Nasz przewodnik- Sławek fot. A. Mateusiak |
Sławek- dobry duch naszej wycieczki, który starał się, aby
każdy jej uczestnik był zadowolony i dopieszczony, miał tego dnia dla mnie
jednak wielką niespodziankę. „Pojedziemy do Frejus- tam na pewno ci się
spodoba, a masyw Esterel może uda się zdobyć następnym razem”. No właśnie,
następnym razem…
Jestem winna kilka słów wyjaśnienia, jak w ogóle znalazłam
się w gronie, w którym wyruszyłam do Prowansji. Wycieczka
ta to cykliczna, inicjatywa, do której dostęp mają jedynie „krewni i
znajomi królika”. W tym miejscu muszę serdecznie podziękować Karolinie,
dzierżącej dzielnie funkcję tłumacza, za protekcję oraz oczywiście Sławkowi
Stankiewiczowi, który przyjął mnie do zacnego grona „znajomych królika” i
zaproponował miejsce na przyszły rok. Jeśli los mi na to pozwoli, na pewno z
propozycji skorzystam.
Jak już wspominam o tym naszym dobrym duchu opiekuńczym -Sławku,
to pragnę Wam gorąco polecić jego osobę, jako przewodnika sudeckiego oraz
organizatora spacerów i szkoleniowca zaangażowanego w promowanie rakiet
śnieżnych. Jeśli kolejne zimy będą dla nas równie surowe, nie pozostanie nam
nic innego, jak wskoczyć na pół roku w rakiety i w ten właśnie sposób radzić
sobie z „ociepleniem” klimatu :-) Wszystkie informacje oraz kontakt do Sławka znajdziecie na stronie http://www.rakietysudety.pl/
Tymczasem znalazłam się we Frejus, starożytnym, założonym w
49 roku p.n.e przez Juliusza Cezara porcie o nazwie Forum Julii (plac
Juliusza). Ten fakt skutkuje tym, że gdzie się nie kopnie, tam natrafia się na
pozostałości po antyku.
Wykopaliska- może ktoś dojrzy, ale tam była prawdziwa mozaika
Jest to miejsce, w którym znajdują się resztki dwóch
teatrów i szczątki akweduktu. Podczas kiedy istnienie tak starych ruin w ich
naturalnej postaci wydało mi się naturalne, zasmucił mnie i zbulwersował widok
„naprawiania” przy pomocy betonu amfiteatru z II wieku. Staram się nie oceniać
decyzji konserwatorskich, nie będąc zanurzoną w miejscowych realiach, ale dla
mnie osobiście jest to profanacja. Mówię to z pozycji osoby, która mieszka w
kraju o znikomej liczbie zabytków (w porównaniu z innymi krajami), dla której
samo znalezienie się w pobliżu obiektu starszego niż X wieczny powoduje drżenie
rąk i nóg z emocji. Być może w miejscu, gdzie antyk obecny jest na każdym
kroku, można sobie pozwolić na tego typu praktyki, nie wiem.
Frejus to miejsce urodzenia konsula Agricoli.
Pomyślałam sobie, że Francuzi chyba go bardzo lubią,
bo sprawił niezły łomot Brytyjczykom :-)
Prowansja to kraj, w którym nie tylko masowo występuje
antyk, ale i… polscy księża katoliccy. Wydaje się, że stanowią oni nasz masowy
produkt eksportowy, jak polscy hydraulicy i są znakomitym środkiem zaradczym
wobec zmniejszającej się liczby powołań w pozostałej części Europy. Nie trzeba było wiele czasu, aby wpaść na jednego
z nich, w dodatku dzierżącego funkcję proboszcza katedry we Frejus.
Zadziwiający jest też dla mnie fakt, że poza Polską, księża ci są jacyś tacy
pokorniejsi, bliżsi ludziom i serdeczniejsi. Kiedy dochodziliśmy do katedry
kończyła się właśnie uroczysta, z racji niedzieli palmowej, msza. Byliśmy
zadziwieni, że ksiądz podszedł do drzwi i żegnał osobiście każdego wiernego.
