O mnie

Moje zdjęcie
Kobieta wciąż zadziwiona otaczającym ją światem. Z wykształcenia archeolog, z wyboru Wolny Człowiek i Kustosz we własnym Muzeum. Z urodzenia Wrocławianka, z wyboru mieszkanka małej wsi. Na pytania miejskich kolegów: "co ty robisz do licha na tej wsi"??? odpowiada: "żyję!!!". Zawsze niepokorna i pozostanie taką do śmierci. Wyznaje w życiu maksymę: "Ludzie posłuszni żyją, aby spełniać oczekiwania innych. Nieposłuszni realizują swoje marzenia". Kobieta owa ma wciąż wiele pomysłów, które uparcie realizuje na powyższej zasadzie. Posiadaczka 2 psów i 1 Chłopa. Chce się dzielić z ludźmi swoim kawałkiem życia prowadząc Gospodarstwo Agroturystyczne, Muzeum Dwór Feillów oraz Hodowlę Psów Rasy Golden Retriever.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Jak Chłop z dziadami o maszynę walczył.


Miałam sobie kupić maszynę do szycia w maju na urodziny, ale wiecie, jak to jest.
-Kup sobie teraz- namawiał mnie Chłop.
-Ale ja teraz mam inne rzeczy na głowie.
-Niech już będzie, przyda się.
-Ale jeszcze nie zdecydowałam, jaka to ma być maszyna.

W międzyczasie zerkałam na fora, gdzie zdolni ludzie płci obojga podpowiadali i testowali różne maszyny. Uparcie wychodziło na to, że dla zupełnie początkującego najlepiej pod względem ceny, jakości i możliwości, w swojej kategorii oczywiście, wypada maszyna z Lidla, niejaki Silver Crest. Nieco się zmarszczyłam, że maszyna z Lidla wypada w ocenie lepiej niż taki Łucznik, na którego się zasadzałam. Szybko też fachowcy wyprowadzili mnie z błędu, co do jakości obecnych Łuczników i kraju, gdzie się je produkuje pod tą marką.

Kiedy w sobotę przypadkiem usłyszałam, że od poniedziałku w Lidlu dostępne będą Silver Cresty pomyślałam, że może warto sobie zrobić urodziny w lutym, a nie w maju i zaczęłam się głośno zastanawiać. Przejrzałam blogi, fora i okazało się, że wcale nie jest łatwo tę maszynę zdobyć. Sceny, jakie opisywano, przenosiły mnie żywcem w czasy PRL-u, kiedy od 4 rano stał pod sklepem ogonek wygłodniałego kiełbasy narodu.

Nie wierzę w to- pomyślałam sobie jednocześnie dzieląc się z Chłopem swoimi rozterkami i odkryciami.
-A ja wierzę- powiedział Chłop.- Kto przychodzi o 8.00 rano w dzień roboczy i czyha na promocję? Same stare dziady, które tęsknią za komuną ze wszystkimi jej aspektami.
-To co robimy, kupujemy?
-Ja bym kupił.
-Ale jeśli to się wiąże z bitwą z dziadami?
-A co, ja z dziadem starym i kulawym nie dam sobie rady???
-No nie wiem, ja się uważam za człowieka cywilizowanego. Możemy spokojnie podjechać w poniedziałek po południu i zobaczyć, czy są.
-Nie będzie. Przecież Lidl w Gryfowie to prowincjonalny punkt. Ile tu mogą rzucić tych maszyn? Może dwie – trzy sztuki. Cena jest atrakcyjna, ludzie rozdrapią, zobaczysz.
-Ostatnio czytałam o metodach manipulacji przez kierownictwo marketów. Piszą, że mają towar do wyczerpania zapasów, ponieważ chcą wymusić na człowieku poczucie, że nabywa coś wyjątkowego. To takie bezpośrednie nawiązanie do mentalności z dawnych lat, którą społeczeństwo nadal pielęgnuje. Coś o co trzeba walczyć, lub czego jest zbyt mało, nagle staje się dobrem, które należy posiadać nawet, jak nie jest potrzebne.

Chłop popatrzył na mnie z politowaniem.
-Gwarantuję ci, że dziady nie czytały tego opracowania i rzucą się na maszyny właśnie dlatego, że są tanie, a nie że są im potrzebne.

Pomyślałam, że coś mi nie gra. Owszem, maszyna nie jest droga, ale to jednak jest ponad 300 zł. Tutaj, na prowincji, to poważna część domowego miesięcznego budżetu.

