O mnie

Moje zdjęcie
Kobieta wciąż zadziwiona otaczającym ją światem. Z wykształcenia archeolog, z wyboru Wolny Człowiek i Kustosz we własnym Muzeum. Z urodzenia Wrocławianka, z wyboru mieszkanka małej wsi. Na pytania miejskich kolegów: "co ty robisz do licha na tej wsi"??? odpowiada: "żyję!!!". Zawsze niepokorna i pozostanie taką do śmierci. Wyznaje w życiu maksymę: "Ludzie posłuszni żyją, aby spełniać oczekiwania innych. Nieposłuszni realizują swoje marzenia". Kobieta owa ma wciąż wiele pomysłów, które uparcie realizuje na powyższej zasadzie. Posiadaczka 2 psów i 1 Chłopa. Chce się dzielić z ludźmi swoim kawałkiem życia prowadząc Gospodarstwo Agroturystyczne, Muzeum Dwór Feillów oraz Hodowlę Psów Rasy Golden Retriever.

piątek, 21 marca 2014

Markowa Rumunka w metropolii.

Opowiadanie krew w żyłach ścinające, z tym, że na wstępie należy dodać że:
- jaki kraj taka metropolia,
-jaka Rumunka takie toboły,
-jaka marka taka Rumunka.

Bywają w życiu takie momenty, że muszę wychylić swój nos z bezpiecznego Tuskulum i udać się w kierunku cywilizacji. Tym razem owa cywilizacja, w postaci pani dentystki, chwyciła mnie w objęcia z powodu kanałowego leczenia zęba. Rzecz to nieprzyjemna, zatem zbyt entuzjastycznie do wyjazdu i pobytu nie byłam nastawiona. Z reguły w mieście czuję się, jak ryba w wodzie, bo to moje naturalne środowisko, w którym wzrastałam. Podczas, gdy urodzone wieśniaki boją się przejść przez miejską ulicę z powodu prawdopodobieństwa wpadnięcia pod tramwaj, mnie- neowieśniaczkę- o drżenie przyprawia samotny spacer pośród wiejskich bezdroży i szeleszczące co rusz krzaki na wietrze. Jakoś zawsze wydaje mi się, że kryje się tam czterdziestu rozbójników.
Od miasta jednak już odwykłam, szybko zaczynam odczuwać zmęczenie i do szału doprowadza mnie zagęszczenie ludzi na kilku metrach kwadratowych.

Już dawno stało mi się obce robienie zakupów z torbami w ręku. U siebie po prostu podjeżdżamy pod sklep, robimy zakupy, pakujemy do auta i udajemy się do sklepu następnego, albo do domu. W mieście natomiast, jak nie masz auta, rzecz wygląda zupełnie inaczej, a jak jeszcze mieszkasz na czwartym piętrze bez windy, jak moja Droga Siostra, to masz już absolutnie przesrane. Możesz jedynie liczyć na to, że jakiś kataklizm uwolni cię z owej sytuacji zamieszkiwania w dwupoziomowym mieszkaniu na czwartym piętrze bez windy (ale z miejscem na windę!), jakiś może piorun z jasnego nieba, sputnik, zagubiony w czasie i przestrzeni Boeing 777, lub meteoryt, bo sam z własnej woli tego szczęścia się nie pozbędziesz. I niezależnie od tego, ile razy w ciągu dnia wysapiesz się po wspięciu się na swoje piętro, rąbniesz bezwładnie nosem o swoje drzwi i zajęczysz: „o Jezu, Jezu, już czas zmienić mieszkanie…”, „o Jezu, Jezu, o matko, kiedy ja wreszcie zmienię to mieszkanie…”
Z tego też powodu takie osoby, jak moja Droga Siostra, robią zakupy za jednym zamachem, taszcząc wszystkie toboły w rękach i na ramionach. I tak objuczone przemierzają sklep za sklepem. Jeśli jeszcze te osoby przeżyły głód lat 80-tych, to mają podwójnie przerąbane, bo mania robienia zakupów na zapas mnoży toboły do granic niemożliwości.


Pewnego popołudnia robiłyśmy zakupy z moją Drogą Siostrą w jednej z wrocławskich galerii. Tobołów miałyśmy co niemiara. Już miałyśmy wychodzić, kiedy patrzę, a moja Siostra bierze azymut na sklep obuwniczy.
-Czekaj- mówię- zostanę na ławce z tymi bambetlami, a ty idź i obejrzyj sobie spokojnie te buty.