Trwało to wieki, ponieważ katedra jest spora, a kościół był wypełniony ludźmi
po brzegi. Jakoś mi to nie pasowało do jęczenia, które słyszę w polskich mediach,
że na zachodzie następuje masowa laicyzacja społeczeństwa. Skąd zatem całe
chyba Frejus znalazło się w ten zimny deszczowy dzień w równie zimnych starych
murach katedry, zamiast sączyć prowansalskie wino przed kominkiem?
Jeszcze bardziej byliśmy zadziwieni orientując się, że
ksiądz jest Polakiem. W małym baptysterium z czasów Merowingów (V wiek)
wysłuchaliśmy dosyć długiego kazania na temat wyższości inicjacji
chrześcijańskiej nad wszystkimi innymi (dla mnie bzdura) oraz nieco mądrzejszych
słów dotyczących obowiązków i powinności, jakie nakłada na kapłana „biała
sukienka”. Wyobraźcie sobie też taki obrazek. Wczoraj przyjechaliście z mroźnej
Polski (tamtej nocy było-18 stopni w Szklarskiej Porębie) niby w ciepłe strony.
Na zewnątrz plus 9 stopni i z nieba lecą strugi deszczu. Stoicie we wnętrzu
zimnych murów baptysterium i czujecie, że jest nie więcej niż 5 stopni
Celsjusza. Kapłan poświęca kilka minut, podczas gdy szczękacie z zimna zębami,
na to, aby przekonać Was, że upały w Prowansji są koszmarem i bardzo szybko się
nudzą. Cóż… jakoś nie zostaliśmy przekonani.
katedra we Frejus
dziedziniec- XIV wiek
miejsce chrzszczenia- baptysterium- V wiek
kopuła nad baptysterium
Mimo zimna i deszczu zostaliśmy tego dnia rozgrzani,
przynajmniej wewnętrznie i nie mówię tu o wieczorach z prowansalskim winem. Wisienką
na torcie, jakim było dla mnie obcowanie z antykiem okazał się niezwykły
spektakl, którego byliśmy mimowolnymi świadkami.
We Frejus przebywa grupa Polinezyjczyków z francuskich
kolonii. Stanowią oni jedną z bardziej prężnych grup religijnych związanych z
katedrą. Naprawdę poruszyło mnie to, że pozwala się im wyrażać religijność poprzez dostosowanie
własnych plemiennych obrzędów do chrześcijańskich misteriów. Nie było nam dane
obejrzeć prawdziwego spektaklu w niedzielę świąteczna, gdyż tę spędzaliśmy już
w domu, ale mogliśmy przyjrzeć się próbie, kiedy przy pięknym i bardzo głośnym
śpiewie, chłopcy mający nieść dary, ruszyli przez kościół w dziwnym,
egzotycznym dla nas tańcu rytualnym. Ich ruchy tak niesamowicie współgrały ze
śpiewaną i specyficznie akcentowaną przy dźwiękach gitary pieśnią, że wszystkie
dziewczyny miały ciary na ciele i patrzyły jak urzeczone w to, co dzieje się
obok.
Jest w nas, ludziach niby już cywilizowanych, coś
pierwotnego, co ożywa i budzi tęsknotę, kiedy słyszymy dźwięki i patrzymy na
ruchy, jakie wykonywali nasi dalecy przodkowie. Ja nie wstydzę się tych
atawizmów, świadomie daję się porwać tym emocjom, które być może ktoś uznałby
za niestosowne w kościele. W każdym razie pierwotny zaśpiew, tańce i plemienne
tatuaże były dla nas promieniem słońca w ten zimny deszczowy dzień i nie dały
się zapomnieć do samego końca pobytu.
