O mnie

Moje zdjęcie
Kobieta wciąż zadziwiona otaczającym ją światem. Z wykształcenia archeolog, z wyboru Wolny Człowiek i Kustosz we własnym Muzeum. Z urodzenia Wrocławianka, z wyboru mieszkanka małej wsi. Na pytania miejskich kolegów: "co ty robisz do licha na tej wsi"??? odpowiada: "żyję!!!". Zawsze niepokorna i pozostanie taką do śmierci. Wyznaje w życiu maksymę: "Ludzie posłuszni żyją, aby spełniać oczekiwania innych. Nieposłuszni realizują swoje marzenia". Kobieta owa ma wciąż wiele pomysłów, które uparcie realizuje na powyższej zasadzie. Posiadaczka 2 psów i 1 Chłopa. Chce się dzielić z ludźmi swoim kawałkiem życia prowadząc Gospodarstwo Agroturystyczne, Muzeum Dwór Feillów oraz Hodowlę Psów Rasy Golden Retriever.

wtorek, 23 lipca 2013

Zły akcent.

-Ho ho ho…- zawołałam nieśmiało widząc na linii horyzontu dwa konie pasące się na łące. Nie byłoby w tym nic dziwnego, wszak konie na wsi nawet w dzisiejszych czasach nie wzbudzają zdumienia. 


Zaskoczeniem był jednak fakt, że to była nasza wolańska łąka. I tutaj w normalnych warunkach nie należałoby się dziwić, bo konie „w szkodzie”, to też rzecz normalna, ale nasze łąki ogradza całkiem wysoki płot. Obejrzałam się na wszelki wypadek za siebie, czy kogoś obcego nie ma w pobliżu i śmielej zawołałam:
-Ho ho ho ho…
Na moje nawoływania nie było żadnej reakcji. Ale ja się tak szybko nie poddaję:
-Ho ho ho ho…

Ciemny konik podniósł lekko głowę, spojrzał spode łba, zastrzygł uchem i wrócił do leniwego skubania trawki. Trochę się zirytowałam.
-No choćże do cholery jasnej koniku do mnie jeden z drugim ty!!!

Obok mnie pojawił się Chłop.

-Patrz- mówię- Jakie ładne koniki. Czy mnie się wydaje, że one pasą się na naszym? Ja tam im nie żałuję, ale mogłyby chociaż podejść bliżej, przedstawić się, czy co…
-Ho ho ho ho…- zawołał Chłop i jak kota swojego kocham, oba koniki ruszyły rześko w naszą stronę. 

Odjęło mi mowę.

-Przecież wołałam na nie „ho ho ho” i nie chciały przyjść!- rzekłam rozżalona i pełna pretensji.
-Widocznie masz zły akcent- zawyrokował Chłop, a mnie odjęło mowę po raz wtóry.














Troszkę się pobawiłam picasą :-)

-To nie są konie tutejsze- rzekł Chłop, kiedy robiłam sesję zdjęciową. Ciemny konik okazał się prawdziwą gwiazdą. Pozował mi tak, jakby od urodzenia tylko to jedno robił. Jasny konik trochę nieśmiało chował się za ciemnym.
-Po czym poznajesz, że nie są stąd?- zapytałam – Przecież tu też mieszkają ludzie, którzy mogą mieć piękne, zadbane i cywilizowane konie.
-To nie są tutejsze konie- powtórzył z przekonaniem Chłop i kilka tygodni później, dzięki korespondencji z p. Danusią okazało się, że miał rację. Tymczasem mnie nie mogło się zmieścić w głowie, że ktoś może bez wiedzy właścicieli dysponować i czerpać korzyści z cudzej (w tym wypadku z naszej) łąki.
-E tam, głupoty jakieś gadasz. Ja się cieszę, że ktoś w pobliżu ma konie, ponieważ potrzebuję na przyszłość mieć towarzystwo dla NASZEGO Fryza.


Zerknęłam na Chłopa, który głaszcząc przez siatkę konika, miał błogi i rozmarzony wyraz twarzy.

-Bo będziemy mieć tutaj NASZEGO Fryza, prawda?- zapytałam słodko.
-A możemy mieć i Fryza- rzekł Chłop, a ja zorientowałam się, że znajduje się on w takim mentalnym stanie, iż zgodzi się nawet na krokodyla w dworskiej sadzawce.

