To, co działo się w Polsce z pogodą podczas Świąt
Wielkanocnych, zaczęło się dla mnie w czwartek, kiedy wędrowaliśmy w deszczu po
uliczkach Saint Tropez. W piątek od rana, w dzień naszego odjazdu, w Prowansji zaświeciło słońce. Front
przesunął się na północ. Dogoniliśmy go we Włoszech. Nigdy nie widziałam
takiego zjawiska- na początku myśleliśmy, że jesteśmy świadkami wielkiego
pożaru. Wokół nas dymiły się chmury. Dopiero, kiedy kilka kilometrów dalej
zaczął padać deszcz, zrozumiałam, że to front.
To dziwne. Na Pogórzu Izerskim,
kiedy chmury nisko wiszą i wraz z naszą chatką znajdujemy się w ich wnętrzu, po
prostu toniemy we mgle. Powietrze jest lepkie, ale stabilne. Tutaj chmury były
dynamiczne i naprawdę wyglądało to jak dym z płonących gór.
Tydzień wcześniej…
Moje pierwsze spotkanie z Alpami było banalne, żeby nie rzec-
kiczowate. Z reguły nie śpię w środkach lokomocji, ale ostatni tydzień przed
wyjazdem był dla mnie bardzo ciężki psychicznie. Nieprzespane noce i niepokój
towarzyszył mi tak długo, że w końcu organizm sam upomniał się o spokój. Troski
zostały w kraju, a sen dopadł mnie gdzieś w Austrii. Wierzcie lub nie, ale
przez sen usłyszałam jakiś stary hit italo disco. Domyśliłam się,
że to już Włochy. Tak bardzo nie chciało mi się otwierać oczu. Kuksaniec w bok
od Krysi spowodował, że otwarłam jedno oko, jednak nie widząc wiele w mroku,
poza zarysem czegoś niezidentyfikowanego za szybą, mruknęłam, że jeszcze
chwilkę muszę sobie podrzemać.
Oprzytomniałam, kiedy dzień już na dobre zagościł na
świecie. Zbudziło mnie słońce- też rzecz banalna, jednak dla nas miało to inny
wymiar. Zostawiliśmy za sobą w kraju mrozy i zimę, która została sklasyfikowana,
jako ta, gdzie słonecznych dni było najmniej. Nie wiem, czy to brak słońca, czy
rychła perspektywa oderwania się od rzeczywistości spowodowały, że podczas
ostatnich dni przed wyjazdem czułam, że stracę zmysły, jeśli natychmiast nie
zmienię otoczenia i nie łyknę nieco słońca.
Zatem nic dziwnego, że tak oczywista rzecz, jak błękitne
niebo gdzieś w okolicach Mediolanu, słońce nad horyzontem, Alpy o które
ocieraliśmy się jadąc przez Włochy, spowodowały zachwyt i niemal euforię.
Zrobiłam tylko jedno zdjęcie pierwszego widoku na Alpy
przez szybę, bo była brudna :-)
W miarę, jak posuwaliśmy się w dół Europy, temperatura
rosła. Rozdzwoniły się telefony. Towarzysze podróży napawali się informacjami
od swoich rodzin i znajomych w kraju. Największe zachwyty budziły wiadomości,
że w Jeleniej Górze czy w Szklarskiej Porębie było w nocy minus 18 stopni. Nasz
autobus miał zewnętrzny termometr. Patrzyliśmy, jak w miarę upływu drogi na
wyświetlaczu rośnie temperatura… +10… +15… +18 stopni.
Nasza pycha i radość została srodze ukarana. Dwie godziny
przed końcem podróży niebo zachmurzyło się. Im bliżej Lazurowego Wybrzeża, tym pogoda
psuła się bardziej, a termometr znów wskazał +10 stopni. Wkrótce zaczął padać
deszcz, a nam miny zrzedły. Tak bardzo pragnęliśmy słońca.
Port Grimaud- nasze docelowe miejsce, to uroczy mały kurort,
który powstał w latach 60-tych XX wieku. Co dziwne i niespotykane- nie został
on skażony okropną architekturą modernistyczną, wspólną dla tamtych czasów, niezależnie
od ustroju. Założyciel miejscowości- Francois Spoerry, postarał się, aby
zabudowa nawiązywała do starych tradycji prowansalskiej architektury.
Tymczasem, w miasteczku obok- St.Maxime, jak nawet w samym centrum Monte Carlo
tuż przy porcie, można spotkać takie bloczki, jakby żywcem wyjęte z siermiężnej
komuny.
Bloczek w centrum Monte Carlo.