Moja Droga Siostra wykonała rzut okiem na ławkę, na sklep i zmierzyła wzrokiem odległość. Oceniła, że jak wejdzie do sklepu, straci z nami (tzn. ze mną i tobołami) kontakt wzrokowy. Na pewno przez ten czas ktoś mnie: okradnie/ poderwie/ przeleci/ zgwałci/ porwie/ nawróci na wiarę świadków Jehowy… (niepotrzebne skreślić). Albo ja sama: ucieknę i porzucę toboły/ dostanę ataku histerii/ dam komuś po ryju/ umrę z tęsknoty… (niepotrzebne skreślić).

-Nie!- rzekła- idziemy razem!

Moja kochana siostra, niska, okrąglutka, obwieszona, jak choinka wszelkiej maści torbami, na cyckach wiszą jej cztery pomelo (bo sezon się kończy i na pewno dla niej zabraknie!), ledwo przecisnęła się przez bramkę sklepu.
Jęknęłam rozdzierająco i postanowiłam włączyć swoją funkcję złośliwości.

-Wiesz co, z tymi bambetlami wyglądasz, jak Rumunka z Dworca Centralnego.

Oj, nie spodobało się to mojej Drogiej Siostrze, nie spodobało, ponieważ bardzo dba o PR („no przecież torby mam markowe!”). Zmarszczyła brwi, rzuciła na mnie bezgłośną klątwę, odwróciła się na pięcie i na powrót przecisnęła się przez bramkę. Poszłyśmy do domu.

Zapomniałam, że moja siostra jest czarownicą i że ta „Rumunka” srodze się na mnie zemści.

W dzień wyjazdu do domu, czyli w dniu wczorajszym, w ciepły słoneczny poranek, usiłuję zapakować zgromadzone zakupy i zawieźć je bezpiecznie do domu. Wiem, że nie będzie to łatwe, bo mam zapakowane po brzegi dwie torby. Dobrze, że przystanek tramwajowy jest tuż pod blokiem. Tramwaj podwiezie mnie pod dworzec autobusowy, z Gryfowa odbierze mnie Chłop. Tego dźwigania mam niewiele, tylko zejść z czterech pięter, wsiąść w tramwaj i podejść kilkadziesiąt metrów od tramwaju na dworzec. Złe przeczucie jednak mnie nie opuszcza. Jestem sama, Droga Siostra zostawiła kartkę: „jak zmieścisz, zabierz jeszcze łososia z lodówki”. O w dupę jeża chyba- myślę sobie- bo nigdzie indziej miejsca już nie mam. 

I nagle ogarnęło mnie wzniosłe uczucie miłości i współczucia. Jak to tak. To ja się obżeram u siostry cztery dni łososiem na przemian z halibutem, a Chłop tam w Zapuście kolejny dzień z rzędu wpierdala bułki z salami z Biedronki. No tak nie może być!!!

 Pomyślałam sobie, może się przepakuję, to zabiorę łososia dla biednego Chłopa.
Jednym z moich zakupów były solidne buty trekkingowe, takie wysokie, wygodne, za kostkę. Pomyślałam sobie, że jak włożę na siebie owe buty a zapakuję laczki Lasockiego, w których miałam jechać do domu, to zyskam miejsce na łososia. Jak sobie pomyślałam, tak zaczęłam realizować plan. Torba dziwnie się wybrzuszyła, kiedy wszystko zostało zapakowane. Cisnę, cisnę… pierdut… spieprzył się zamek. Pękł. No pięknie! Myślę. Zeszyłabym, ale nie wiem, gdzie jest igła z nitką. Myślę. A może się naprawi? Nie naprawi się. Myślę. Wiem, gdzie siostra ma torby podróżne. A może zmieszczę obie torby do większej torby podróżnej? Przestałam myśleć, zaczęłam działać. Zmieściłam. Zaczęłam myśleć, czy aby nie będzie mi za ciężko. Przecież muszę tylko się zwlec z czwartego piętra, dalej sobie poradzę. Uff… mam jeszcze 10 minut. Postanowiłam przez ten czas oszacować straty. I na 8 minut przed wyjściem odkryłam, że jestem idiotką. Torba moja miała jeszcze drugi zamek, po przeciwnej stronie, który bez problemu zamknąłby ją, no chyba, żeby również pękł. Trzy minuty spędziłam na rozważaniu, czy blondynką trzeba się urodzić, czy jest to cecha nabyta. Doszłam do wniosku, że jest to stan umysłu, z którego się nie wyrasta. Na przepakowanie się było już za późno. Aby nie dokonywać już więcej żadnych odkryć, dźwignęłam torbę, jęknęłam, pierdnęłam i wyszłam z mieszkania.