Postanowiłam to wykorzystać.

-A wiesz, co byłoby lepsze od Fryza?
-No, co?
-DWA NASZE Fryzy. Wiesz, chodzi o towarzystwo i o to, że jeden to może wozu i sań nie pociągnąć na tych górkach.
-A mogą być i dwa Fryzy.

I tak słowo się rzekło, a ja na wszelki wypadek postanowiłam to udokumentować publicznie. Pozostaje tylko czekać na sprzyjające okoliczności przyrody :-)


sobota, 13 lipca 2013

Przyszły Niemce i zabrały.

-Skąd jesteście?- zapytał jeden z naszych wolańskich  sąsiadów.
- Z okolic Jeleniej Góry.
-A, to Niemcy- sąsiad machnął ręką usłyszawszy tę wiadomość.

Ręce mi opadły. Na boga świętego, czy naklejka „Niemca” nigdy nie zniknie z mojego życia?
Kiedy w 2001 roku przeprowadziliśmy się do Zapusty, dzieci z okolicznych wiosek rzucały w nas kamieniami krzycząc: „niemce”, niemce”… Dziś wydaje się to tak abstrakcyjne, że aż nierealne. W tamtych czasach widoczna była koszmarna przepaść pomiędzy mentalnością ludzi z dużego miasta i prowincją. Dziś już tego nie ma. Dziś dzieci te, jako dorosłe osoby, pracują u Niemca albo jeszcze dalej. Dziś obcy osiedleńcy nie wzbudzają takich emocji, a jedynie zaciekawienie. Jeśli myślicie, że ta scenka jest charakterystyczna dla "ciemnego luda", to co powiecie na inny przykład?

W tym samym 2001 roku odwiedziliśmy Archiwum Państwowe w Lubaniu. Jako właściciele posesji nr 28 w Zapuście zażyczyliśmy sobie zajrzeć w dokumentację naszej chałupy, obejrzeć stare mapy wsi. Mieliśmy ogromny problem z uzyskaniem zgody na wgląd w dokumenty, zażyczono sobie kwitów, referencji od wszystkich świętych (wypisz wymaluj, jak dziś w urzędzie konserwatora zabytków). W końcu pozwolono nam rzucić okiem na mapy (bez możliwości zrobienia odbitki) ze słowami: bo wiecie-rozumiecie, teraz są roszczenia Niemców do swoich domów i my mamy zakaz udostępniania komukolwiek tych dokumentów.

Boże święty, czy my wyglądaliśmy na Niemców pragnących wyrwać popereelowskiej Polsce odwieczne piastowskie skarby architektury?! Wygląda na to, że  Niemca bali się wówczas wszyscy, od "ciemnego luda" po lokalną elitę intelektualną. Smaczku może dodać fakt, że kiedy teraz odwiedziliśmy Archiwum Państwowe w Lubaniu, w celu szukania informacji potrzebnych mi do pracy zaliczeniowej na studia, nie dosyć, że udostępniono nam wszystko, co chcieliśmy (przy okazji skopiowaliśmy sobie to, czego zabroniono nam 12 lat temu dotyczącego naszej posiadłości i wsi), to jeszcze pracownicy zmartwili się, że niczego do mojego opracowania tam nie znalazłam.
-Widzicie, najgorsze jest to, że jak ktoś już przyjdzie do nas raz na dwa tygodnie, to  nie może znaleźć tego, co go interesuje.
I tu nastąpiła opowieść o traktowaniu poniemieckiej dokumentacji jeszcze w latach 90-tych. Podobnie, jak po wojnie dworska biblioteka na Woli (i tysiące jej podobnych po innych dworach) niemieckie archiwalia, w nowszych czasach, płonęły na stosie, służyły za rozpałkę do pieców i lądowały na makulaturze. Jak zwykle ludzie obudzili się z ręką w nocniku, kiedy niewiele z tej dokumentacji pozostało. Grunt jednak, że się w ogóle obudzili.

Zaiste, ten kraj zmienia się na moich oczach i to zmienia się, w moim odczuciu, na lepsze. Mentalna cywilizacja, w ciągu zaledwie kilku lat, ogarnęła coraz więcej umysłów, oby tak dalej. Chociaż…

Dwa dni przed wyjazdem na Wolę zwiedzaliśmy, wraz z profesorem i kolegami ze studiów, okolice Świdnicy. Profesor pokazał nam palcem śliczny, ale znajdujący się w ruinie barokowy pałac i rzekł do nas-absolwentów kierunku Zarządzanie Dziedzictwem Kultury:
-No i powiedzcie, co mamy robić z takimi obiektami?