-Dobrze. Prewencyjnie podjedziesz rano tuż przed otwarciem sklepu. Trudno, najwyżej ekspedientki wezmą cię za idiotę, który pomylił sobie epoki.
-A ty?
-A ja zrobię śniadanie, bo nie mam nerwów do takich akcji, jeżeli rzeczywiście dojdzie do scen.

Poniedziałek 8.15. Chłop wjeżdża na podwórko. Przez okno w aucie widzę, że na siedzeniu stoi karton. Znaczy- mam maszynę. Widzę, że Chłop jest lekko oszołomiony i nieco wymięty.
-Uszyjesz mi za to plandekę do Syfa-mówi zmęczonym głosem.
-I jak było? Spokojnie, prawda?-dopytuję się słodko.
-CO, SPOKOJNIE!!!???- oburza się Chłop i stawia pudło na biurku.



Opowieść Chłopa:
Wyjątkowo szybko udało mi się dojechać do sklepu i byłem tam o 7.45. Już stał kilkuosobowy tłumek. Do ósmej zgromadziło się już kilkanaście osób. Tak jak przypuszczałem, prawie same dziady. Tłum szeptał konspiracyjnie, co dało mi do zrozumienia, że każdy wie, że towaru nie dla wszystkich starczy. Być może nie wszyscy przyjechali po maszyny, może były jeszcze jakieś inne atrakcyjne promocje. Nadstawiłem ucha:
-A za czym pani stoi, sąsiadko?- odezwała się jedna z bab
-A pani za czym?- odpowiedziała jej pytaniem nieufna sąsiadka. Bo przecież może znajoma to konkurencja do towaru?
-Za maszyną- cicho szepnęła baba.
-Ale przecież pani już ma maszynę! Co, niedobra jest?
-Ale to jest bardzo dobra niemiecka maszyna i w metalowej obudowie.
To się baba zdziwi, jak otworzy pudło, o ile zdołała się do niego dopchać.

Sklep otwarty. Tłum dziadów dosłownie rzuca się naprzód. Scena, jak z dawnych kronik filmowych. Dziadki zaklinowały się już na samym wstępie. Sapiąc i stękając, przepchnęliśmy się wszyscy i zaczął się pościg, kto pierwszy do półek. Postanowiłem nie lecieć za nimi, tylko sprytnie obrać okrężną drogę. W końcu mam do czynienia z kulawymi dziadami, a nie ze sprinterami na olimpiadzie. A przepychać się na czoło tłumu waląc łokciami staruszków to już przesada. 
Trochę mnie zaniepokoiło, że większość jednak zasadza się na te maszyny i ma w oczach obłęd. A pudeł nie jest wiele. Dopadłem kosza z towarem od drugiej strony. Naprzeciwko widzę, że dziadki są tuż, tuż. Już wyciąga się las rąk w kierunku maszyn i w tym momencie przypomniałem sobie wczorajszy dokument na Discovery o bombowcach nurkujących. Rzuciłem się szczupakiem i pierwszy wyciągnąłem jedno z pięciu pudeł. Wtedy spostrzegłem, że za mną poleciała młodsza od średniej tłumu dziewczyna. Zrobiła dokładnie to samo i też jej się udało.

Jak już sturlana ze śmiechu wstałam na obie nogi pomyślałam, że teraz Chłop ma u mnie takie fory, że ho, ho, ho...

Jestem tak początkująca, że już bardziej nie można być. Z rozpakowanych akcesoriów rozpoznałam jedynie igły, nici i... śrubokręty :-)


Po zasłużonym śniadaniu, usiedliśmy z Chłopem i z instrukcją obsługi udało się założyć obie nici, a tym samym przygotować maszynę do czynności szycia. Potem oswoiłam się z pedałem, gdyż z pedałami mam niezbyt ciekawe doświadczenia z przeszłości. Jako osoba nie prowadząca pojazdów mechanicznych nie mam wyczucia i najczęściej w maszynach dawałam gaz do dechy, co powodowało palpitację serca u mojej mamy i uzasadnione okrzyki, tym bardziej, że ze strachu puszczałam ręce, a nie zwalniałam pedału. Mama w końcu przestała być zainteresowana nauczeniem mnie szycia na maszynie. Ciekawe dlaczego? :-)

Przed nabyciem maszyny zrobiłam wywiad i wypytałam przyjaciółkę, co zniechęciło ją do nauki szycia, którą podjęła, gdy byłyśmy jeszcze w liceum. Czy to jest jakaś kosmiczna technologia i wiedza tajemna? Okazało się, że przyjaciółka zaczynała się uczyć od wykrojów z Burdy, co okazało się zbyt trudne i dołujące dla nastolatki.