Nie pytajcie, jak zeszłam z tym obszernym bagażem na dół, bo zwyczajnie nie pamiętam. Było to okropne doświadczenie. Przy życiu trzymała mnie jedynie myśl, że idę w dół i już niedługo wsiądę w tramwaj. Ciesząc się jak jakaś głupia, po chwili już siedziałam na przystanku i konwersowałam szczebiotliwym głosem z jakąś miłą starszą panią o pogodzie. Tak upłynęło nam kilka minut oczekiwania na tramwaj nr 9. Byłam na przystanku na skrzyżowaniu ulic, już widziałam wyraźnie numer tramwaju, już wraz z tłumem ruszyliśmy, by ustawić się przy torach, gdy wtem… ta 9-tka na skrzyżowaniu nie podjechała na przystanek, tylko skręciła w ulicę równoległą. I poszła w pierdu…


Pomyślałam sobie „Jezu… (no tak naprawdę to nie pomyślałam „Jezu”, tylko „kurwa”) mam 40 minut do odjazdu autobusu, jak dostanę się na dworzec? Siłą bezwładności, wraz z osłupiałym tłumem, rzuciłam się na drugą stronę skrzyżowania. A może ta pieprzona dziewiątka na nas czeka na tamtym przystanku? Gdzie tam, ani jej widu, ani jej słychu. Co robić? Tłum się rozpierzchł. I ja próbowałam się rozpierzchnąć, ale spróbujcie się rozpierzchnąć dzierżąc w objęciach wielki i ciężki tobół! Stałam pod Ogrodem Botanicznym, na skrzyżowaniu Sienkiewicza i Wyszyńskiego i w głowie miałam jedną tylko myśl: każda minuta jest droga. 
Nie wiem, co ja sobie myślałam, że dojdę na piechotę do dworca z tym tobołem? No to chyba za dwa dni i na pewno nie będę żywa. 

W sytuacjach kryzysowych moje szare komórki udają się na spoczynek w najdalsze zakamarki umysłu, aby przypadkiem się nie spotkać. Nie wymyśliłam nic ponad to, że muszę dowlec się do jakiegoś większego przystanku i dojechać do dworca innym środkiem komunikacji. Jedyny znany mi większy przystanek znajduje się przy Hali Targowej. Jezus Mario, to 15 minut marszu bez bagażu!!! 

Mimo zbliżającej się godziny 11 przed południem, w pięknych okolicznościach przyrody, gdzie prażące słońce nadawało ton, w grubym swetrze, zimowym płaszczu i powłóczystym szalu,  eleganckich spodniach od Marks and Spencer i kurwa, w trampkach na nogach (no bo przecież tylko do tramwaju schodzę!) zarzuciłam sobie na kark wielką podróżną torbę, przesunęłam na brzuch i chwyciwszy ją w obie ręce, ruszyłam przez Ostrów Tumski, na przełaj pod Halę Targową. 