Zapadła niezręczna cisza…
-A może by tak zwrócić je spadkobiercom przedwojennych właścicieli?- wypaliłam wiedząc, że to temat niepoprawny politycznie.
-No co też pani, Niemcom chce Pani oddawać?!- oburzył się profesor.
Rany boskie!!!

W każdym razie mam nadzieję, że z tej racji, że przyszliśmy i odebraliśmy, co należało do rodziny, nie będziemy wrzuceni do jednego wora z tymi niedobrymi Niemcami rzekomo wyciągającymi swoje chciwe łapska po nasze prastare piastowskie ziemie.

Wiem, że najbardziej czytelników interesuje nasza decyzja związana z wyborem domu oraz jej motywy. Ta decyzja jeszcze nie do końca do mnie dociera i na razie stanowi puste słowa, które jak sytuacja nam na to pozwoli, obrócimy w czyn. Sprawy jednak wyglądają tak, że na Woli mamy to wszystko, co mamy tutaj, tylko jeszcze bardziej :-) Zaraz wyjaśnię tę tajemniczą składnię zdania. Staraliśmy się wziąć pod uwagę przede wszystkim czynniki racjonalne, sentymenty odłożyć na bok. Jednak, szczerze mówiąc, nawet sentymenty świadczą na korzyść Woli, ponieważ nie da się porównać 12 lat włożonej pracy i serca w nasz obecny dom, z obiektem założonym i zbudowanym w latach 60-tych XIX wieku przez rodzinę, która mieszkała w nim przez kilka pokoleń, aż ograbił ją z majątku PRL i wydał zakaz zbliżania się do dworu na odległość 30 km (tyle jest do Krakowa). Potem były dziesiątki lat przeczekiwania PRL-u, a następne pokolenia wysłuchiwały opowieści i legend o dawnym, pięknym życiu. Rodzina żyła przez cały czas nadzieją na odzyskanie swojego dziedzictwa i na zwrot nie tylko obiektu, ale co za tym idzie, swojej tożsamości. Teraz, kiedy batalia dziesiątek lat została stoczona i to zwycięsko, naprawdę trudno to zignorować.

Oczywiście, nie porzucę domu w Zapuście, ponieważ bez jego sprzedaży nie mamy możliwości ruszyć z czymkolwiek w ogołoconych murach dworu. Z tego powodu, że nie wiem, kiedy znajdę nabywcę na obecny dom, a mam nadzieję, że takiego samego człowieka z pasją, który będzie kontynuował naszą pracę i kochał to miejsce równie mocno, jak my, nie żyjemy na walizkach. Realizujemy wszystko to, co mieliśmy do realizacji. Gości przyjmujemy, a remont muzeum idzie swoim rytmem. Jak się zakończy, złożymy wniosek o rozliczenie (jak może pamiętacie, mamy na to przyznaną dotację). Może tylko więcej i szybciej posprzątamy i pozbędziemy się rupieci, aby nie zostawiać bałaganu nowemu nabywcy. Chcielibyśmy, aby dokonało się to jak najszybciej, ponieważ dwór nie może też całe lata na nas czekać, ale bierzemy też pod uwagę, że nie znajdziemy nabywcy tak szybko, jakbyśmy chcieli. Z tego powodu nasze życie toczy się dalej swoim wyznaczonym wcześniej rytmem.

W tym miejscu chciałabym wyjaśnić wszystkim tym, którzy mówią o tym, „sprzedaż Tuskulum”, że Tuskulum to przede wszystkim stan mojego umysłu i serca, który zawsze będzie z nami. Jestem pewna, że klimat w większej części zależy nie od miejsca, ale od ludzi. Wiem, że pod marką „Dwór Feillów” stworzymy podobny genius loci.

