Opowiadanie krew w żyłach ścinające, z tym, że na wstępie należy
dodać że:
- jaki kraj taka metropolia,
-jaka Rumunka takie toboły,
-jaka marka taka Rumunka.
Bywają w życiu takie momenty, że muszę wychylić swój nos z
bezpiecznego Tuskulum i udać się w kierunku cywilizacji. Tym razem owa
cywilizacja, w postaci pani dentystki, chwyciła mnie w objęcia z powodu
kanałowego leczenia zęba. Rzecz to nieprzyjemna, zatem zbyt entuzjastycznie do
wyjazdu i pobytu nie byłam nastawiona. Z reguły w mieście czuję się, jak ryba w
wodzie, bo to moje naturalne środowisko, w którym wzrastałam. Podczas, gdy
urodzone wieśniaki boją się przejść przez miejską ulicę z powodu
prawdopodobieństwa wpadnięcia pod tramwaj, mnie- neowieśniaczkę- o drżenie
przyprawia samotny spacer pośród wiejskich bezdroży i szeleszczące co rusz
krzaki na wietrze. Jakoś zawsze wydaje mi się, że kryje się tam czterdziestu
rozbójników.
Od miasta jednak już odwykłam, szybko zaczynam odczuwać
zmęczenie i do szału doprowadza mnie zagęszczenie ludzi na kilku metrach
kwadratowych.
Już dawno stało mi się obce robienie zakupów z torbami w
ręku. U siebie po prostu podjeżdżamy pod sklep, robimy zakupy, pakujemy do auta
i udajemy się do sklepu następnego, albo do domu. W mieście natomiast, jak nie
masz auta, rzecz wygląda zupełnie inaczej, a jak jeszcze mieszkasz na czwartym
piętrze bez windy, jak moja Droga Siostra, to masz już absolutnie przesrane.
Możesz jedynie liczyć na to, że jakiś kataklizm uwolni cię z owej sytuacji
zamieszkiwania w dwupoziomowym mieszkaniu na czwartym piętrze bez windy (ale z
miejscem na windę!), jakiś może piorun z jasnego nieba, sputnik, zagubiony w czasie i przestrzeni Boeing
777, lub meteoryt, bo sam z własnej woli tego szczęścia się nie pozbędziesz. I
niezależnie od tego, ile razy w ciągu dnia wysapiesz się po wspięciu się na
swoje piętro, rąbniesz bezwładnie nosem o swoje drzwi i zajęczysz: „o Jezu, Jezu,
już czas zmienić mieszkanie…”, „o Jezu, Jezu, o matko, kiedy ja wreszcie
zmienię to mieszkanie…”
Z tego też powodu takie osoby, jak moja Droga Siostra, robią
zakupy za jednym zamachem, taszcząc wszystkie toboły w rękach i na ramionach. I
tak objuczone przemierzają sklep za sklepem. Jeśli jeszcze te osoby przeżyły
głód lat 80-tych, to mają podwójnie przerąbane, bo mania robienia zakupów na
zapas mnoży toboły do granic niemożliwości.
Pewnego popołudnia robiłyśmy zakupy z moją Drogą Siostrą w
jednej z wrocławskich galerii. Tobołów miałyśmy co niemiara. Już miałyśmy
wychodzić, kiedy patrzę, a moja Siostra bierze azymut na sklep obuwniczy.
-Czekaj- mówię- zostanę na ławce z tymi bambetlami, a ty idź
i obejrzyj sobie spokojnie te buty.
Moja Droga Siostra wykonała rzut okiem na ławkę, na sklep i
zmierzyła wzrokiem odległość. Oceniła, że jak wejdzie do sklepu, straci z nami
(tzn. ze mną i tobołami) kontakt wzrokowy. Na pewno przez ten czas ktoś mnie:
okradnie/ poderwie/ przeleci/ zgwałci/ porwie/ nawróci na wiarę świadków Jehowy…
(niepotrzebne skreślić). Albo ja sama: ucieknę i porzucę toboły/ dostanę ataku histerii/
dam komuś po ryju/ umrę z tęsknoty… (niepotrzebne skreślić).
-Nie!- rzekła- idziemy razem!
Moja kochana siostra, niska, okrąglutka, obwieszona, jak
choinka wszelkiej maści torbami, na cyckach wiszą jej cztery pomelo (bo sezon
się kończy i na pewno dla niej zabraknie!), ledwo przecisnęła się przez bramkę
sklepu.
Jęknęłam rozdzierająco i postanowiłam włączyć swoją funkcję
złośliwości.
-Wiesz co, z tymi bambetlami wyglądasz, jak Rumunka z Dworca
Centralnego.
Oj, nie spodobało się to mojej Drogiej Siostrze, nie
spodobało, ponieważ bardzo dba o PR („no przecież torby mam markowe!”).
Zmarszczyła brwi, rzuciła na mnie bezgłośną klątwę, odwróciła się na pięcie i
na powrót przecisnęła się przez bramkę. Poszłyśmy do domu.