Nie ma takich słów, którymi mogłabym wyrazić to, jak się wówczas czułam. Pod Katedrą dotarło do mnie, że daleko tak nie zajdę. Moje dwie szare komórki zaczęły się budzić z letargu, pomyślałam, że normalni ludzie wezwaliby taksówkę. Zaczęłam się rozglądać za taksówkami, ale oczywiście, jak potrzeba, żadnej nie było. Dzwonić nie chciałam, bo nie miałam numeru do korporacji i też nie wiadomo, ile bym czekała, aż podjedzie. W sytuacjach kryzysowych nauczyłam się liczyć tylko i wyłącznie na siebie. Wiedziałam, że nie mam szans, aby zdążyć na autobus, który odjeżdża za pół godziny, będę musiała czekać na autobus, który odjeżdża o 14.40. Co ja biedna pocznę przez te kilka godzin? Gdyby nie ten przeklęty tobół, poszłabym do mamy, a tak pozostaje mi jedynie usiąść przy dworcu na ławce, gdzie zaczepiać będą mnie pijaki, żebraki i Rumuny, a bezdomne psy będą sikać mi na nowe markowe trampki i szarpać nogawki. Tak użalając się nad sobą, klnąc na złośliwość losu dowlekłam się pod Halę Targową zdziwiona, że jestem żywa, choć taka trochę nie teges. Język stanął mi kołkiem, bo od wysiłku spociłam się i odwodniłam. Z tego też powodu nie zdoławszy grzecznie przeprosić, staranowałam z rozpędu staruszkę. I wtedy właśnie, w tej sekundzie, kiedy stopę postawiłam na przystanku, stał się cud większy, niżby chóry anielskie zstąpiły z nieba. Podjechała dziewiątka. Było pięć po 11-tej, a to oznacza, że w niezłym tempie pokonałam drogę od Ogrodu Botanicznego przez Ostrów Tumski. Resztkami sił wtarabaniłam się do wagonu, skasowałam bilet, sklęłam pod nosem jakiegoś gówniarza z białymi słuchawkami w uszach (Pokemon jeden cholerny!), który podsiadł mi miejsce siedzące, kucnęłam, przykryłam tobół obszernym płaszczem, bo nie byłam pewna, czy jego rozmiar kwalifikuje się na opłacenie dodatkowego biletu. Dopadłam miejsca siedzącego na następnym przystanku. W zwolnionym tempie chwyciłam torbę, wkopałam ją pod siedzenie i padłam. Byłam uratowana. Dojadę do domu na czas, nakarmię Chłopa łososiem, nie rozdziobią mnie kruki i wrony samotnej na Dworcu Głównym PKS.

Nie jestem pewna, czy wysiadka z tramwaju i tych kilkadziesiąt metrów, jakie dzieliły mnie od przystanku do stanowiska z autobusami nie było gorsze do przejścia, niż 15 minut świńskiego truchtu przez ćwierć miasta. W tramwaju adrenalina opadła, mięśnie się rozluźniły i poczułam, jak mnie wszystko boli przy każdym ruchu ręką, głową i przy głębszym oddechu. Nie tylko nie spóźniłam się na autobus, ale miałam jeszcze 14 minut do jego odjazdu. Kupiłam sobie wodę i zaczęłam dochodzić do siebie, choć ból mięśni utrzyma się jeszcze kilka dni. Trzy godziny później rzuciłam się w ramiona stęsknionego Chłopa. 
Znów znalazłam się w bezpiecznym i cichym Tuskulum.


poniedziałek, 10 marca 2014

Żal dupę ściska.

Gmina Olszyna reklamuje się hasłem „Urokliwy i wyjątkowy zakątek Polski”.  Jest to według mnie jakiś ponury żart. Prawda jest taka, że symbole dawnej świetności tej miejscowości powoli, ale systematycznie i planowo znikają z krajobrazu.



Pisałam jakiś czas temu o zagrożonych wyburzeniem resztkach majątku, które bez problemu można byłoby wyremontować. Żal ścisnął mi serce i nie tylko serce, kiedy spojrzałam na archiwalne, zrobione przed dwoma laty fotografie stajni (powyższe zdjęcia). Tego typu obiekty powinny być chronione przez konserwatora. Niestety, zamiast ochrony, skazuje się je na zniszczenie. Po tym obiekcie nie został już kamień na kamieniu. Jakieś dwa tygodnie po naszej wizycie, przyjechał spych i zniwelował teren. Przez półtora roku nic się nie działo, aż tu nagle wyrosła buda będąca częścią przetwórni lokalnego producenta mięsa. Nie mam nic przeciwko temu producentowi, ponieważ bardzo sobie chwalę jego wyroby, niemniej jednak widok budy na miejscu historycznego i pełnego uroku majątku, źle działa na moje poczucie estetyki.