Szyję :-)))

Ja na razie nie mam żadnych planów, co do szycia ubrań. Maszyna, taka właśnie prosta,  potrzebna mi jest do drobnych prac typu obrębianie czapeczek na słoiki i butelki, wykańczanie prac hafciarskich. Z czasem chciałabym szyć firmowe ściereczki i ręczniki dla potrzeb mojego gospodarstwa agroturystycznego oraz naszywać różnego rodzaju aplikacje. Maszyna usprawni produkcję ręcznych, haftowanych obroży dla psów. I pewnie nawet jeszcze nie przypuszczam, do czego jeszcze jej użyję.

sobota, 18 lutego 2012

Warszawa pod zaborami.

A jednak znalazłam w pudle ze strychu coś z czasów carskich :-)
Oto mapa z 1915 roku, opracowana przez prusaków dla terenu haniebnie zwanego "zachodnia Rosja".









Przy mapie znalazła się książeczka z widokówkami z czasów zaboru. Świadczą o tym pisane cyrylicą szyldy na budynkach:



W programie graficznym podciągnęłam jakość skanów, co pozwoliło zniwelować wyblakłe ze starości barwy.
Zezwalam na korzystanie z poniższych skanów do celów prywatnych i publikacji, pod warunkiem podania źródła oraz poinformowania mnie o tym fakcie.













Nie mogę oprzeć się puencie, jaka piękna była niegdyś Warszawa :-)

czwartek, 16 lutego 2012

Wnętrze starego pudła, cz.1.

Ostatnio zostawiłam Was w momencie, kiedy wybierałam się na strych ściągnąć pewne stare pudło, którego zawartość nie dawała mi spokoju. Szukałam tam też jakiejś inspiracji do artykułu dla prężnie rozwijającej się Gazety Kolekcjonera. Inspirację, nawiasem mówiąc, znalazłam gdzieś indziej, ale o tym następnym razem. Złożyliśmy też wniosek z PROW, odetchnęliśmy, że mamy to z głowy. Ze mnie zeszło powietrze, jak ze spuszczonego balonika. Miałam objawy "komputerowstrętu" oraz poczułam się intelektualnie wyeksploatowana. Kiedy wczoraj zadzwonił telefon z LGD z przeprosinami, że w pewnej kwestii zostaliśmy wprowadzeni w błąd i wniosek trzeba przeredagować i złożyć ponownie, opadły mi ręce. Ja pierdzielę! :-(

Zostawiłam wszystkie inne problemy na boku i do gabinetu wjechało "starożytne" pudło...



... i znów zrobił się burdel nie z tej ziemi. 


Czy ja nie mogłabym mieć chociaż przez pół dnia porządku?

Pudło zawierało głównie rachunki i plany firmy budowlanej, jaką prowadził w latach przedwojennych oraz w tracie wojny, brat pradziadka Chłopa. Jakim cudem te dokumenty przetrwały, oto zagadka. Brat pradziadka prowadził podczas wojny firmę we Lwowie. Według rodzinnych opowieści, papiery te zostały spakowane i wysłane po wojnie do Wrocławia już po ewakuacji rodziny ze Lwowa.

Pośród tych spisów, rachunków znalazłam kilka ciekawostek. Podzieliłam je na część artystyczną, o której dzisiaj, bo mam "rękodzielniczy nastrój" oraz część techniczną, szalenie ciekawą, być może nawet sensacyjną, z dokumentacją jeszcze z czasów austrowęgierskich. Ale o tym następnym razem, choć już dziś serdecznie zapraszam.

Ze stosu papierzysk wygrzebałam taką oto książeczkę, a przy niej maleńki notesik:


Notesik jest uboższą formą pamiętnika i zawiera wpisane ołówkiem dowody przyjaźni.




Notesik niewątpliwie należy do jakiegoś dziecka z rodziny Chłopa, ale póki co jeszcze go nie zidentyfikowaliśmy.

W osłupienie natomiast wprawiła mnie owa książeczka ze zwierzątkami. Autor, przez skromność zapewne, nie podpisał się pod tymi "częstochowskimi rymami".



