Niestety, nie jest to przenośnia. Okazuje się bowiem, że od
czasu do czasu staję się zagrożeniem dla własnego i cudzego życia oraz mienia.
A było to tak:
Obowiązek związany z opieką nad świeżutko urodzonymi
szczeniętami, nakazał mi w święta pobudkę przed 5 w nocy. Tak, w nocy! Nie
rozumiem, jak ludzie mogą mówić, że to jest 5.00 rano. O tej porze roku, jest
to ciemna i głęboka noc.
Zwolniwszy łoże w sypialni, przeniosłam się po omacku,
ponieważ jeszcze się nie obudziłam, do gabinetu, aby tam zalec na innym łożu i
rzucać okiem na Mantrę i maleństwa. Chłop po nocnym czuwaniu z ulgą zamknął się
w sypialni i rozpoczął intensywne odsypianie.
Kiedy zaczęło świtać, przypomniałam sobie, że Chłop coś
chyba mówił o sypiącym nocą śniegu. Zwlokłam się z wersalki, wyjrzałam przez
okno i ujrzałam to:
A potem to:
Pomyślałam sobie, że to nie jest dobry dzień na świętowanie
Dnia Zmartwychwstania Przyrody budzącej się do Nowego Życia. Przyroda bowiem
słodko sobie spała przykryta białą kołderką. Słodko spała też Mantra, słodko
spały nasze trzy malutkie kluseczki.
Jednym słowem, smacznie i słodko spał cały dom, prócz mnie.
I może ja powinnam była ślicznie położyć się na powrót do łóżka, ale nie...
Zachciało mi się zamienić w dobrą żonę- gospodynię i
przygotować sobie i Chłopu, mimo niesprzyjających okoliczności przyrody,
świątecznie niedzielne śniadanie.
Potrafię dobrze prowadzić domowe gospodarstwo i nawet czasem
sprawia mi to przyjemność. Mimo, że okoliczności tych świąt wybitnie nie
sprzyjały urządzaniu jakiejkolwiek wymyślnej imprezy, udało mi się upiec
starożytną babkę, według przepisu babci Chłopa, zmodyfikowaną o wymyślniejsze
bakalie. Dodanie do niej suszonych moreli spowodowało, że owa babka zyskała
inny, boski niemal wymiar smakowy. Być może miał na to wpływ fakt, że ostatnimi
dniami żywiliśmy się, z braku czasu, czymkolwiek, co w ręce wpadło. Babka
świąteczna zatem, po postnych dniach, wydała się niebiańską ambrozją.
Niestety jej walory smakowe zostały docenione przez kogoś
jeszcze.
Sięgnąwszy do piekarnika, gdzie babkę zostawiłam na noc, z
błogim uśmiechem zapowiadającym miłe i smaczne śniadanie, wyjęłam babkę i...
nie pojęłam, co widzę, bo babka bardziej wyglądała na makowiec. A że byłam
jeszcze nie do końca dobudzona, trwałam tak w osłupieniu do czasu, kiedy coś
ugryzło mnie raz tu, raz tam. Moja babka cała się ruszała! Co więcej, czarna,
ruchliwa masa zaczęła posuwać się w moim kierunku. Moją babkę zaatakowały
setki, jak nie tysiące mrówek.
Pomyślałam sobie tylko, że miałam rację. To nie jest dobry dzień
na świętowanie. Skacząc i dreptając niczym Telimena, próbowałam ratować przede
wszystkim babkę, a dopiero potem siebie. Mój Tadeusz słodko spał i nietaktem
byłoby go budzić po bezsennej nocy.
Powstrzymałam chęć natychmiastowego wyrzucenia babki razem z
blachą przez okno i pokroiłam ją na kawałki. Z tą cywilizacją, jaka przez noc
na niej wykwitła, nie było większych szans. Trzeba było użyć jakiegoś sprytnego
sposobu i nie mógł być to środek typu mrówkozol, gdyż ten zaszkodziłby babce.
Ja jestem obrzydliwa, ale Chłop bez problemu zje babkę z mrówką. Zatem babkę
było dla kogo ratować. Kawałek po kawałeczku zdmuchiwałam żyjątka nie bacząc,
że wchodzą mi w rękawy i rozłażą się po domu. Klnąc, zupełnie nieświątecznie,
zastanawiałam się, co za mroki okryły mój umysł, że nie schowałam babki do
lodówki, tylko zostawiłam w piekarniku na noc?
Po jakiejś pół godzinie sytuacja była nieco opanowana.
Wsadziłam rozkawałkowaną babkę do lodówki i co chwila zerkałam, czy nie wyłazi
z niej jakiś zabłąkany partyzant. Owszem wychodził, po czym ulegał
eksterminacji i tak w kółko przez następne pół godziny.
Z babką wiązałam spore nadzieje na osobiste śniadanie przed
śniadaniem właściwym, bowiem Chłop miał jeszcze na spanie przeznaczone jakieś
dwie godziny. Niestety, zostałam pozbawiona posiłku, bo mrówki odebrały mi chęć
do spożycia babki. Nie wydało mi się stosowne sięganie w święta po bułki z
biedronki, zatem uznawszy, że najgorsze mam za sobą (jakże się myliłam!), nadal
o suchym pysku, postanowiłam ugotować na śniadanie kilka jaj.
Wstawiłam sobie jaja, a jakże, wszak nie ma prostszej
potrawy do zrobienia niż jaja na twardo, zabrałam kubek z kawą i zamknęłam się
w gabinecie z Mantrą i szczeniaczkami.
Na swoje usprawiedliwienie dodam, że widok takich ssących
mordek działa hipnotyzująco. Gapiąc się na nie, jak kto głupi w telewizor,
zapomniałam o bożym świecie. Z błogiego odrętwienia wyrwało mnie szczekanie
pozostawionych za drzwiami psiaków. W popłoch natomiast wprawiło mnie
nawoływanie Chłopa, który miał jeszcze przynajmniej godzinę do odespania i w
żadnym wypadku sam z własnej woli by nie wstał.
Chłopa obudził huk eksplozji.
Wpadłam zdziwiona do kuchni.
-Czego nie śpisz?- pytam.
-Co to ma być?- odpowiada Chłop pytaniem i wskazuje palcem
kuchenkę.
-Co?- kompletnie nie dociera do mnie to, co widzę. A kuchnia
przedstawiała sobą widok kompletnie nieświąteczny.
Usiadłam z wrażenia. Jeszcze nigdy nie udało mi się
przypalić jajek. Jedno tak eksplodowało, że rozdyźdało się po całej kuchni.
Jaskier radośnie penetrował kąty w poszukiwaniu dostępnych kawałków.
Przynajmniej jeden domownik zauważył pozytywny aspekt całej tej sytuacji.
- Słyszałem, że coś od pewnego czasu stuka i pyka, myślałem,
że robisz coś w kuchni, a tu nagle coś dupnęło. Myślałem, że mi baba
wybuchła...
Rzuciwszy okiem na kuchnię, pomyślałam sobie tylko, że to
nie jest dobry dzień na świętowanie...