Po zniszczeniu majątku, włodarze gminy zabrali się za systematyczne wyburzanie wspaniałego zabytku techniki, jakim była słynna na cały świat fabryka mebli Roberta Ruscheweyha. Budynki fabryki były w bardzo dobrym stanie, decyzja o ich dewastacji jest dla mnie kompletnie niezrozumiała. Krążyły wieści, że burmistrz chce sobie w tym miejscu wybudować rynek. Olszyna jest miastem zaledwie od kilku lat. Była to zawsze duża, bogata, przemysłowa wioska i nigdy nie było w niej żadnego rynku. W każdym razie wyburzenia trwają, z każdym miesiącem fabryki ubywa, a był to niegdyś symbol i duma tej wsi. Z reguły w dzisiejszych czasach tego typu zabytki i lokalną historię wykorzystuje się do reklamowania miejscowości. W Olszynie te pamiątki się niszczy. Pozostają po nich tylko fotografie. Zainteresowanych zapraszam na wirtualny spacer po fabryce mebli w Olszynie i zapoznanie się z historią tego kiedyś ciekawego miejsca. Niestety, nie można tego powiedzieć o dzisiejszej Olszynie.


A tak wygląda to dziś:







Zwróćcie uwagę na kuriozum, jakim jest plac zabaw. Jest tam tablica z napisem, że plac zostanie oddany do użytku na wiosnę. Póki co, bytują tam żule.

Jeszcze za moich czasów, a mieszkam tu zaledwie 12 lat, 
fabryka działała, a bydynki były w świetnym stanie.

Pewnego pięknego dnia, podczas poszukiwania jakichś rzeczy w obszernej stodole, Chłop doznał oświecenia. Przybiegł z rozwianymi szatami, błyskiem w oku i rzekł takie oto słowa:
-My mamy w stodole stół z fabryki Ruscheweyha.
-No jak to? Przecież nie kupowaliśmy żadnych mebli w Olszynie? Został po poprzednich właścicielach?
-Przyjechał z nami z Wrocławia.


Osłupiałam. Wydało mi się to dosyć pokrętne. Stół, niewątpliwie w stanie opłakanym, skoro znalazł się w stodole, a nie w domu, powrócił był na ojczyzny łono? Otóż tak. "Zdobyty na Niemcach" we Wrocławiu stół, stał tam sobie do roku 2001 w jadalni i stopniowo podupadał na kondycji. Zabrany w pośpiechu do Zapusty (nowy nabywca dał nam na wyprowadzkę 2 tygodnie!), będąc w stanie mało reprezentacyjnym, został zrzucony bez sentymentu do stodoły, jako stary strupel, którego jeszcze żal wyrzucić, ale w sumie to nie warto się nad nim pochylać. Ot, stół jak stół, jakich wiele na allegro. 
Kiedy Chłop przeglądając stare katalogi fabryki Ruscheweyha odkrył, że to dzieło z tej fabryki, stół przeszedł proces rehabilitacji. Rehabilitacja polegała na tym, że przez kilka lat kiwaliśmy się nad tym meblem przy każdej wizycie w stodole i obiecywaliśmy mu renowację. No, wiecie, rozumiecie jakoś się nie składało.
Aż w końcu przyszedł ten moment, że dokonując wizualizacji przyszłego umeblowania jednego z dworskich saloników, ujrzałam oczyma wyobraźni na środku pokoju ów stół. Rehabilitacja się dokonała, czas na renowację i rewitalizację porzuconego, jak cała fabryka Rucheweyha, stołu. Słowo się rzekło, Chłop został zagoniony do roboty. Początkowo jęczał i popiskiwał, że bez stolarza się tu nie obejdzie, że nie da rady, że zżarty, że brzydki. Jak już sobie pojęczał, to okazało się, że doskonale sami damy sobie radę. Zajęłam się czyszczeniem, retuszowaniem kolorów oraz woskowaniem, a Chłop naprawą, czyli szpachlowaniem, docinaniem brakujących elementów i klejeniem.





Po lewej: kula od nogi po poklejeniu i szpachlowaniu, 
po prawej: kula po retuszu, olejowaniu i woskowaniu. Taki będzie efekt końcowy.

Stół jest wielki i zapomniałam wcześniej dodać, że dębowy. Przy złożonych blatach może zasiąść przy nim swobodnie 6 osób (140 cmx100). Rozłożony mieści już osób 16 (400 cm x 100 cm). Mechanizm rozkładający to prawdziwe cacko. Pieścimy nasz stół już od tygodnia, ale jeszcze sporo roboty przed nami. Ta praca oraz wiosenne porządki są przyczyną mojej małej ostatnio aktywności w sieci.