Kilka fotek z wnętrza katedry:
Hm... ta rzeźba też mi wygląda na bardzo leciwą :-)
Prawdziwe gotyckie dzieło wisi sobie tutaj jakby nigdy nic.
U nas już dawno zostałoby "zabezpieczone" przez jakieś muzeum :-)
Następnego poranka obudziło nas słońce. Wskoczyliśmy w
letnie ciuchy, pobiegliśmy jak wariaci na plażę, gdzie rozkoszowaliśmy się
prawdziwą wiosną. Zamoczyłam nawet stopy, ale woda jeszcze była lodowata. Ten
dzień można było porównać do majowego słonecznego poranka w Polsce. W południe
znaleźliśmy się w Grimaud- 5 kilometrów od Portu Grimaud. Ten zauroczył mnie
swoim klimatem- wąskimi uliczkami, cudną architekturą, bajecznymi widokami,
kwitnącym i pachnącym rozmarynem.
Zamek w Grimaud nieco zlekceważyłam twierdząc, że takie same
ruiny mam u siebie na wsi (Rajsko :)
Droga, którą przebyliśmy piechotą z Grimaud do campingu
uświadomiła mi, dlaczego tak wielu artystów rozmaitych dziedzin mieszkało lub
szukało natchnienia w Prowansji. W takich krajobrazach wydaje się łatwiej
tworzyć dzieła na miarę światową.
Siedząc wieczorem na plaży stwierdziłam, że przeżyłam
kolejny piękny dzień...
fot. Andrzej Mateusiak
W następnej części pokażę Wam znów piękne krajobrazy, okraszone szczyptą grozy, w Wąwiozie Verdon oraz relacja z Monte Carlo :-)
po zdjęciach już widać, że wyprawa była udana. Dziękuję Ci za tą wycieczkę:) pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDziękuję również za wizytę i cieszę się, że mogłam podzielić się wrażeniami :-)
UsuńI ja chciałbym podziękować za tak wspaniałą wycieczkę.
OdpowiedzUsuńBardzo chętnie pospacerowałabym po uliczkach Grimaud :)
Pozdrawiam
:-)
UsuńOjej, ale uczta dla oka :)
OdpowiedzUsuńA tam na miejscu uczta i dla oka i dla duszy :-)
UsuńTeż mam tak, jak Ty - największe wrażenie robią na mnie te bardzo stare zabytki, jakich nie mamy w Polsce. Najstarszym romańskim kościołem, jaki widziałam we Francji był taki z VII wieku - czy ktokolwiek wie, co wtedy działo się na naszych słowiańskich ziemiach? Tylko legendy mówią o tych czasach... A tu patrzysz na baptysterium z czasu Merowingów. Cud po prostu, ja w takich miejscach czuję dreszcze i powiew historii...
OdpowiedzUsuńCzekam na dalsze relacje:-)))
W VII wieku Słowianie właśnie zasiedlali tereny należące dziś do Polski, migrując ze wschodu. Weszli na teren od kilkuset lat wyludniony, w osadniczą pustkę, jaka pozostała po mieszance plemion germańskich i celtyckich. Nie wiadomo, co się stało, że teren zostal porzucony. Brak walk, śladów po epidemii. Nie ma nic. Jakby się pewnego dnia spakowali i sobie poszli. W VII wieku największe osiągnięcia Słowian, to kiepskiej jakości garnki ceramiczne. Oj, uwaga, bo wchodzę na swojego "konika" i się mogę zagalopować :-)
UsuńW IV wieku, kiedy we Frejus zakładano biskupstwo, na polskich terenach nie było absolutnie nic (przynajmniej brak śladów po czymkolwiek i kimkolwiek). Legendy o tamtych czasach powstały w późnym średniowieczu, zatem aby poznać pradzieje, lepiej sięgnąć do badań archeo :-)
Naprawdę można popaść w kompleksy narodowe oglądając taką liczbę naprawdę starych świadectw minionej epoki.