Zapomniałam, że moja siostra jest czarownicą i że ta „Rumunka”
srodze się na mnie zemści.
W dzień wyjazdu do domu, czyli w dniu wczorajszym, w ciepły
słoneczny poranek, usiłuję zapakować zgromadzone zakupy i zawieźć je
bezpiecznie do domu. Wiem, że nie będzie to łatwe, bo mam zapakowane po brzegi
dwie torby. Dobrze, że przystanek tramwajowy jest tuż pod blokiem. Tramwaj
podwiezie mnie pod dworzec autobusowy, z Gryfowa odbierze mnie Chłop. Tego
dźwigania mam niewiele, tylko zejść z czterech pięter, wsiąść w tramwaj i
podejść kilkadziesiąt metrów od tramwaju na dworzec. Złe przeczucie jednak mnie
nie opuszcza. Jestem sama, Droga Siostra zostawiła kartkę: „jak zmieścisz,
zabierz jeszcze łososia z lodówki”. O w dupę jeża chyba- myślę sobie- bo
nigdzie indziej miejsca już nie mam.
I nagle ogarnęło mnie wzniosłe uczucie miłości
i współczucia. Jak to tak. To ja się obżeram u siostry cztery dni łososiem na
przemian z halibutem, a Chłop tam w Zapuście kolejny dzień z rzędu wpierdala
bułki z salami z Biedronki. No tak nie może być!!!
Pomyślałam sobie,
może się przepakuję, to zabiorę łososia dla biednego Chłopa.
Jednym z moich
zakupów były solidne buty trekkingowe, takie wysokie, wygodne, za kostkę. Pomyślałam sobie, że jak
włożę na siebie owe buty a zapakuję laczki Lasockiego, w których miałam jechać
do domu, to zyskam miejsce na łososia. Jak sobie pomyślałam, tak zaczęłam realizować
plan. Torba dziwnie się wybrzuszyła, kiedy wszystko zostało zapakowane. Cisnę, cisnę…
pierdut… spieprzył się zamek. Pękł. No pięknie! Myślę. Zeszyłabym, ale nie wiem,
gdzie jest igła z nitką. Myślę. A może się naprawi? Nie naprawi się. Myślę.
Wiem, gdzie siostra ma torby podróżne. A może zmieszczę obie torby do większej
torby podróżnej? Przestałam myśleć, zaczęłam działać. Zmieściłam. Zaczęłam
myśleć, czy aby nie będzie mi za ciężko. Przecież muszę tylko się zwlec z
czwartego piętra, dalej sobie poradzę. Uff… mam jeszcze 10 minut. Postanowiłam
przez ten czas oszacować straty. I na 8 minut przed wyjściem odkryłam, że
jestem idiotką. Torba moja miała jeszcze drugi zamek, po przeciwnej stronie,
który bez problemu zamknąłby ją, no chyba, żeby również pękł. Trzy minuty
spędziłam na rozważaniu, czy blondynką trzeba się urodzić, czy jest to cecha
nabyta. Doszłam do wniosku, że jest to stan umysłu, z którego się nie wyrasta.
Na przepakowanie się było już za późno. Aby nie dokonywać już więcej żadnych
odkryć, dźwignęłam torbę, jęknęłam, pierdnęłam i wyszłam z mieszkania.
Nie pytajcie, jak zeszłam z tym obszernym bagażem na dół, bo
zwyczajnie nie pamiętam. Było to okropne doświadczenie. Przy życiu trzymała
mnie jedynie myśl, że idę w dół i już niedługo wsiądę w tramwaj. Ciesząc się
jak jakaś głupia, po chwili już siedziałam na przystanku i konwersowałam szczebiotliwym
głosem z jakąś miłą starszą panią o pogodzie. Tak upłynęło nam kilka minut
oczekiwania na tramwaj nr 9. Byłam na przystanku na skrzyżowaniu ulic, już
widziałam wyraźnie numer tramwaju, już wraz z tłumem ruszyliśmy, by ustawić się
przy torach, gdy wtem… ta 9-tka na skrzyżowaniu nie podjechała na przystanek, tylko skręciła w ulicę równoległą. I poszła w pierdu…
Pomyślałam sobie „Jezu… (no tak naprawdę to nie pomyślałam „Jezu”,
tylko „kurwa”) mam 40 minut do odjazdu autobusu, jak dostanę się na dworzec?
Siłą bezwładności, wraz z osłupiałym tłumem, rzuciłam się na drugą stronę
skrzyżowania. A może ta pieprzona dziewiątka na nas czeka na tamtym przystanku?
Gdzie tam, ani jej widu, ani jej słychu. Co robić? Tłum się rozpierzchł. I ja
próbowałam się rozpierzchnąć, ale spróbujcie się rozpierzchnąć dzierżąc w objęciach
wielki i ciężki tobół! Stałam pod Ogrodem Botanicznym, na skrzyżowaniu Sienkiewicza
i Wyszyńskiego i w głowie miałam jedną tylko myśl: każda minuta jest droga.