 Wszyscy domownicy szybko poczuli się jak u siebie. Fiona

Mantra

Dzięki Jaskrowi, który pochodzi z krakowskiej hodowli Kwintesencja, 
mamy całkiem spore grono zaprzyjaźnionych krakusków :-) 

-Wy to macie szczęście do takich miejsc- rzekli zaprzyjaźnieni, stali bywalcy Tuskulum, zaniepokojeni naszym planowanym transferem.- Myśleliśmy, że tu nie trafimy.
-Straszne zadupie, prawda?- śmieję się z ich reakcji. Mamy kilku stałych klientów, którzy martwią się na zapas utratą cichego azylu myśląc, że 30 km od Krakowa nie da się uniknąć cywilizacji. Kto miał blisko, został zaproszony na oglądanie włości.
Chyba trudniej tu trafić, niż do Zapusty- pada stwierdzenie i ciężko się z nim nie zgodzić.

Ale Anglicy trafili. Podczas naszej tam bytności, mimo, że obiekt, jako hotel nie funkcjonuje już od 2,5 roku, przybyło dwóch anglojęzycznych panów z pytaniem, czy mogliby skorzystać z noclegu (read about us in English). Jak widać, miejsce potencjał ma.

Co to zatem znaczy, że na Woli jest tak samo, tylko bardziej? :-)
Odległość do najbliższego miasteczka jest identyczna. Tu mamy 6 km do Gryfowa, tam 6 do Gdowa. Tu do większego miasta, Jeleniej Góry, mamy 30 km, tam 30 km do Krakowa. Jeleniej Góry nie da się porównać, zarówno wielkością, jak i mentalnie do Krakowa i tu właśnie pasuje owo „bardziej” :-) Do najbliższego wiejskiego sklepiku mamy też identycznie- 3 km. Tyle, że na Woli jest skrót przez las, to wychodzi 1 km. My w Zapuście jesteśmy bardzo schowani pomiędzy bocznymi drogami, tam jest identycznie, lub jeszcze bardziej.

Zjazd z drogi z Gdowa

Za siódmą górą, za siódma rzeką...

Na szczycie tej górki jest Stara Wola, lub jak mieszkańcy mówią- Wólka.

Najbliższy sąsiad mieszka w podobnej odległości, jak w Zapuście, w każdym razie sąsiedztwa nie widać. Wiejska droga przechodzi równie blisko, tyle, że w Zapuście tuż przed naszym nosem- od frontu podwórka, na Woli z boku domu.  Cisza panuje niemal identyczna, z tym, że na Woli słychać odgłosy piania kogutów i gdakanie kur. Zastanawialiśmy się, czy dla naszych zapuściańskich gości nie zmontować takich odgłosów i nie puszczać z mp3-ki:-) W końcu mamy agroturystykę. Raba płynie niemal w tej samej odległości co tutaj Kwisa, tylko, że jest na północy. Stąd na Woli mam jeszcze problemy z kierunkami świata. Mamy nawet jezioro z zaporą- tu Złotnickie, tam Dobczyckie.


W obu przypadkach jesteśmy na Pogórzu. Z okolic Zapusty rozciąga się widok na Stóg Izerski, tam mamy oszałamiające widoki na Beskidy (kilka kilometrów od dworu):




Mogę pewnie jeszcze wiele wymieniać, ale sedno tkwi w tym, że na Woli odnaleźliśmy wszystkie te cechy, które mamy w Zapuście i które czynią oba te miejsca dla nas wartościowe- ciszę, spokój, miejsce odosobnienia. Jednocześnie doszło kilka czynników dodatkowych, które zwiększają atrakcyjność dworu i są dla nas cennym atutem. Bliskość Krakowa i 20 km do autostrady A4 daje szansę na to, że przez dworek będą przewijali się goście. Chcielibyśmy dostosować charakter naszej działalności do miejsca, w którym przyjdzie nam ją prowadzić.
Na stronie p.Macieja Rydla -Dwory Polskie- znalazłam takie zdanie:  „Niestety, nie ma w Polsce ani jednego dworu, który pozostając w rękach spadkobierców przedwojennych właścicieli, żyłby z ziemi, a równocześnie był dostępny do zwiedzania. Po prostu nie ma takiego przykładu. Są w Anglii, Francji, w Niemczech, czy Szwecji. W Polsce nie ma!"

No to będzie! Przynajmniej jego namiastka, ponieważ autentyczną substancję, zarówno większość wnętrz, jak i całe umeblowanie wraz z budynkami gospodarczymi, zdewastowała i rozkradła PRL.