Nie tylko strona artystyczna, ale również merytoryczna pozostawia wiele do życzenia:

Wydawało mi się, że lis wygląda trochę inaczej. 
Pewnie miało być ibis, a zecer, czy kto tam to składał, był na bani :-)


Pieczątka świadczy o tym, że właścicielem owej głupawej książeczki był małoletni w latach 30-tych wujek Chłopa. Mam nadzieję, że treść mu nie zaszkodziła. 


Wyobraźcie sobie, że zachowała się brylantyna, ale nie ryzykowałam otwieranie pudełka. Obawiam się, że mogłoby mi pęknąć w palcach.


Znalazłam też kilka pudełek całkiem rześkich zszywek:


Spośród planów, map, rachunków wygrzebałam rarytasy dla babeczek:





Znajduje się tam mnóstwo wzorów na fikuśne poduszki, koronki, hafty. Wszystko zbyt trudne, abym to ogarnęła.

Niemniej jednak ostatnio odczułam zaburzenie równowagi związane ze zbyt częstym przesiadywaniem przy komputerze (wyłącznie praca, żadne rozrywki) i zaczęłam tęsknić za chwilą, kiedy ruszę z kosiarką do sadu, zacznę sprzątać pomieszczenie na muzeum lub następną część strychu. Na wiosnę jednak trzeba jeszcze chwilę poczekać, więc wynajduję sobie inne prace ręczne.


W zeszłym roku narobiłam sporo przetworów oraz wina. Słoiki i butelki ubierałam w czapeczki z miękkiej kanwy. Wraz ze zużywaniem zawartości słoiczków i butelek, pustych czapeczek przybywa, leżą po kątach i się strzępią. Postanowiłam sukcesywnie je sobie obrębić, a nawet co nieco obhaftować:



Tak właśnie wypoczywam od wysiłku intelektualnego i mi z tym dobrze :-)

Kilka dni temu spotkała mnie przemiła niespodzianka. Od Jagody z  Chaty Magoda dostałam prezencik w postaci słoiczka z dżemem marchewkowym. I w ten sposób kawałeczek Chaty Magoda stoi na moim kredensie w jadalni :-) 
Bardzo dziękuję Jagódko za Twoje wielkie, dobre serducho i pamięć o nas :-)



I na koniec z innej beczki:
Dostaliśmy zaproszenie do wzięcia udziału w 12 edycji  Dni Otwartych zabytków Domów Przysłupowych 25-27 maja 2012 roku. Jest to święto na całych Łużycach po stronie Polskiej, Czeskiej i Niemieckiej. Przyznam, że mamy ogromne wątpliwości i mocno się wahamy co do wzięcia w tym roku udziału w tej imprezie. Naszą mocną stroną i wizytówką ma stać się muzeum, które będzie organizowane dopiero w tym roku i gotowe w przyszłym sezonie. Do maja tego roku nie zdążymy. Na razie zostaliśmy zaproszeni na warsztaty, które mają nam pomóc ogarnąć temat. 
Moim celem nie jest spoczywanie na laurach po osiedleniu się na wsi, ale bezustanne rozwijanie się poprzez nawiązywanie współpracy z tego rodzaju stowarzyszeniami i ideami, które promują podobne do naszych wartości.


środa, 8 lutego 2012

Wszędzie cię dopadną...


...przepisy unijne. Ale o tym za chwilę :-)

Zima, a szczególnie mroźny styczeń i luty miał być dla mnie czasem odpoczynku, nic nierobienia, ładowania wewnętrznych akumulatorów i szykowania się na nowy sezon turystyczny, szczeniaczkowy, remontowo-muzealny. Tymczasem z każdej strony jestem bombardowana zobowiązaniami i sprawami, które sama sobie narzuciłam. Biurko niemal skończone. Stoi na swoim miejscu. 


Do zrobienia zostały szufladki i półki, ale te elementy są rozrzucone po dwóch stodołach. Byłoby wielce niehumanitarne kazać Chłopu w te mrozy przeszukiwać nasze składy i dorabiać zniszczone elementy.

W ramach narzuconego sobie hasła „nigdy więcej nie tracić żadnych życiowych szans” zobowiązałam się też do regularnego pisania artykułów dla Gazety Kolekcjonera (TUTAJ mój kolejny artykuł o znanych już niektórym starym czytelnikom guzikach). Redakcja obiecuje bliżej nieokreślone profity w bliżej nieokreślonym czasie. I popędza. Fajnie, tylko że czuję, że tematów mi już brakuje, hm… A może to zwykłe przemęczenie? Do tego wszystkiego w kolejce po jakieś słowo pisane o Muzeum stoją lokalne portale, czego nie warto lekceważyć, ponieważ promocja na terenie powiatu to bardzo ważna sprawa.

