Jeszcze kilka takich mrocznych, siąpiących deszczem dni i
zaczynam lobbować w kierunku spieniężenia wszystkiego, co mamy i przeprowadzam
się do suchej i gorącej Prowansji :-) I nie obchodzi mnie, że są tam skorpiony i
jakieś jadowite ponoć węże. Uwielbiam mój tuskulański zakątek, ale są chwile,
kiedy opadają mi ręce. Jak tu cokolwiek ogarniać i organizować na zewnątrz,
skoro do połowy kwietnia leżał śnieg, a potem słońce przyszło nagle na całe dwa
dni. Od tygodnia natomiast siąpi deszcz na zmianę z mżawką. Przez te dwa gorące
i słoneczne dni udało się coś tam zrobić i przeorganizować (i przy okazji
spalić sobie plecy prawie na węgielek). Być może przyjemniejszych dni było
więcej, ale zbyt często lądowałam we Wrocławiu na uczelni, co rozwalało mi
domowe roboty.
Stworzenia psiogłowe z Krainy Deszczowców :-)
Szpieg z Krainy Deszczowców ("Karramba"!)
Uchwycony tu w momencie dematerializacji i
tunelowania w inny wymiar.
Jest to niebywała zdolnośc naszego szpica
do natychmiastowego znikania i pojawiania się
w najdziwniejszych miejscach :-)
Pamiętacie może, że w zeszłym roku postawiliśmy sobie
tablicę informującą turystów o tym, że znajdują się Krainie Domów
Przysłupowych. Postawiliśmy ją tak nieszczęśliwie, że z podwórka miałam widok
na blaszane plecy tej tablicy. Zasłaniała mi widok na romantyczną ruinkę,
należącą obecnie do naszych sąsiadów. A że ruinki przez sąsiadów powoli
zaczynają być zagospodarowywane i robi się pięknie, uparłam się, że tak być nie
może, że trzeba z tą tablicą coś zrobić. Pół dnia poświęciliśmy na przesunięcie
monumentu (ważącego chyba z tonę) przy pomocy… ręcznej wciągarki. Opłaciło się.
dla porównania zdjęcie, gdzie widać, jak jej plecy
przesłaniają nam krajobraz
jest tu
a była tu
Matko boska, właśnie pada deszcz z gradem…
Miałam w tym roku ambitne plany organizacji nie tylko
remontu sali muzeum, ale również ostatecznego ogarnięcia i zaplanowania
przestrzeni na zewnątrz, a tu dupa. Kolejny rok z rzędu zielsko z nami wygrywa,
bo pogoda i uniemożliwia wejście z kosiarkami, a wilgoć obrzydza jakiekolwiek
plany. Jeśli nadal będziemy mieć taki wilgotny klimat, to zarośniemy
tropikalnym buszem, do czego jest już nam bardzo blisko.
Dzisiejszego ranka, plewiąc w deszczu maliny, z
rozrzewnieniem i łezką w oku wspominałam prowansalskie dzikie naturalne skalne
ogrody, o które nie trzeba dbać, bo ze względu na suchy klimat składają się
głównie ze skały, spomiędzy której tu i ówdzie wyrasta suchy urokliwy krzaczek
i najprawdziwsze zioła. U mnie naturalnie rośnie podagrycznik, świerząbek,
pokrzywa i perz. I paprocie. Po 12 latach nierównej waliki z wyżej
wymienionymi, pierdzielę to wszystko.
Prócz wydzielenia niewielkiego kawałka na potrzeby ekspozycji muzealnych
maszyn rolniczych, od przyszłego roku sadzę wokół domu las.
Uwierzcie mi na słowo, że na pierwszym planie są już wyplewione maliny
tu nawet wisienka usiłuje kwitnąć
A las na części posesji i tak już mamy naturalny
Najbardziej ubolewam, że do tej pory nasze mniszkowe łąki
nie zakwitły żółtym kwieciem. O tej porze roku zawsze już miałam bulgoczące
wino z mniszka w baniaczku. Obiecałam kilku osobom, że podam przepis na to
wino. Możecie go znaleźć pod tym linkiem:
Na szczęście zapas z zeszłego roku
jeszcze się nie skończył, ale nie wyobrażam sobie, abyśmy w tym roku nie
nastawili choćby jednego baniaczka.
Tymczasem tynki w remontowanej sali muzealnej wyschły i
mogłam wejść z przygotowaniami do malowania ścian. Aby zaoszczędzić nieco na
kosztach, jako podkładu pod farbę kolorową, użyłam białej taniej farby
akrylowej. Wniknie ona w pory świeżego tynku i przynajmniej teoretycznie,
droższej kolorowej farby powinno zejść mniej. Zobaczymy. Na razie kończę
gruntowanie, malować kolorem zacznę po weekendzie, kiedy wrócę z uczelni.
Mimo tej szaroburości na zewnątrz, w majowy weekend
zaświeciło dla nas wewnętrzne słońce. Los jednak jest sprawiedliwy i pozwala
nam na swojej drodze spotykać wspaniałych ludzi. W deszczu, słocie i mroku, w
zeszły czwartek, radośnie przemierzyliśmy prawie pół Polski, aby nasze Muzeum
wzbogacić o absolutnie fantastyczny zabytek- stare, drewniane krosna poziome.
Brakuje mi słów na wyrażenie wdzięczności
Egretcie i jej mężowi za ten
podarunek. Warsztat tkacki, póki co, był dla nas niedostępny. W naszej okolicy
nie zachował się żaden (jeden taki stoi w muzeum w Lubaniu, drugi w muzeum
tkactwa w Kamiennej Górze). Swój wzrok kierowaliśmy na aukcje w Niemczech, ale
to byłoby dosyć trudne i kosztowne przedsięwzięcie. Warsztat wymaga renowacji i
uzupełnienia brakujących części, ale zasadnicze jego elementy są. Najszybciej,
jak to było możliwe, Chłop zabrał się za składanie warsztatu.
Zupełnie niespodziewanie i przy okazji dostaliśmy od naszych
darczyńców wyciskarkę do sera oraz lewar o tyle ciekawy, że zupełnie inny niż
ten, który znajduje się w naszych zasobach.
Zostaliśmy też obdarowani prawdziwym piwem domowej produkcji,
nie z żadnych gotowców, tylko robionym od podstaw, którego smak przewyższa
wszystkie piwa, jakie dotąd kosztowałam. Bardzo lubimy piwo i obawiam się, że
po tej degustacji zostaliśmy zepsuci :-) Żadne piwo nabyte w sklepie nie będzie
nam już chyba smakowało.
Kochani, jeszcze raz gorąco Wam dziękujemy :-*