Pytacie też, co się stanie z naszym muzeum? To akurat nie jest żaden problem, ponieważ mamy tam o niebo lepsze warunki do ekspozycji zbiorów. Obok dworu znajduje się dawna służbówka (niejeden chciałby dzis mieszkac w takim domku- jest całkiem spory), która znakomicie nadaje się do wyeksponowania muzealiów związanych z rolnictwem i gospodarstwem domowym wiejskim oraz płaski plac na maszyny rolnicze, z czym sobie tutaj, w Zapuście, poradzić nie mogę.

Urokliwy domek, ale zwróćcie uwagę na "dworski" płotek :) 
Takie popereelowskie detale są tam obecne na każdym kroku :-)


Wnętrze domku

Jeśli znajdzie się tam kącik poświęcony Pogórzu Izerskiemu, to tylko lepiej, ponieważ w ten sposób o domach przysłupowych i drewnianych wodociągach usłyszy więcej ludzi. Nie przestaniemy zatem i tam promować Pogórza Izerskiego, bo też nigdy nie wymażemy z naszej pamięci tych wielu cudownych lat spędzonych w Zapuście. Nasze muzeum stanie się też odbiciem naszej prywatnej historii.
W samym dworze jest na tyle dużo pomieszczeń, aby wyeksponować resztę zbiorów, która obecnie leży w pudłach i domowych szafach- piękną dworską porcelanę, historyczne militaria, rodzinne zdjęcia dawnych mieszkańców, etc. Dwór jest zbyt duży na samą agroturystykę, a tego chcemy się trzymać, aby nie stracić intymnej atmosfery miejsca oraz nie płacić haraczu państwu. Dwór Feillów nie byłby zatem hotelem, takich w okolicy jest wystarczająca liczba, lecz namiastką dawnego dworu, który można zwiedzać w ramach muzeum, spędzić w nim noc lub kilka oraz- tu wyzwanie dla mnie- smacznie zjeść.  
Jestem za stara, aby przewartościowywać swój świat. Nie interesuje mnie robienie biznesów i hucznych imprez, czego świadkiem było to miejsce przez ostatnie 20 lat. My chcemy żyć jak do tej pory, poszukując spokoju i wyciszenia, dając świadectwo minionym czasom i dzielić się tymi wartościami z ludźmi.

Takie są nasze plany i jesteśmy gotowi na ich realizację, trzymajcie za nas kciuki. 

wtorek, 9 lipca 2013

I polała się krew.

W dniu wyjazdu na „wakacje” do dworu na Woli Zręczyckiej pogoda nas nie zaskoczyła- lało jak z cebra. Zaczęliśmy uważać już ten stan za normalny, ale zachwyceni nie byliśmy. W radio wysłuchałam, że droga między Gryfowem, a Lwówkiem Śląskim została zalana, zatem byliśmy odcięci od normalnego dojazdu na autostradę A4. Musieliśmy wymyślić jakiś objazd i wymyśliliśmy, tylko okazało się, niestety już w trasie, że akurat rozpoczęto w tym miejscu modernizację nawierzchni. Błąkanie się po nieznanych drogach w strugach ulewnego deszczu, z czterema psami w samochodzie i przyczepą ciągniętą przez auto, spowodowało spore opóźnienie w podróży oraz nabicie kilkudziesięciu dodatkowych kilometrów. Nie to jednak okazało się najgorsze. Od razu po wyjechaniu z domu, jeszcze w Zapuście, wpadliśmy kołami w głęboką dziurę, o której nawet wiedzieliśmy, ale była zalana wodą, zatem nie odcinała się od reszty nawierzchni. Wtedy coś chrupnęło, ale po oględzinach wydawało się, że wszystko jest w porządku. No właśnie… wydawało się.
Kiedy po wjeździe do Wieliczki, na szczęście całkiem blisko naszego celu, okazało się, że na sporym odcinku jezdni ściągnięto asfalt, dla naruszonego w Zapuście tylnego zawieszenia było już za wiele. Usłyszeliśmy potężny huk, a potem szurrrr… i nastąpił koniec jazdy. 