Poruszyłaś tyle wątków, że trudno odnieść się do wszystkich - wspaniała relacja, czuję się, jakbym tam spacerowała razem z Tobą:)
OdpowiedzUsuńChyba najbardziej mi bliskie są widoki. Uwielbiam takie obrazki, sprawiają, że jestem zwyczajnie szczęśliwa, bo dobrze się w takich miejscach czuję.
Uliczki, miejsca z klimacikiem - to kolejny raj, balsam dla oka i duszy. Pstrykam wtedy fotki, wracam wielokrotnie, ciągle odkrywając coś wspaniałego. My Polacy, chyba rzeczywiście odczuwamy niedosyt reliktów przeszłości i dlatego budzą w nas taki zachwyt, ale też respekt, szacunek, pokorę.
Jeśli chodzi o kościół, to miałby pewnie wiele więcej zwolenników, gdyby był żywy, otwarty, a przede wszystkim radosny, ze śpiewem, uśmiechem, swobodą. Niestety w Polsce człowiek przekraczając mury świątyni staje się poważny, zaczyna szeptać, boi się ruszyć, wchodzi w sztywne ramy. Już małe dzieci co chwilę się ucisza, co więcej, ksiądz potrafi przerwać i z wysokości swego stołka powiedzieć "proszę uciszyć..." lub wymownie przerywa.
Jednakże same katedry zachwycają i u nas, takie dziedzińce też spotykamy.
Południowcom zazdroszczę kamiennych budowli. Zachwycają mnie. Mają swoje uzasadnienie praktyczne w tamtym klimacie. A mnie zachwycają. Tak wspaniale wpasowują się w te cudne krajobrazy. A już kamienny dom z niebieskimi okiennicami. przycupnięty gdzieś na pagórku, wśród kwiatów i drzew chwyta mnie za serce.
Dzięki za relację, u Ciebie jak zawsze można coś ciekawego poczytać, co nie o wszystkich blogach można powiedzieć. Gratuluję i czekam na dalsze opowieści:)Szczególnie ta groza mnie zaintrygowała! Czyżbyś mafię spotkała? ha ha ha
Ja akurat nie robię w gacie na słowo "mafia", zatem strzał nie trafiony :-) Uprzedzając fakty- mam koszmarny lęk wysokości i zero zaufania do osób, które biorą moje życie w swoje ręce zamykając mnie w blaszanej puszce. To, co przeżyłam jadąc wąskimi serpentynkami ogromnym autokarem po krawędzi Wąwozu Verdon, nie da się opisać. Myślę, że tak samo, albo gorzej czułabym się w samolocie. Dlatego nie planuję tego typu podróży.
UsuńKamienne budowle dają ożywczy chłód w ciepłym klimacie, choć wciąż muszę wierzyć jedynie na słowo, że w Prowansji jest gorąco :-)
Marzy nam się taka włóczęga, ale jesienią, kiedy miną upały; nie znam się na wykopaliskach, ale stare budowle - to i owszem, i te górki, i wąwozy, i malutkie miasteczka; czytam, podziwiam, i notuję; pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńSugeruję październik, bo we wrześniu jeszcze może być skwar. Cieszę się, że moja relacja może się przydać. Na zdjęciach (a mam kiepski aparat z marketu za 200 zł) wygląda to pięknie, to można sobie wyobrazić, jak jest w rzeczywistości :-)
UsuńCały czas podziwiam Twoje piękne fotki. Nawet takim aparatem, jak widać, można się wykazać.
UsuńWstawiłaś (i bardzo dobrze) ich tyle, że aż się dziwię, iż czerwone napisy się nie pojawiły:)
Postrzegam to w kategorii cudów :-) Tyle razy bowiem w Prowansji mówiłam i krzyczałam: "O mój boże!", że oczekuję wręcz od losu zjawisk nadprzyrodzonych :-D
Usuń