Kurde, jak u nas we Wrocławiu na Grabiszyńskiej! :-)
Port Grimaud to miejsce ekskluzywne, pełne prywatnych
zakątków, do których turystom wstęp jest zabroniony. Spędzają tu emerytury
bogacze i ludzie biznesu, którzy na pół roku wynoszą się z zimnych krajów. Mają
swoje jachty, rezydencje, prywatne fragmenty plaży. W każdym razie oczy cieszą
tradycyjne budynki, choć zbudowane całkiem niedawno oraz totalny dla nas szok-
kwitnące kwiaty i drzewa, zielona trawa.
opuncje na campingu
nie dotykałam ich, a mimo to wciąż wyciągałam z siebie jakieś kolce :-)
W grupie mamy zapalonych fanów flory, którzy chłoną każdy
szczegół, pochylają się nad każdym napotkanym storczykiem. Ja- jako jedna z
niewielu- jestem tu pierwszy raz. Nie wiem, czego się spodziewać. Wszystkie
krzaki, nawet laurowe, identyfikuję, jako róże, tylko zastanawiam się, czemu
nie mają one kolców? Pokazany palcem zostaje mi rozmaryn i kilka innych
krzaczków, których nie oczywiście nie zapamiętałam.
Kompleksy z powodu ignorancji florystycznej szybko
zrekompensowałam sobie na plaży na campingu. Pierwszym psem, jakiego spotkałam
okazał się 2 miesięczny rhodesian ridgeback. Właścicielka- Niemka oczywiście-
była w szoku, kiedy właściwie zidentyfikowałam rasę. Widocznie, podobnie jak w
Polsce, i w Niemczech te psy stanowią rzadkość.
Camping Prairies De La Mer to naprawdę urocze miejsce. Gdzie
mu się równać do naszego pojmowania miejsc zwanych campingami. Oczywiście, te najpiękniejsze,
wypasione chatki nad samym brzegiem morza są oblegane przez Niemców. Jest to
jednak tylko dekoracja (jaka miła) W środku mają identyczny standard, jak mobil
home, w którym mieszkałyśmy. Miałyśmy dwie sypialnie, salon z kuchnią, toaletę
i łazienkę. Dla gości, którzy przyjeżdżają z namiotami, na campingu znajdują
się niebanalne toalety i łazienki, które swobodnie mają naśladować rzymskie
łaźnie. Właśnie z takich szczegółów buduje się klimat miejsca. W łazienkach są
kwiaty, drzewa, dekoracje. A to przecież tylko zwykły camping!
myślałam, że to kaplica, a to kibelki :-)
to wciąż camping :-)
Mimo to zgodnie stwierdziliśmy, że nie chcielibyśmy się
znaleźć tutaj w sezonie turystycznym. Wyobrażam sobie ten skwar, kiedy domek
nagrzewa się niczym kontener, ten totalny ścisk 6 tysięcy osób które wyległy na
plażę, korki na prowansalskich ulicach prowadzących z kurortu do kurortu.
nocny widok na Saint Tropez
Tuż przed świętami jest jeszcze pusto. Na plaży panuje
spokój, prowadzone są prace porządkowe. Kiedy nie pada deszcz, temperatura jest
bardzo przyjemna. Kiedy jednak nie ma chmur, noce są jeszcze bardzo zimne.
Domek ma ogrzewanie, ale ja jestem bardzo ciepłolubna. W kółko podkręcam piecyk,
wskakuję w ciepłe dresy, zakładam grube mięciutki skarpety, zawijam się w
śpiwór, zarzucam na siebie koc. I tak nad ranem budzi mnie ziąb.
Do Polski przyjechałam przeziębiona. Na szczęście dopadło
mnie ostatniego dnia, tuż przed samym wyjazdem. Powolutku już z tego wychodzę,
czuję się lepiej. Jeszcze nie ogarnęłam się po przyjeździe, a już jutro muszę
jechać do Wrocławia na uczelnię.
W następnej relacji, po weekendzie:
-oprowadzę Was po słonecznych miejscach (ale trochę deszczu też będzie)
-poznacie dobrego ducha naszej wycieczki- organizatora i
przewodnika Sławka :-)
-dowiecie się, dlaczego nawet w deszczowe dni warto wyjść z
domu.
-dowiecie się, jakim wydarzeniem żyła przez cały pobyt nasza
wycieczka i jaki ma to związek z egzotyczną Polinezją :-)
Pamiętam szok, jakiego doznałam, gdy zobaczyłam po raz pierwszy campingi, czy pola namiotowe właśnie we Francji wiele lat temu. Na naszych polach królowały klepiska, łazienki to była kombinacja metalowych płyt, w środku boksy, drewniane kraty pod prysznicem i najczęściej zimna woda. O brudzie, smrodzie i wysypujących się koszach na śmieci nie wspominam. A tam prawdziwe łazienki, ciepełko, piękne kafelki, czyściutko, pachnąco. Gdy zobaczyłam miejsce dla matki z dzieckiem zdębiałam. Do tego kuchnia, doprowadzony prąd do każdego miejsca namiotowego. Tam pięknie utrzymane tereny, miejsca zabaw dla dzieci, detale, dekoracje, u nas skrawki trawy i jedna zardzewiała huśtawka.