Fiona jest zawsze zadowolona z każdej sytuacji :-)




W Wieliczce siąpił deszcz, a my usiłowaliśmy rozwiązać problem. W bagażniku znalazła się sprężyna z amortyzatorem, bo wywaliło kielich mocujący zawieszenie. Samochód był potężnie dociążony przez pasażerów oraz przyczepę z naszymi bagażami, zatem znaleźliśmy się w tzw. czarnej dupie. Rozwiązywanie owego problemu polegało na tym, że ja próbowałam opanować przestraszone, zmoknięte psiaki, szczególnie panikującego Jaskra, a mój prywatny MacGyver w tym czasie, z łomiku i sznurka motał usztywnienie i podtrzymanie sprężyny zawieszenia. Od sznurka i łomiku zależeć miało, czy przejedziemy jeszcze kilkanaście kilometrów po niskich, ale jednak górach i niestety dziurach. Po dwóch nieudanych próbach, po zmianie koła na mniejsze, tzw. dojazdówkę, trzecia próba okazała się udana. Wolniutko, wstrzymując oddech, jakbyśmy chcieli stać się lżejsi, dowlekliśmy się do dworu. Trochę trzeszczało i stukało, co doprowadzało do nerwicy Jaskra. Nie dosyć, że miałam pod nogami koszyk ze szpicem i w związku z tym brak miejsca na owe nogi (jechałam głównie ze stopami na przedniej szybie), to jeszcze od tej awarii Jaskier z tylnego siedzenia stopniowo przemieszczał się w kierunku moich kolan.



 Najpierw próbował pomagać Chłopu przy zmianie biegów, a podróż zakończył centralnie na moich kolanach (waży 40 kilo!). Kochany piesek :-)


Kiedy zajechaliśmy do dworu, zmierzchało. W normalnych warunkach, z takim bagażem, zatem niezbyt szybko, podróż z Zapusty na Wolę, głównie autostradą A4, zajmuje 6 godzin. Tyle czasu, już bez awarii, zajął nam powrót do domu.  My tego dnia, dzięki objazdom i awarii, jechaliśmy 8 godzin. Grunt jednak, że dojechaliśmy o własnych siłach. Chłop dostał całusa w czółko za inwencję twórczą i od następnego dnia jego wakacje polegały głównie na naprawie i przygotowaniu auta na powrót. Miał na to tydzień. Napisałabym jakiś pean z tej okazji na cześć Chłopa, ale ostatnio chyba już było tego za dużo :-) Ktoś mi kiedyś napisał w komentarzach, że Chłop ma przy mnie zimny wychów, co mnie niezwykle ubawiło, zatem muszę trzymać fason, żeby nie wypaść z tej konwencji :-)


Kiedy wysiadłam z auta, od razu poczułam delikatny zapach drewna. Zbliżyłam nos do ściany szczytowej. Tak, to pachniał dwór. Nie wiedziałam, że tak dawno ścięte i poddane obróbce drewno wydaje  jeszcze taki cudny zapach. To było moje pierwsze wrażenie, potem oczywiście zmysły się przyzwyczaiły i ta delikatna nuta w tle nie była wyczuwalna.

Dziwnie się czułam 450 km od domu, z całym swoim zwierzyńcem (bez kotka) i świadomością, że od 15 lat nie byłam z Chłopem na wakacjach. Zainteresowanych losami kotka od razu informuję, że funkcjonuje on w naszym domu na pół dzikich warunkach. Ma zapewniony wikt i opierunek, ale chodzi wolno po świecie. Rozsądniej wydało się nam zostawić mu otwarty dostęp do wora karmy i kilku litrów wody (na wypadek, gdyby chciała zrobić sobie kocią imprezkę pod naszą nieobecność i zaprosić na wyżerkę kumpli), niż zabrać ją w obcy teren i martwić się, czy  sama nie postanowi wrócić do domu na piechotę. Zważywszy na jej poważny wiek 12 lat, mogłaby nie zdążyć dojść.

Dwór jest pusty. W środku nie posiada żadnego wyposażenia, prócz tego, którego nie zdołali wyrwać jego poprzedni użytkownicy, czyli armatury łazienkowej i jakiegoś straszliwie potężnego pieca co.

 Lampy są nasze, upolowane przez Mamuśkę w jakimś składziku.



Wieźliśmy zatem ze sobą niemal wszystko, co konieczne. Lodówka się już nie zmieściła, więc rankiem stanęłam wobec dylematu żywnościowego, który nie byłby żadnym problemem, jeśli dysponuje się autem. My nie dysponowaliśmy. Szybko jednak okazało się, że mamy z Chłopem zbieżne potrzeby- musimy dostać się do sklepu i to nie w pierwszej wiosce, ale takiego, w którym będzie żelaźniak. Chłop bowiem miał plan naprawy zawieszenia przy pomocy kilku płaskowników. Co tu dużo gadać, nie bardzo mogliśmy sobie pozwolić na oddanie do warsztatu w obcym mieście auta do naprawy, zatem znów trzeba było posłużyć się inwencja twórczą i zdolnościami Chłopa.