Dzięki renowacji biurka zyskałam dodatkową przestrzeń do pracy. Papierzyska dotyczące wniosku PROW z salonu przeniosły się do gabinetu, a już wkrótce znikną nam z oczu. Jeszcze ostatnie poprawki, kilkukrotne sprawdzenie wniosku pod kątem ewentualnych błędów i niech idzie w cholerę dojrzewać w Urzędzie Marszałkowskim.


Właśnie sobie poszedł i zrobiło się czysto i milutko.




Przy okazji się pochwalę, jaką sobie zrobiłam teczkę na dokumenty Muzeum

Biurko koło biblioteczki zawłaszczyłam sobie na potrzeby dokumentacji Muzeum, pracy z laptopem oraz zamierzam w tym roku na urodziny, czyli w maju, kupić sobie wreszcie maszynę do szycia i tam właśnie się rozkładać z robótkami. Próby nauczenia mnie szycia na przedwojennych poniemieckich maszynach poskutkowały jedynie tym, że na długie lata obraziłam się i zniechęciłam do nauki oraz popadłam w kompleksy. Uznałam, że jestem zbyt beznadziejna, aby posiąść tę umiejętność.
 Guzik prawda! Nie święci garnki lepią, tym bardziej, że nie mam przecież dwóch lewych rączek, co udowodniłam już nie raz prezentując swoje prace ręczne. Poproszę zatem zdolne, szyjące dziewczyny o porady dotyczące zakupu maszyny. Na co zwracać uwagę, czego się wystrzegać, co jest absolutnie niezbędne dla początkującej?

Osobom zadziwionym, którym ręce opadają na mój kolejny pomysł oznajmiam, że uczyć się nowych rzeczy zamierzam do końca życia, aby nie skończyć, jak mój ojciec, który obecnie ma już zaawansowaną postać Alzheimera. Istnieje dosyć mocne przypuszczenie, że kiedy po zimie odwiedzę rodzinę, ojciec mnie nie pozna. Tak samo, jak przed laty jego matka, a moja własna babcia. Może to genetyczne?

Ale wróćmy do tematu. A jest to fragment dla ludzi o specyficznym, bliskim mojemu, poczuciu humoru :-)

Kiedy przerzucając papiery dotyczące wniosku z PROW, mieliśmy już wszystkiego dosyć, a tabelki skakały nam przed oczami, jak wściekłe króliki, Chłop zapytał:
-Czy widziałaś unijną instrukcję obsługi, jaka wisi na drzwiach w kiblu w LGD?

LGD to Lokalna Grupa Działania, w której siedzibie mieliśmy szkolenie dotyczące wypełniania wniosków.

-Nie. Jakoś nie rozglądałam się na boki- mówię zaciekawiona. –Wydaje mi się, że potrafię korzystać z toalety.

Potem okazało się, że rzeczywiście, tylko mi się tak wydawało.

Kiedy Chłop próbuje mi streścić, co widniało w instrukcji, mówię:

-Jedź do nich i zrób po prostu fotkę.

Oczywiście fotka została zrobiona przy okazji, ponieważ w trakcie wypełniania wniosku trzeba było podjechać do LGD uzupełnić pewne kwestie.

Nic na to nie poradzę, że śmieszą mnie takie tematy. Ze zdziwieniem reaguję na ludzi, dla których temat wydalania stanowi tabu, oburzają się i nie potrafią nazywać kupy kupą, tylko wymyślają jakieś neologizmy i wymijające wypowiedzi, które zaciemniają obraz sytuacji i nakazują współrozmówcy domyślać się, o co do licha chodzi? A może moja mała wrażliwość w tym temacie została ukształtowana poprzez ciągłą opiekę nad zwierzętami, podcieranie dupeczek szczeniętom i wieczne sprzątanie psich kup z  posesji? W każdym razie to, co zobaczyłam na drzwiach toalety w LGD okropnie mnie rozśmieszyło, choć też i lekko wstrząsnęło, ale nie zmieszało i w ramach prewencyjnego ćwiczenia mózgu (genetyczne zagrożenie Alzheimerem) skłoniło do głębszej analizy.

