znam Pawła Sosnowskiego - że tak sie pochwalę :)

    My też wino robimy - w tym roku z aronii. Mistrzem ceremonii jest Kasia. Ja tylko noszę baniaki i pomagam w tym co ciężkie do wykonania. Ale z tego co wiem to bez drożdży - bo ma być podobne lepsze :)
    Z wybuchów wina to tylko raz teściowej butelka nam eksplodowała - ale to podobno u niej norma ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Są różne szkoły i różne przyzwyczajenia w związku z robieniem wina. Ostatnio byłam namawiana, aby nie pasteryzować, tylko postawić wino na żywioł, a żeby dzikich drożdży nie pokonały bakterie, do nastawu dodać siarki! Dziękuję, siarki będę miała nadmiar w piekle. Teraz chciałabym mieć domowe wina, które są zdrowe, a nie trujące organizm chemią. Nie twierdzę, że Wasz sposób jest zły, ale odkąd tym sposobem zrobiło mi się 15 litrów octu, zamiast wina, nastaw pasteryzuję, a po przestudzeniu, dodaję drożdzy winnych. Sto procent pewności, że za 2 miesiące będe miała wino.
      No, butelka to mi jeszcze nie eksplodowała, bo bardzo długo trzymamy wino w butli przed zlaniem do butelek. Czasem nawet 4 miesiące.

      Usuń
  10. Siku prawie zrobiłam do majtów, hi
    Mam nadzieję, że smak wina wynagrodzi straty moralne :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też mam taka nadzieję, bo już odpadam. Myślałam, że to się skończy góra po tygodniu, a tu w gabinecie nadal nie daje się wytrzymać ;-(

      Usuń
  11. Byłam kiedyś na tym blogu, ale chyba nic nie komentowałam. Teraz sobie trochę bardziej przeglądnęłam i poczytałam co nieco :)
    1. Gratuluję odwagi przy podjęciu decyzji o wyprowadzce z Wro :) Sama jestem Wrocławianką i wiem jak ludzie patrzą się na osobniki podejmujące tego typu decyzje... jak na ufoludki, bo przecież wszyscy do miasta ciągną, a nie na wieś itp. Dwa, że znam też osoby, które miały podobny pomysł na życie, ale im nie wyszło z różnych względów. Więc jak widać oprócz odwagi przyda się jeszcze gram szczęścia :)
    2. Fajny masz styl pisania, lubię jak ktoś pisze z humorem, przyjemnie mi się to czyta. Czytałam o Twojej kici, oczywiście żal mi tych zwierzątek, które musiały stracić życie dzięki zębom i pazurom mruczka, ale ogólnie to świetnie to napisałaś. No niestety koty takie są, polują nie tylko z głodu, ale z instynktu i dla zabawy, zanim ofiarę wykończą, muszą sobie dostarczyć rozrywki.
    3. Szkoda, że się przenosicie, bo myślałam, że uda mi się Was odwiedzić po wakacjach. Nastawiłam się na wypoczynek w takim miejscu, w prawdziwej agroturystyce...
    Pozdrawiam serdecznie i trzymam kciuki :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj. Dzięki, że tutaj wpadłaś :-) Jeszcze się nie przenosimy, jeszcze musimy sprzedać dom ;-) Do czasu, kiedy to nastąpi, normalnie prowadzimy dzialalność, zatem serdecznie zapraszamy na agro :-)

      Usuń
    2. To o ile jeszcze nie sprzedacie domu do września/października 2014, to chętnie skorzystam :)

      Usuń
  12. A ja mam do Was wielką prośbę, jak możecie to zagłosujcie tutaj http://www.ostaszewska.com/panna-mloda-lukrecja-magdalena-barszczowska/
    znam dziewczynę, wspaniała osoba, utrzymujemy kontakt i no najważniejsze ... ma od nas białsaska :) więc jak rodzina jest :)
    z góry dziękuję :)

    OdpowiedzUsuń