Gdyby nie popsute auto, nie chciałoby mi się ruszyć na piechotę do oddalonego o 6 km miasteczka Gdów. Tymczasem nadal podtrzymuję swoje spostrzeżenie z wędrówek po Via Regia, że jeśli chce się poznać jakiś teren, to trzeba dotknąć go własnymi stopami (a czasem zrosić własną krwią), a ja przecież po to między innymi tam pojechałam. Chwyciłam zatem entuzjastycznie za kije do nordic walking i ruszyliśmy do Gdowa po prowiant oraz do żelaźniaka.

Cudna chata w Podolanach.



Widok już u nas niespotykany

Czym pierwotnie były te kamienie,  
które posłuzyły za wzmocnienie nadbrzeża? Słupki jakieś? 
Może tam jakieś starożytności w wodzie leżą?






Kontemplując każdą chatkę, każdego psa przy budzie i każdą przydrożną kapliczkę (a jest co kontemplować), stanęłam w Gdowie nad Rabą, która w tym miejscu stanowi granicę dla Pogórza Wiśnickiego. I w tym momencie, tuż po zrobieniu tego zdjęcia...


 ...schodząc z mostu ujrzałam widok, który mnie zaniepokoił. Jakiś kundelek wolno biegający bez właściciela w pobliżu wypiął się bowiem w pozie wypróżniania tuż na skraju bardzo ruchliwej drogi. Z każdą sekundą był coraz bliżej zejścia z krawężnika na jezdnię. Zwolniłam krok, bo dech mi zaparło. 
Nigdy nie poznałam dalszego ciągu tej dramatycznej sytuacji, bo nagle coś szurnęło i coś mi się zaplatało między nogami. Runęłam na ziemię, ku uciesze przetaczającej się wdowni. Minutę później zorientowałam się, że mostek gwałtownie skończył się boczną skarpą, po której zsunęła mi się stopa, a w wyniku tego kije znalazły się tam, gdzie być nie powinny. Pierwszy raz potknęłam się o własne kije!

-Jak sześciolatka- stwierdził Chłop, który nawet tego nie zauważył, bo niczym Arab swoją babę, wyprzedził mnie o jakieś 10 metrów i wrócił po mnie dopiero wtedy, gdy z pozycji parteru wydawałam z siebie jakieś dźwięki. Oczywiście, ku uciesze siedzących metr dalej w pickupie dwóch panów. Zaiste, społeczeństwo mamy niezwykle empatyczne i z poczuciem humoru :-)

-Wiesz, ONI nas chyba tutaj nie chcą- rzekłam zlizując krew broczącą z kłykci, bo plastry oczywiście zostały we dworze. Nie sprecyzowałam też co to jest „oni”. Czy chodzi mi o duchy przodków, czy o zbiorową świadomość mieszkańców Małopolski? –Najpierw ta awaria w Wieliczce, teraz krew się leje…
-Nie gadaj głupot- oburzył się Chłop. –Jak oglądaliśmy włości w Zapuście, tuż przed kupnem, chodząc po ogrodzie, wywaliłem się o płot leżący w trawie. Przed twarzą, kilka centymetrów dalej, ujrzałem wystające gwoździe. A pamiętasz, jak mi pan S. przypieprzył w łeb klapą od bagażnika? Aż mnie zaćmiło. Co ty myślisz, że wszystko ma iść gładko? Nic z tego, jakieś ofiary muszą być. Jak dla mnie, to ONI nas po prostu nie chcą stąd wypuścić. Auto się wyrypało, nie wiadomo, czy wrócimy do domu. 

W oczach Chłopa ujrzałam radość i spełnienie, jak u kogoś, kto znalazł się wreszcie, po wiecznej tułaczce, na swoim miejscu. Ja zaczęłam martwić się o kotka i pomyślałam sobie o tych ofiarach. No dobrze, ONI nie chcą nas wypuścić, chcą żebyśmy już tutaj zostali. Jak tak dalej pójdzie, to zostaniemy, ale… na cmentarzu.
cdn.