Nie
wiem, co ja sobie myślałam, że dojdę na piechotę do dworca z tym tobołem? No to
chyba za dwa dni i na pewno nie będę żywa.
W sytuacjach kryzysowych moje szare
komórki udają się na spoczynek w najdalsze zakamarki umysłu, aby przypadkiem się
nie spotkać. Nie wymyśliłam nic ponad to, że muszę dowlec się do jakiegoś
większego przystanku i dojechać do dworca innym środkiem komunikacji. Jedyny
znany mi większy przystanek znajduje się przy Hali Targowej. Jezus Mario, to 15
minut marszu bez bagażu!!!
Mimo zbliżającej się godziny 11 przed południem, w
pięknych okolicznościach przyrody, gdzie prażące słońce nadawało ton, w grubym
swetrze, zimowym płaszczu i powłóczystym szalu, eleganckich spodniach od Marks and Spencer i
kurwa, w trampkach na nogach (no bo przecież tylko do tramwaju schodzę!) zarzuciłam
sobie na kark wielką podróżną torbę, przesunęłam na brzuch i chwyciwszy ją w
obie ręce, ruszyłam przez Ostrów Tumski, na przełaj pod Halę Targową.
Nie ma
takich słów, którymi mogłabym wyrazić to, jak się wówczas czułam. Pod Katedrą dotarło
do mnie, że daleko tak nie zajdę. Moje dwie szare komórki zaczęły się budzić z
letargu, pomyślałam, że normalni ludzie wezwaliby taksówkę. Zaczęłam się rozglądać
za taksówkami, ale oczywiście, jak potrzeba, żadnej nie było. Dzwonić nie
chciałam, bo nie miałam numeru do korporacji i też nie wiadomo, ile bym
czekała, aż podjedzie. W sytuacjach kryzysowych nauczyłam się liczyć tylko i wyłącznie
na siebie. Wiedziałam, że nie mam szans, aby zdążyć na autobus, który odjeżdża
za pół godziny, będę musiała czekać na autobus, który odjeżdża o 14.40. Co ja
biedna pocznę przez te kilka godzin? Gdyby nie ten przeklęty tobół, poszłabym
do mamy, a tak pozostaje mi jedynie usiąść przy dworcu na ławce, gdzie zaczepiać
będą mnie pijaki, żebraki i Rumuny, a bezdomne psy będą sikać mi na nowe markowe
trampki i szarpać nogawki. Tak użalając się nad sobą, klnąc na złośliwość losu
dowlekłam się pod Halę Targową zdziwiona, że jestem żywa, choć taka trochę nie teges.
Język stanął mi kołkiem, bo od wysiłku spociłam się i odwodniłam. Z tego też powodu nie zdoławszy grzecznie przeprosić, staranowałam z rozpędu staruszkę. I
wtedy właśnie, w tej sekundzie, kiedy stopę postawiłam na przystanku, stał się
cud większy, niżby chóry anielskie zstąpiły z nieba. Podjechała dziewiątka.
Było pięć po 11-tej, a to oznacza, że w niezłym tempie pokonałam drogę od
Ogrodu Botanicznego przez Ostrów Tumski. Resztkami sił wtarabaniłam się do
wagonu, skasowałam bilet, sklęłam pod nosem jakiegoś gówniarza z białymi słuchawkami
w uszach (Pokemon jeden cholerny!), który podsiadł mi miejsce siedzące, kucnęłam,
przykryłam tobół obszernym płaszczem, bo nie byłam pewna, czy jego rozmiar
kwalifikuje się na opłacenie dodatkowego biletu. Dopadłam miejsca siedzącego na
następnym przystanku. W zwolnionym tempie chwyciłam torbę, wkopałam ją pod
siedzenie i padłam. Byłam uratowana. Dojadę do domu na czas, nakarmię Chłopa
łososiem, nie rozdziobią mnie kruki i wrony samotnej na Dworcu Głównym PKS.
Nie jestem pewna, czy wysiadka z tramwaju i tych
kilkadziesiąt metrów, jakie dzieliły mnie od przystanku do stanowiska z
autobusami nie było gorsze do przejścia, niż 15 minut świńskiego truchtu przez
ćwierć miasta. W tramwaju adrenalina opadła, mięśnie się rozluźniły i poczułam,
jak mnie wszystko boli przy każdym ruchu ręką, głową i przy głębszym oddechu. Nie
tylko nie spóźniłam się na autobus, ale miałam jeszcze 14 minut do jego
odjazdu. Kupiłam sobie wodę i zaczęłam dochodzić do siebie, choć ból mięśni
utrzyma się jeszcze kilka dni. Trzy godziny później rzuciłam się w ramiona
stęsknionego Chłopa.
Znów znalazłam się w bezpiecznym i cichym Tuskulum.