Przyjrzyjmy się zatem wspólnie wymogom (rozumiem, że unijnym, skoro wiszą w LGD) dotyczącym użytkowania toalety:


Oto jedyna dopuszczalna pozycja. Dodam jeszcze, że kibelek był koedukacyjny. Być może w głębi były pisuary, nie szukałam. Jeśli nie, facetom współczuję nakazu siusiania na siedząco.
Jeśli o mnie chodzi, to jest znakomita instrukcja, jak skutecznie wymienić się bakcylami chorobotwórczymi z całym powiatem. Chłop się przyznał, że wbrew instrukcji skorzystał na stojąco i że nie było pisuaru. Ja też jakoś inaczej sobie poradziłam- bezdotykowo. Może nie trzeba było się przyznawać, żeby nam wniosku nie wycofali? Skoro wnioskodawca kręci i omija prawo już w toalecie, to może i we wniosku kłamie? :-D


Siusianie do zamkniętego kibelka? Wierzę, że może się coś takiego wydarzyć, ale chyba po osiągnięciu pewnego i to wysokiego poziomu stężenia promili we krwi :-D



Pozycja na skoczka narciarskiego tuż przed wyjściem z progu. Trochę moim zdaniem niewygodna. Gdyby nie instrukcja, nigdy nie przyszłoby mi do głowy w ten sposób skorzystać z toalety. Czuję się zażenowana moją ubogą wyobraźnią :-D


Tu się zaniepokoiłam. Będę jeszcze nie raz korzystać ze szkoleń w siedzibie LGD. Znam możliwości swojego organizmu. Kiedy tematem są finanse, rachunki i tabelki, mój humanistyczny żołądek skręca się i zwija w bólach. Co mam zrobić, jeśli będę musiała ulżyć sobie górą? Czy mam puścić pawia na podłogę, czy może przez okno? Wszak właśnie w ten zakazany sposób- obejmując czule "porcelanowego mumina"- użytkuję swój domowy kibelek, kiedy zachodzi taka potrzeba.


Matko boska! Pozycja na pieska i to w dodatku dominującego. To się rozpoznaje po wysokości podniesionej nogi :-)
-A da się tak?- pytam Chłopa, który równie zafascynowanym wzrokiem wpatruje się w ten obrazek, niczym w pikantną scenę z Kamasutry. 
-Nie próbowałem- mówi z żalem, a ja się zastanawiam, czy przypadkiem nie skorzysta z pierwszej nadarzajacej się okazji.


Tego obrazka nie da się skomentować żadną znaną mi słowną formą artystycznego wyrazu. Jest to arcydzieło ludzkiej myśli. Być może dlatego mnie tak poruszyło, iż nie mam zamiłowań wędkarskich. Tydzień myślałam, co też mogłoby skłonić wędkarza do moczenia wędki w kiblu i z pomocą przyszła mi misyjna telewizja polska. W jednej z reklam prostamolu starszy pan -wędkarz- ma wyraźne kłopoty z prostatą. Co rusz musi biegać oddawać mocz w krzaki, porzucając wędki i tracąc okazje złapania "taaakiej ryby". Teraz wszystko rozumiem. Dotknięci problemami prostaty wędkarze mają po prostu problem rozwiązany. Mogą moczyć kija nie robiąc przerw na siusiu. Co można złapać na wędkę w toalecie? We Wrocławiu na pewno szczura, a bywa, że i anakondę :-D

Ponad rok temu zelektryzowała mnie informacja w radio, że w kibelku jednego z wrocławskich mieszkań znaleziono anakondę. Spróbowałam to sobie wyobrazić. Budzę się rano, zaspana otwieram klapkę, a tu... dwa metry anakondy! Jaka jest pierwsza moja myśl? A to już zależy od sytuacji:

-Jezus Maria, za dużo chyba wczoraj wypiłam” albo:
-Jesus Maria, jakie grzybki wczoraj jadłam?
-Jesus Maria, czy to co łyknęłam przed snem, to był na pewno apap?

A co dzieje się pomiędzy odkryciem znaleziska i podaniem do publicznej wiadomości informacji o tym fakcie? Jakie do licha są procedury, gdy znajdzie się anakondę w kiblu?! Dzwoni się na policję, do zoo czy do szpitala psychiatrycznego?!?!

Zostawiam Was z tymi toaletowymi dylematami, udaję się na strych i w poszukiwaniu inspiracji dla cyklu artykułów ściągam pudło ze "skarbami", o czym pewnie niebawem i tu napiszę.