OdpowiedzUsuńI to jest właśnie to, co różni nas chyba do dnia dzisiejszego. Nie jeżdżę na pola namiotowe, czy campingi w Polsce, ale gdy mijam te w Trójmieście, czy w drodze na Hel, to słów brakuje.
Alpy są imponujące, ale na mnie największe wrażenie zrobiły Pireneje. Serpentyny na tamtejszych drogach wywróciły mój żołądek do góry nogami, ale widok Andory położonej w dole przedni.
Przyznaj, że dla nas, ludków spod brzóz i sosen, opuncje i palmy robią wrażenie:) I tak jest za każdym razem. Rzeczywiście miejsca takie jak to w sezonie są pełne gwaru i życia. Niektórzy to lubią, kochają codzienne leżenie na plaży i wieczory w knajpkach.
Czekam na dalsze wieści, wszystko jedno od której relacji zaczniesz:)
Zdrówka:)
Przewracanie żołądka i widoki też przeżyłam-opowiem :-)
OdpowiedzUsuńMasz rację, palmy i opuncje robią wrażenie. Sosen w Prowansji jest cała masa- zwie się je, dla zmyły i stworzenia egzotycznego klimatu- piniami :-)
Alpy jak się jedzie przez Włochy są dziwne- wyrastają jak jakieś kupki z równin. Wcale nie mają przedgórza.
Tak, to prawda z tymi Alpami, trafnie to ujęłaś. Ja wiem że pinie w tym klimacie są popularne. Ale dla nas palma pozostanie palmą, egzotyką, symbolem ciepełka, innego klimatu. Nawet w centralnym punkcie Warszawki palma stanęła ha ha ha:)
UsuńTak sobie poczytałam o tych skarpetkach i ciepłym ubranku. Rozumiem Cię doskonale. Zaraz katarzę i gardło odmawia posłuszeństwa.
Ta palma w Warszawie rozkłada mnie zawsze na łopatki :-)
UsuńFrancja jest piękna, jeżeli zwiedza się ją od strony wiejskiej, a nie największe miasta jak Paryż, czy Marsylia, które wyglądają jak wysypisko śmieci. Ludzie na wsi i w małych miastach, to też zupełnie co innego, niż populacja metropolii.
OdpowiedzUsuńKiedyś szedłem plażą koło Cannes o 4 rano, było ciemno i nie zauważyłem tabliczek "private". zaraz podbiegło do mnie dwóch grabów jeden z bronią w kaburze, drugi z automatem na pasku. Szli koło mnie aż przeszedłem całą plażę i opuściłem teren, który pilnowali. Żadnego krzyczenia, grożenia, zwracania uwagi, wzywania policji etc., po prostu poczekali aż sobie odejdę. :)
Zgadzam się z tym, że aby złapać klimat kraju, trzeba poznać go od strony prowincji. Miasta z reguły są do siebie podobne w całej Europie, jak widać choćby po architekturze :-) No dobrze, troszkę wyjętej z kontekstu, bo ten bloczek w Monaco w szerszym ujęciu inaczej się prezentuje niż wrocławska Grabiszyńska :-)
UsuńJednak Paryż wspominam z uczuciem tęsknoty.
No proszę, jaka kultura :-) Pewnie są przyzwyczajeni i tolerancyjni. Ja takich przygód nie miałam, ale przechodziłam przez ruchliwe ulice w niedozwolonym miejscu. Wystarczy że pieszy postawi stopę na jezdni, nawet w jakimś absurdalnym miejscu, natychmiast wszystkie auta się zatrzymują (włącznie z policją) i uprzejmie czekają, aż zagubiony piechur bezpiecznie przejdzie przez jezdnię. Czy można sobie wyobrazić to w Polsce? Dla mnie to był szok kulturowy :-)
Oni żyją z turystów i szanują turystów.
Ładnie tam. Fajne zdjęcia.
OdpowiedzUsuńZazdroszczę trochę pobytu :).
Dzięki za odwiedziny i miłe słowo :-)
UsuńTe palmy i opuncje najfajniejsze... Tamtejsze pola namiotowe imponujące, trochę jednak inny świat i inna kultura. Kuruj się z przeziębienia, ponoć wiosna idzie!!!
OdpowiedzUsuńUściski
Oj z tą kuracją i z tą wiosną to przesadzone informacje. U nas zimno, mimo słońca, a i z Wrocławia przyjechałam na nowo podziębiona :-(
UsuńNie mam chwili spokoju, żeby się wyleżeć, to ślimaczy się ta choroba.
Z wielką przyjemnością odbyłam te podróż dzięki Twojej relacji:) dzięki serdeczne - uwielbiam podróże
OdpowiedzUsuńCała przyjemność po mojej stronie :-) Dziękuję za odwiedziny :-)
Usuń